Kto, będąc dzieckiem, nie marzy o rozmaitych przygodach? Kto, jeśli tylko mógł, nie spróbował dociec, co kryje wnętrze jakiejś szczególnie fascynującej zabawki? Może są tacy, którzy tego nie potrzebują, nie będę się upierał, że każdy musi mieć taką smykałkę. Aby oddać sprawiedliwość, muszę też zaznaczyć, że ciekawość świata i przeróżnych konstrukcji dotyczy zarówno chłopców, jak i dziewczynek. Smykałka owa i ciekawość rozmaitych mechanizmów, jeśli już kogoś dotknie, jest chorobą nieuleczalną i nie ma na to rady. Owszem bywa i tak, że środowisko, w którym osoba taka dojrzewa może starać się tę ciekawość hamować lub co gorsza zablokować całkowicie. Jednak nie o tym będzie ten artykuł.
Chciałbym w tym tekście pokazać, że ciekawość budowy i funkcjonowania rozmaitych urządzeń, jeśli nie hamowana może rozwinąć się w całkiem przydatną umiejętność i zamiłowanie do majsterkowania, a wzrok, choćby się przydał, nie jest tu rzeczą niezbędną.
Oprę się tu głównie na własnych doświadczeniach i nie upieram się przy tym, że opisane przeze mnie metody postępowania czy radzenia sobie z rozmaitymi wyzwaniami są bezpieczne, jedyne i słuszne, bo może ktoś ma lepsze albo inne a równie skuteczne.
Pierwsze wspomnienia
Zanim przejdę do czasów obecnych muszę dokonać małego wprowadzenia i wyjaśnić, że “choroba” ciekawości dotknęła mnie już w czasach dzieciństwa.
Pierwszym przedmiotem, który poszedł na tapetę był zielony budzik. Co do jego koloru jestem pewien, bo pamiętam go i wiem, że bardzo mi się podobał. Samego faktu rozebrania go w drobny mak już nie pamiętam, ale wierze opowieściom rodziców.
Dokonałem tego, będąc noszonym przez tatę, niejako w locie. To zielone co cyka budziło moją ciekawość. Marudziłem tak długo, aż tata, pewnie bardziej przypadkiem niż w sposób celowy, zbliżył się do półki, na której stało owo dziwne zwierzę. Jak to się stało, że wskazówki i kluczyki znalazły się w moich rączkach nie pamiętam, ale wszyscy byli podobno skonsternowani.
Potem byłem coraz starszy, sokoli wzrok w międzyczasie przestał być sokoli, bo zwyczajnie zniknął, ale pasja została. Nie powiem, że niszczyłem wszystko, ale młotek i co ciekawsze zabawki były moją ulubioną zabawą. Najpierw chodziło tylko o to, aby trach, w drobny mak, dźwięk towarzyszący rozbijaniu był cudowny, a ile ciekawych kółek, zębatek wylatywało ze środka… Radość dla małych rączek.
Następnie nadszedł czas, że zacząłem poważnie się zastanawiać, jak to działa i dlaczego. Już nie młotek, chyba że zabawka była wyjątkowo oporna, ale raczej śrubokręt i systematyczne rozkręcanie, podważanie, dociekanie, dlaczego to jeździ, dlaczego warczy. Wydaje mi się, tak jak to wspominam, że zasadę przekładni zrozumiałem znacznie wcześniej niż na fizyce o tym było, choć oczywiście słowami nie umiałbym tego wówczas opisać. To, że ideę takiego przekładniowego mechanizmu zrozumiałem, wnioskuję po tym, że gdy dostałem w swoje ręce w zerówce klocki “Mały technik”, wiedziałem już, że aby pojazd miał większą moc i pokonywał nierówności kanapy lub puchatego dywanu, należy napęd z małej zębatki kierować na większą a nie odwrotnie. Im więcej takich zębatek z małej na większą, tym pojazd jeździł wolniej, ale zyskiwał na sile. („Mały technik” – klocki typu „lego” nie do kupienia dzisiaj, o uniwersalnych elementach z silniczkiem elektrycznym, pozwalający budować rozmaite pojazdy, a nie tylko takie, które proponuje producent).
Równolegle z klockami obudziła się we mnie ciekawość mechanizmów nieco bardziej zaawansowanych niż klockowy dźwig, karuzela, jeep. Zacząłem zadręczać dorosłych, których wtedy uważałem za nieomylnych, pytaniami typu: „Wujek, a jak działa silnik? A dlaczego helikopter lata? Dlaczego wiertło wchodzi w ścianę?”, normalnie psychopata.
Muszę oddać tu sprawiedliwość mojemu wujkowi, żołnierzowi, że jako jedyny w rodzinie podjął rękawice i nie uciekł od zadawanych pytań, ale tak jak umiał zmierzył się z tematem, za co jestem mu wdzięczny do dzisiaj. Może on sam tego nie pamięta, lecz parę wycieczek do piwnicy i rozkręcone silniki od Komarka, czy ostre koło od wartburga sporo mi rozjaśniły w głowie na tematy, które mnie wówczas interesowały. Wycieczka na lotnisko wojskowe i możliwość obmacania samolotów i helikoptera, niekoniecznie w stanie sprawności bojowej, były chyba tym, co młodego chłopaka może zachwycić. Co prawda zagadka, dlaczego coś, co jest cięższe od powietrza, lata musiała jeszcze sporo poczekać na swoje rozwiązanie.
Po silnikach, smarach, wiertłach, gwintach przyszła kolej na elektronikę. Tutaj niewiele mi w głowie pozostało, gdyż bez poważnych podwalin teoretycznych trudno coś w tym temacie zdziałać. Nie to, żebym nie próbował montować robionych z kolorowych diod połączonych szeregowo świecących łańcuchów na choinkę, budować na podłożu z opakowania po kasecie układu półwzmacniającego z jednym tranzystorem, naprawiać sobie radiomagnetofonu, ale w tej dziedzinie nie mam się czym chwalić.
Dla własnej satysfakcji i utrwalenia na piśmie jeszcze jednej rzeczy, pragnę dodać, że największym zaskoczeniem z tamtych młodych lat, było dla mnie rozpołowienie młotkiem wirującego bączka, który, gdy się kręcił, wydawał donośny gwiżdżący dźwięk. Mając już niejako doświadczenie w konstrukcji rozmaitych mechanizmów, postanowiłem i tę zabawkę zgłębić i zrozumieć, jak dokonano tego, że gdy bączek wiruje, tak się zachowuje. Jakieś było moje zdziwienie, gdy w środku, prócz gwintowanej ośki, na której trzymała się rączka do napędzania bączka nie było nic. Tak właśnie zrozumiałem, że nie wszystko, co warczy, musi mieć trybiki i da się prosto wyjaśnić.
Poważne podwaliny pod niedestrukcyjne, ale konstrukcyjne działania zdobyłem już w szkole podstawowej z internatem dla dzieci i młodzieży niewidomej w Laskach.
Internat
Przyszła pora, aby udać się do szkoły. Nie wspominam tego najlepiej, zwłaszcza swojego pierwszego roku w zerówce. Musiało trochę czasu upłynąć, zanim zacząłem doceniać, co dawał mi pobyt w internacie. Co do innych zainteresowań, które się we mnie w między czasie pojawiały oprócz majsterkowania, będę milczał, gdyż wyszłaby z tego autobiografia. Oczywiście, tak jak dla wielu moich rówieśników jedną z fajniejszych lekcji był WF, tak dla mnie najciekawsze były ZPT (zajęcia praktyczno-techniczne). Jednak pierwsze cztery lata te lekcje odbywały się razem z koleżankami i nie mogę napisać, że były nudne, to jednak dzierganie skarpetek na warsztaciku, serwetek, wycinanki, robienie papierowych łańcuchów na choinkę, papierowych łódeczek, czapeczek, kubeczków i tego typu sprawy nie napawały mnie zbytnim entuzjazmem. Chociaż… umiejętność zrobienia jednorazowego kubeczka z kartki papieru będę sobie chyba musiał odświeżyć. Póki co, z braku w programie nauczania zagadnień dotyczących tworzenia i naprawiania rozmaitych domowych sprzętów, wraz z kolegą z grupy na własną rękę zaczęliśmy zgłębiać tajniki działania brajlowskich maszyn do pisania, mechanizmu trakcyjnego w kaseciaku i tego typu rzeczy. Bez fałszywej skromności muszę się przyznać, że w którymś momencie, gdyby nie deficyt oprzyrządowania i części zamiennych, mógłbym konkurować w prostych naprawach brajlowskiej maszyny do pisania z panem, który się tym parał zawodowo.
Wyczekiwane ZPT
Nadszedł w końcu ten czas, gdy chłopcy mieli zajęcia praktyczno-techniczne jako oddzielny przedmiot. Nie wiem, czy tak było to zaplanowane, czy tak wyszło, w każdym razie zamiast na obróbkę metalu trafiliśmy do pracowni stolarskiej. Pierwsze zapoznanie się z nowymi narzędziami, z podstawami BHP, aby nie zrobić sobie krzywdy, pierwszy kontakt z profesjonalnym warsztatem, czyli specjalnym stołem, na którym można było przytwierdzać, obrabiać drewno. Warsztat taki, na który niestety trzeba mieć dużo miejsca, to duży stół, też z drewna, z dużym prostokątnym wgłębieniem na środku, gdzie odkładało się narzędzia, mnóstwem małych otworów, w które można było wsuwać imaki (takie drewniane uchwyty) i z boku z regulowanym mechanizmem imadlanym, pozwalającym, np. na to, aby szlifowaną deskę z jednej strony zablokować jednym imakiem, z drugiej strony drugim imakiem i korbą dokręcić, aby imaki zacisnęły się na drewnie, aby stabilnie leżało. W warsztacie była też szuflada, a w niej, jak do dziś pamiętam kilka sprytnych urządzeń. Pierwsze z nich to rylec, cienki sztywny drut, z jednej strony bardzo ostry, z drugiej wygięty w koło, aby można go wygodnie trzymać w ręku lub gdzieś odwiesić. Rylec służył nam i służy mi do dziś do oznaczania miejsca, w którym dokonam cięcia, wiercenia, klejenia. Zamiast ołówka trzeba rylcem we właściwym miejscu mocno przejechać po desce, powstanie wówczas wyczuwalna kreska, punkt odniesienia, do którego albo przykładamy wiertło, albo ostrze piły. Kolejnym niezbędnym narzędziem był oczywiście młotek, jak on działa i jak wygląda chyba nie trzeba opisywać. Następne genialne w swej prostocie urządzenie to kątownik, aby złapać lub sprawdzić, czy jest kąt dziewięćdziesięciu stopni. Muszę sobie taki zmajstrować, a to są zwykłe dwie deseczki połączone ze sobą pod kątem prostym. Miarka i linijka w jednym, bez tego daleko nie zajedziemy. Obecnie u siebie korzystam z miarek i linijek trzydziestocentymetrowych z plastiku, w laskach mieli je zrobione również z drewna, gwoździkami co pół centymetra były zaznaczone odległości. Natomiast prawdziwym hitem z szuflady była mała ręczna piłka do drewna, z wygodną rączką i to już efekt adaptacji piły dla potrzeb osób niewidomych ze wzmocnionym i pogrubionym grzbietem. Taką piłę wkładało się w przyrżnie rynienkową, takie korytko, gdzie pośrodku było wycięcie na piłę, ale aby ciąć prosto nad wycięciem była metalowa ramka, wewnątrz której ślizgał się pogrubiony grzbiet piły, usztywniając ją, aby nie chybotała się na boki. Takiej dostosowanej przyrżnij i takiej piły brakuje mi do dziś; nie rozwiązałem tego problemu własnymi metodami, za to wymyśliłem inne.
Całość pracowni okraszały oczywiście niezliczone tarniki, heble, kostki ścierne, śrubokręty, świdry, ręczne wiertarki, jedna profesjonalna wielka o pięciu tysiącach obrotów na minutę królowa wiertarek, już bardzo precyzyjna, z mnóstwem śrub regulacyjnych dotyczących ustawień wiercenia w pionie, w poziomie, głębokości wiercenia, śmiało napiszę, że z tego urządzenia mogli korzystać tylko nieliczni w uzasadnionych przypadkach, np. gdy mieli własny projekt i niezliczoną ilość dziur do wywiercenia. Nie mogło braknąć również dwóch siostrzanych ręcznych pił stacjonarnych. W tamtych czasach słowo „ręczna” oznaczało naprawdę ręczną. Bardzo wygodne urządzenie do cięcia, bezpieczne, pozwalające ciąć deski o nietypowych rozmiarach. W jednej pile była regulacja oporu, więc odmierzaliśmy, ile centymetrów potrzeba uciąć, tam przesuwało się opór, zakręcało i wsuwało deskę, aż się oparła o opór. Potem opuszczało się piłę i dalej już jak na skrzypcach, aż do przecięcia. Druga piła dodatkowo pozwalała regulować kąt cięcia tak w poziomie, jak i w pionie.
Radość moja nie miała granic. W zasadzie to z pracowni stolarskiej bym nie wychodził. A kiedy rozpocząłem własny projekt zrobienia szachownicy wraz z figurami, byłbym najszczęśliwszy, gdyby pozwolono mi po lekcjach tam mieszkać.
Nie jestem chyba w stanie drobiazgowo podsumować i opisać tak naprawdę tego, czego rozmaite prace w stolarni mnie nauczyły. Kiedy planuję jakieś prace domowe o charakterze stolarsko-hydrauliczno-wiertniczym, składa się na to cały ten czas i coraz to nowe sposoby klejenia, nawiercania, mierzenia, a to poradzenia sobie w ramach prac zaliczeniowych z jakimś zadaniem, które zostało mi tylko w ogólnym zarysie przedstawione. Wiem jedno, była to dobra pożywka dla moich zainteresowań i każdy, kto ma podobne, myślę, że skorzystał z tego, co nam zaoferowała pracowania stolarska w ramach ZPT.
Obecnie
Jak widać z tego krótkiego opisu pracownia stolarska to nie byle co i o ile nie chce się być stolarzem, posiadanie takiej ilości maszyn jest bezcelowe. Dokonam w tym miejscu jeszcze jednej dygresji, bo może komuś się przyda. Po skończeniu szkoły w Laskach wróciłem do swojego rodzinnego miasta i kontynuowałem naukę w szkole masowej. Ponieważ w domu nie było miejsca na taką ilość narzędzi, jaką bym sobie życzył, wraz z mamą kupiliśmy maszynę, która wówczas nazywała się kombajn stolarski. Obecnie kupiłbym ją sobie jeszcze raz, ale nie mogę znaleźć takiego produktu. Cóż to było za ustrojstwo? To bardzo wygodna maszyna łącząca w sobie mały warsztat, na metr długi, na pół metra szeroki z silnikiem elektrycznym. Cała idea polega na tym, że oś silnika i jeden z boków urządzenia były tak wyprofilowane, że można tam było montować i demontować rozmaite moduły stolarskie.
Zacznę od modułu najważniejszego – tnącego, można było w kombajnie założyć na oś silnika różnej średnicy tarcze tnące. Połowa tarczy zagłębiona była wewnątrz urządzenia, a druga, która wystawała, przykryta była od góry osłoną. Po drugiej stronie warsztatu śrubami można było montować metalową prowadnicę, wzdłuż której prowadziło się deskę. Miało to taką wadę, że miałem kłopot, aby złapać kąt prosty. Ale poza tym cięcie okazywało się bezpieczne, gdyż pchając deskę opartą o prowadnicę, nie trzeba było nawet ręki zbliżać do osłony tarczy. Po demontażu piły i zdjęciu górnego blatu warsztatu, odsłaniał się nam mechaniczny strug, czyli jak kto woli hebel. Jak to działało? To zwyczajnie rzecz ujmując metalowy walec, który wiruje ze znaczną prędkością, na jego powierzchni są trzy norze, które należało zawsze skalibrować śrubami tak, aby delikatnie wystawały nawet mniej niż milimetr nad powierzchnię blatu. Następnie nad walcem montowało się urządzenie dociskające, kładło deskę pełną drzazg, włączało maszynę i szybko pchało deskę na drugą stronę. Jeśli za mało, to jeszcze raz.
Jeśli jednak komuś było za mało, albo potrzebował precyzji w szlifowaniu, to zakrywał z powrotem strug, a do boku maszyny można było przymocować pas szlifierski z taśmą papieru ściernego, te taśmy można było wymieniać i pokupować sobie różne o rozmaitej ziarnistości. Szerokość pasa wynosiła ok. piętnaście centymetrów, długość wiadomo metr, tyle co całe urządzenie.
Można było też zamontować jakiś prosty frez, ale tym się nie bawiłem, wtedy jako nastolatek nie miałem pomysłu, do czego to mogłoby mi się przydać. Natomiast uchwyt od frezu pozwalał zamontować deskę poziomo, to nazywa się uchwyt morsa, doprawdy nie wiem, czemu w Castoramie, gdy co jakiś czas o taki uchwyt pytam pracownicy milkną, a ich mózgi dokonują resetu. Całą idea polega na tym, że na oś silnika zakładało się trójząb, który chwytał deskę, a z drugiej strony na stalowej prowadnicy był ruchomy wózek z ostrym trzpieniem, który wbijał się w materiał od drugiej strony. Po włączeniu maszyny uzyskiwaliśmy coś w rodzaju prymitywnej tokarki, bo bez noży, trzeba było sobie wziąć tarnik w rękę i toczyć kształt, jaki się chciało. Może prymitywne, ale i tak szybciej niż ręcznie. Przy okazji dla tych, którzy się boją napiszę, że zasada jest taka, wirujących rzeczy możesz dotykać, jeśli będziesz to robić od góry i twoje palce będą skierowane w kierunku wirowania przedmiotu, a nie odwrotnie, wówczas tylko głupota może sprawić, że coś może się stać, dotyczy to wirujących desek, wierteł, kół szlifierskich, no oczywiście nie dotyczy powierzchni tnących, tych, jeśli wirują, nie dotykamy w żaden sposób.
Kombajn stolarski służył mi cztery lata i miał dwie największe wady. Jedna to taka, że włącznik i wyłącznik znajdował się po przeciwnej stronie urządzenia niż silnik, a druga, że po każdej akcji z majsterkowaniem trzeba było sprzątać. Moje prośby o założenie na kablu przełącznika tak, aby był pod ręką z jakiegoś powodu nie doczekały się realizacji. Dziś zrobiłbym to sobie sam i nie pytał nikogo o zdanie. To cudowne urządzenie zostało sprzedane, gdy wyjechałem na studia. Moim zdaniem, jak to często bywa, rodzice nie dorośli do możliwości i aspiracji swojej pociechy. I piszę to nie, aby potępić, ale ku przestrodze, nie zarażaj swojego dziecka lękiem, ale raczej pomyśl, jak pomóc w realizacji projektu, tym bardziej, jeśli jest rozwojowy, a strachy są tylko w Twojej głowie.
MOJA SZAFKA Z NARZĘDZIAMI
Nadszedł czas, że zamieszkałem na swoim i, cytując klasyka, “mój jest ten kawałek podłogi”. Mogę robić wszystko, póki sąsiedzi nie zaczną dzwonić na policję, skrząc się na hałasy. Skoro nie mam pracowni pod ręką, ani kombajnu, opiszę to, co ma, i co moim zdaniem może się przydać każdemu, kto chciałby rozpocząć przygodę z majsterkowaniem. Od razu napiszę, że nie będę wspominał absolutnie o wszystkim, ale o pewnym niezbędniku miłośnika majsterkowania i o pewnym niezbędniku, który uważam, że każdy powinien mieć, nieważne, czy to pan czy pani. Nic tak nie wkurza, jak gdy jest się u kogoś, a tam ciągle otwierają się drzwi od toalety. Mówisz: „Dajcie młotek, naprawię wam.” i słyszysz „Ale my nie mamy!” O młotku zatem już było. A jaki najlepiej? Jeśli to ma być młotek awaryjny, wystarczy taki czterystugramowy.
Na drugim miejscu plasuje się jakiś prosty zestaw śrubokrętów tak krzyżakowych, jak i płaskich, bo i takie śruby w naszym kraju jeszcze pokutują.
Na trzecim miejscu jest klucz potocznie zwany „żabką”, czyli klucz francuski, taki, aby nadawał się do prostych robót hydraulicznych, typu wymienić perlator, bo zardzewiał, dokręcić prysznic, bo przecieka.
Na czwartym w drodze wyjątku, bo kosztuje ze trzydzieści złotych, dodałbym prosty brzeszczot dwustronny. Pewnie my sami nigdy z niego nie skorzystamy, ale może się zdarzyć, że przyjdzie fachowiec, który zna się na wszystkim, a niczego nie weźmie do ucięcia kawałka właśnie tej rurki, od której zależy nasze być albo nie być. Wtedy możemy z dumą wręczyć mu to uniwersalne narzędzie i niech się męczy.
A co z własnym wyposażeniem? Od razu napiszę, że o ile to możliwe, kupuję narzędzia firmy MacLean, gdyż nie są aż tak drogie jak innych popularnych marek, a opinie mają jednak dobre. Zapełnianie mojej szafki z narzędziami rozpocząłem od dwóch zestawów porządnych stalowych śrubokrętów, tak płaskich jak i krzyżakowych, dwóch rodzajów młotków (jeden lekki, a drugi solidny o masie jednego kilograma z opcją do zaczepiania i wyciągania gwoździ – młotek ciesielski). Nie mogło braknąć wiertarki za rozsądną cenę, czyli raczej nie takiej za 60 czy 90 złotych, polecam te droższe, one się prawie niczym nie różnią, mają tak samo, przełącznik kierunku obrotu, regulację prędkości obrotu, blokadę, klucz w zestawie, tylko te tańsze lubią szybko się palić. Wraz z wiertarką trafiła mi się walizeczka Boscha z czterema kompletami wierteł: dwoma kompletami do drewna, jednym do metalu, jedym do cegły oraz czterema kompletami wymiennych wkładów do wkrętaka lub wkrętarki i przedłużką do nich, co okazało się fajnym pomysłem, bo można wjechać wkrętakiem w nietypowe miejsca. Walizeczka zawiera także nóż do tapet/wykładzin, dwie otwornice do robienia otworów. Parę wierteł do betonu, głównie szóstkę i ósemkę sobie dokupiłem. Oczywiście nabyłem także wkrętak i wiertarko-wkrętarkaę, tę drugą, żeby czasami trochę szybciej coś zrobić albo wywiercić otwór w nietypowym miejscu, gdzie przedłużacz nie sięga. Swój warsztat wzbogaciłem także o zestaw tytanowych wierteł do owych elektronarzędzi, brzeszczot, niedostosowaną przyrznię rynienkową (da się z niej korzystać), wyrzynarkę (z tą jest zawsze sporo zabawy) i ostatni hit – ręczną pilarkę tarczowa, która z ręczną ma tyle wspólnego, że trzeba ją trzymać w ręku. Ręczna pilarka tarczowa to urządzenie do cięcia, gdyż w swojej obudowie pozwala na regulację śrubami głębokości cięcia, konta cięcia, tak od góry jak i od dołu jest osłona, pomiędzy którą wsuwa się deska, ale co ważniejsze ma regulowany opór, czyli można ustawić długość cięcia, zablokować, docisnąć z prawej strony ręką opór do krawędzi deski, lewą wcisnąć dwa guziki i pchać lekko przed siebie. Warczy głośno, można się przestraszyć, ale można też przywyknąć. Trudno też sobie nią uciąć palec, co jest niewątpliwą jej zaletą.
Zamiast wspominanego rylca używam zestawu ostrych jak musztarda rosyjska punktaków, gdyż mogę nimi zaznaczać sobie zarówno drewno, jak i cegłę czy beton. Zapomniałbym jeszcze o jednym narzędziu, oczywiście prócz analogowych miarek, linijek, mam też elektroniczne ustrojstwo, które posiada wiele funkcji i odczytuje wynik pomiaru dość przyjemnym głosem. Zasięg miarki to pięć metrów, prócz mierzenia ma również poziomicę, zapamiętywanie pomiarów, odejmowanie, sumowanie ich i kilka dziwnych jak dla mnie rzeczy. Mierzy zaś przyzwoicie.
MOJA PÓŁKA
Jako zwieńczenie tego, co napisałem, przedstawię pokrótce, jak od deski przeszedłem do powieszenia półki w łazience.
Najpierw dobrze jest sobie wszystko obmyślić i przygotować. Deska sztuk jeden jest, miarka jest, punktaki są, piła jest, wiertarka jest, wiertło piątka jest, dwa uchwyty do przykręcenia do ściany są, sześć śrub w ścianę i sześć kołków piątek jest, sześć drewno wkrętów do przykręcenia półki do uchwytów jest. Czyżbym o czymś zapomniał? Tak Patefix, moja ulubiona masa plastyczna, jeśli chodzi o ściany to po odmierzeniu właściwej odległości w miejscu, gdzie dokonam wiercenia wolę nakleić małe kółko patefix’u.
Deskę mocuję zaciskami stolarskimi do stołu, tak, aby ta część, która ma być odcięta wystawała poza stół. Teraz przy pomocy miarki odmierzam opór w pile, aby rozsunął się na trzydzieści centymetrów, bo tyle chcę odciąć od deski, która ma metr trzydzieści. Blokuję opór, biorę piłę w rękę, prawą dociskam opór do prawej krawędzi deski, aby równo przylegał, a lewą podtrzymuję piłę. Włączam i jedziemy… Deska skrócona.
Teraz pora udać się z miarką do łazienki i patefix’em. Mierzenie trwa trochę długo, staram się kilkakrotnie zrobić pomiar, zanim uznam, że jest dobrze. Mierzę odległość od podłogi na półtora metra, odległość między uchwytami na 80 centymetrów, kiedy to już mam, w ruch idzie wiertarka. Przydatny okazał się tu wałeczek, na który są nawinięte woreczki na psie kupki, jest pusty w środku i idealnie pasuje jako ułatwienie w tym, aby prosto wgryźć się w ścianę. Przekładam przez niego wiertło i dokładam do ściany, kontroluję, czy kołeczek nie odstaje od ściany, lewą ręką kontroluję kołeczek, a prawą włączam i dociskam wiertarkę. Im głębiej wchodzimy tym większe obroty włączam, bo wiertło nie będzie mi się ślizgać.
Po wywierceniu dwóch pilotażowych otworów, przystawiam uchwyty i lekko wkręcam po jednym kołku, tak aby można było już przy pomocy pozostałych otworów w uchwytach zapunktować i nawiercić pozostałe otwory. Kiedy to mam, dokręcam porządnie kołki i śruby, kładę na to deskę, która staje się półką. Wychodzi na jaw, że prawy uchwyt jest lekko przekrzywiony, może to pół stopnia, ale to nic, widziałem jak widzące osoby robiły gorzej.
Teraz przy pomocy wkrętaka i cienkiego wiertełka od spodu punktuję otworki na śruby, które wejdą w półkę i połączą ją z uchwytami. Pozostaje powkręcać wkręty w zapunktowane otwory, posprzątać, co zwykle ciągnie się i ciągnie i układać rzeczy na nowej półce.
PODSUMOWANIE
Pozostawiam z niedosytem, a może z apetytem tych z Państwa, którzy chcieliby spróbować coś samemu zrobić, a może zwyczajnie był to dla nich tylko ciekawy materiał do przemyśleń. Artykuł to nie poradnik, a forma tekstowa to nie szczegółowa instrukcja, jak wykonać bądź co bądź, nietrywialne czynności, jeśli rozpatrywać je jako wykonywane po ciemku. Jedno jest pewne: przy odpowiednich umiejętnościach i szlifowaniu ich, nie takie rzeczy są możliwe. Poznałem ludzi, którzy raczej większość swojego życia mają już za sobą, a jego świetność przypadła in na “złote czasy” byłego ustroju. Mieszkali oni to tu, to tam, ale zawsze szklarnie, komóreczki na narzędzia robili sobie sami, ba, nie bali się naprawiać dachu, a w czasach świetności studnie świdrem pogłębiali. Jak widać, dla chcącego, nic trudnego.
Tomasz Amsolik