Obszar pracy każdego psychologa, niezależnie od tego, czy psycholog widzi, czy nie, to relacja z drugim człowiekiem. Psycholog wnosi w nią swoje własne emocje, wartości, doświadczenia i musi umieć odróżnić je od emocji, wartości, doświadczeń osoby, z którą pracuje. Większość szkół terapeutycznych i wytycznych dotyczących pracy psychologów mocno akcentuje fakt, że ani system wartości, ani też osobiste przeżycia czy poglądy psychologa nie mogą wpływać zarówno na proces terapii, jaki podejmowane przez pacjenta decyzje. Nie odmawiając słuszności tej zasadzie, trudno jednak zupełnie pominąć takie doświadczenia psychologa, które są widoczne dla innych i które same w sobie stawiają niemal każdego człowieka wobec ważnych pytań: o sens życia, cierpienia, o własną wartość. Sądzę, że jednym z takich doświadczeń może być brak wzroku.
Pomyślałam, że odpowiadając na pytanie o to, jak być niewidomym psychologiem, opiszę własną ścieżkę zawodową z uwzględnieniem wpływu lub braku wpływu faktu, że nie widzę, na możliwości i ograniczenia w pracy psychologa.
Na początek kilka podstawowych informacji. Nie widzę od urodzenia. Jestem absolwentką Technikum Masażu w Laskach. Po zdaniu matury ukończyłam psychologię na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie (obecnie Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Obroniłam pracę magisterską przedstawiającą metodę ruchu rozwijającego Weroniki Sherborne, którą wraz z pracującą wtedy w Laskach panią psycholog, dostosowywałyśmy do pracy z dziećmi niewidomymi, przebywającymi w tym czasie w tamtejszym przedszkolu. Potem ukończyłam kursy z zakresu psychoonkologii i opieki paliatywnej, uzyskałam także certyfikat Uniwersytetu w Oksfordzie, uprawniający do prowadzenia terapii poznawczo-behawioralnej oraz tytuł specjalisty w zakresie psychologii klinicznej.
Podejmując zaraz po studiach pracę w jednej z prywatnych szkół wyższych, miałam obowiązki takie, jak wszyscy pozostali nauczyciele akademiccy. Prowadziłam ćwiczenia, które musiałam wcześniej zaplanować, trzeba było też znaleźć formę zaliczenia przez studentów przerabianego materiału (ustne odpowiedzi lub zajęcia, jakie mieli oni przeprowadzić na zaliczenie dla całej grupy). Tym, co mogłoby – jak myślę – potwierdzać, że jako osoba z dysfunkcją wzroku funkcjonowałam tam jako wartościowy pracownik, okazało się na początek znalezienie sposobu, który w pełni pozwolił podjąć moje zadania. Udało się pokonać techniczne bariery związane z dostępem do literatury naukowej, co dwadzieścia lat temu naprawdę można było uznać za prawdziwe osiągnięcie (skanowanie literatury, pomoc pracowników naukowych uczelni, którą skończyłam, w dostępie do potrzebnych mi materiałów, korzystanie z notatek, jakie skrupulatnie robiłam podczas studiów, pomoc osób czytających mi literaturę – wtedy nie miałam jeszcze skanera w domu, stąd nie do wszystkich materiałów możliwy był dostęp w formie elektronicznej). Sądzę, że nieocenioną wartość tamtego czasu wyznaczał osobisty kontakt ze studentami, którzy przed lub po zajęciach opowiadali mi o swoich sprawach. Często poszukując miejsca w świecie, przeżywali dramat niegodzenia się ze sobą lub z tym, co, albo kto ich otacza. I nie przychodzili do mnie tylko jako do psychologa. Przychodzili do osoby, która sama nie widząc – tak uważali – też musiała wiele przemyśleć; choćby odpowiedzieć na pytanie, jak żyć, gdy się nie widzi. Stawiałam przed nimi zadania – przede wszystkim takie, poprzez które mogli odkryć własne zdolności. Zachęcałam na przykład, by jako przyszli nauczyciele poprowadzili w ramach ćwiczeń lekcję w szkole na miarę swoich marzeń. Mówili, że była to dla nich trochę zabawa, ale dostrzegali także możliwość pokazania innym swojej jakiejś, często wcześniej nieodkrytej części ja…
Podsumowując ten etap pracy sądzę, że jako niewidomy psycholog umiałam wyzwolić w powierzonych mi osobach ich potencjał, pomagałam im odkryć mocne strony i ograniczenia. Było to trochę tak, jak muszę robić to sama, jeśli chcę – nie widząc – czuć się wartościowym człowiekiem, w tym pracownikiem, tzn. takim, który podejmuje wszystkie te obowiązki zawodowe, jakie może podjąć, choć nierzadko trzeba najpierw znaleźć sposób umożliwiający ich realizację, ale ma też świadomość tego, czego nie jest w stanie zrobić nie widząc (rozwinę tę myśl bardziej w odniesieniu do mojej aktualnej pracy).
Praca w Warszawskim Hospicjum dla Dzieci była szczególnie ważnym okresem mojego życia i ścieżki zawodowej. Hospicjum sprawowało wtedy opiekę nad dziećmi w ich domach. Na co dzień dziećmi opiekowali się rodzice, a nasz zespół dojeżdżał w miarę potrzeb lub tak często, jak to było możliwe. Sprawa niewidzenia stanowiła tu trudność głównie techniczną i wiązała się z koniecznością dotarcia do miejsca zamieszkania dziecka. Dość często jeździłam z moimi współpracownikami (pielęgniarkami, lekarzami, pracownikami socjalnymi), ale zdarzało się, że musiałam dojechać na spotkanie z dzieckiem i jego rodziną sama, również poza Warszawę. Czasem, gdy Hospicjum nie dysponowało jeszcze samochodami, koledzy prosili mnie, żebym zabrała ze sobą rzeczy potrzebne dla dziecka, np. lekarstwa czy pampersy. Ze wzruszeniem wspominam też moją pierwszą i na razie ostatnią wizytę w sklepie pogrzebowym, gdzie przyszło mi – w imieniu rodziców zmarłego dziecka – wybierać potrzebne na pogrzeb przedmioty.
Praca ściśle psychologiczna polegała na towarzyszeniu umierającym dzieciom i ich rodzinom w przeżywaniu tego czasu, który im pozostał (niekiedy były to dni, częściej tygodnie lub miesiące). Uczyliśmy się doceniać znaczenie okazywanych sobie nawzajem gestów, wypowiadanych do siebie słów, z których każde mogło być ostatnie. Z dziećmi rozmawiałam o życiu: o tym, co lubią, czym się interesują, co je złości, co jest dla nich ważne, ale byłam przy nich również, kiedy same zaczynały mówić o śmierci. Robiły to zwykle w sposób naturalny – tak, jak tylko dzieci potrafią. Np. chłopiec, z którym grałam w piłkę, gdy przychodziłam do niego, powiedział mi, że jest to pewnie nasza ostatnia zabawa, bo ma coraz mniej sił i kiedy przyjdę następnym razem, on być może już nie wstanie.
Rodzice małych pacjentów często mówili o lęku przed odejściem dziecka, o bezradności wobec nieuchronności śmierci. Pytali o to, czy i jak rozmawiać z dziećmi o umieraniu; opowiadali o wzruszających doświadczeniach wzajemnej bliskości, ale też o tym, co – niezależnie od terminalnej, najczęściej prowadzącej do śmierci choroby dziecka, było ich trudem.
Istotna część mojej pracy w Hospicjum wiązała się ze stworzeniem i współprowadzeniem – wraz z pracującymi tam przyjaciółmi, głównie pracownikami socjalnymi, grupy wsparcia dla rodzin zmarłych dzieci – zarówno dla rodziców, jak i dla rodzeństwa. Uczestnicy rozmawiali o zmaganiach z codziennością po śmierci dziecka, dawali sobie nawzajem nadzieję i umocnienie w trudnych chwilach. Wszyscy staraliśmy się o to, by rodziny mogły przeżyć śmierć dziecka jako etap, a nie koniec ich życia.
Myślę, że moje funkcjonowanie w Hospicjum w roli psychologa, który nie widzi, nie stanowiło istotnych barier – zarówno w kontakcie z dziećmi i ich rodzinami, jak też ze współpracownikami. Oczywiście łatwiej byłoby, zwłaszcza, gdy dziecko miało trudności z mówieniem, zrozumieć więcej z jego gestów czy mimiki, gdybym mogła to zobaczyć; najczęściej jednak porozumienie było możliwe. Może dlatego, że starałam się poznawać dzieci, gdy mogły jeszcze komunikować się ze mną. Pamiętam jednak chłopca, z którym nie zamieniłam żadnego słowa; prawdopodobnie bał się śmierci, nic nie mówił. Rodzice nie byli gotowi porozmawiać z nim o tym. Koleżanka opiekująca się nim jako lekarz dostrzegała silny lęk widoczny na jego twarzy i w całym ciele. Czuł się osamotniony. Rodzice zapewniali go, że “wszystko będzie dobrze”. Nie wiedziałam, czy chłopiec nie mówi, bo tak bardzo go boli, czy też przeczuwa, że jeśli powie to, co chciałby, żeby jego bliscy naprawdę usłyszeli, nie zostanie zrozumiany. Kiedy przychodziłam do niego, po prostu siadałam przy nim i trzymałam go za rękę. Zazwyczaj towarzyszyli nam jego rodzice, więc nie mogliśmy rozmawiać, oni potrzebowali kontrolować sytuację; ale po jego śmierci powiedzieli mi, że lubił, gdy byłam przy nim i na jakiś czas się uspokajał.
Podczas spotkań dla pracowników Hospicjum słyszałam często, że mam szansę – a nawet powinnam – przemyśleć własny stosunek do śmierci. Pomyślałam wtedy, że takie samo zadanie stawia przede mną rzeczywistość mojego niewidzenia i że chcę zmierzyć się z pytaniem o znaczenie, jakie ma dla mnie własne cierpienie i w ogóle życie, w którym uczestniczę jako osoba niewidząca.
Doświadczenie niewidzenia i doświadczenie śmierci są w pewnym sensie nieporównywalne. Ale myślę, że zarówno jedno, jak i drugie, potrzebuje odniesienia do tego, co dany człowiek w swoim życiu rozpoznaje jako wartość. I tak, dostrzegając wartość mojego życia, której nie umniejsza w żadnym stopniu trud doświadczenia niewidzenia, próbowałam pomagać “osieroconym” rodzicom w przyjęciu perspektywy, że w ich życiu może być podobnie. Niektórzy z nich mówili o tym, jak wspólne, z całą rodziną, przeżywanie choroby i śmierci dziecka umocniło ich relację i pozwoliło na nowo odkryć to, co jest dla nich wartością – niezależnie od dramatycznych okoliczności. Rozmawialiśmy wtedy o miłości, bliskości, przyjaźni, o Bogu – jakkolwiek każdy z nas Go pojmował.
Ostatni, najdłuższy etap mojej drogi zawodowej to praca w różnych placówkach jednego z Centrów Zdrowia Psychicznego w Warszawie. Początkowo zostałam zatrudniona w całodobowym oddziale psychiatrycznym, gdzie przyjmowani są chorzy z ostrymi zaburzeniami psychicznymi. Pracowałam wtedy z doświadczonym psychologiem klinicznym. Zajmowałam się głównie terapią wspierającą dla chorych i ich rodzin, a koleżanka wykonywała, gdy była taka potrzeba, badania psychologiczne (testy), które początkowo wydawały mi się nie do wykonania bez udziału wzroku. Stawiałam moje pierwsze kroki w pracy z osobami chorymi psychicznie (podczas studiów myślałam, że nigdy nie podejmę takich zadań, po prostu bałam się). Możliwie jak najczęściej rozmawiałam z pacjentami, poznawałam świat ich przeżyć; obserwowałam pracę lekarzy – zwłaszcza mojej pierwszej przełożonej, która wchodząc w dialog z chorymi pokazywała mi, jak rozmawiać z nimi o przeżyciach – czasem dziwnych, kiedy indziej strasznych lub nieracjonalnych – z punktu widzenia przeciętnego śmiertelnika. Zachwycała mnie w jej pracy taktowność, z jaką pytała pacjentów o te przeżycia i odnosiła się do nich, próbując przybliżyć tych chorych do rzeczywistości.
Zdarzały się sytuacje, gdy brakowało mi możliwości nawiązania kontaktu wzrokowego z chorymi, a czasem również ze współpracownikami; w odniesieniu do chorych utrudniało mi to głównie obserwowanie ich zachowania, co jest ważnym elementem procesu diagnostycznego i terapeutycznego. Ośmielam się jednak twierdzić, że w większości codziennych sytuacji nie była to bariera większa niż ta, która jest doświadczeniem każdej niewidzącej osoby, z którą musimy sobie radzić, przełamując wstyd lub wzmagając umiejętności komunikacji. Tym, co ułatwiało mi zdobywanie potrzebnych wiadomości o pacjentach, była wymiana informacji z zespołem oddziału. Ja dzieliłam się z kolegami wiedzą o psychologicznych mechanizmach funkcjonowania danej osoby, o indywidualnych czynnikach predysponujących do wystąpienia problemów, wyzwalających i podtrzymujących je. Koledzy natomiast mówili mi o tym, czego sama nie mogłabym zobaczyć (wygląd zewnętrzny, mimika, nieuchwytne werbalnie cechy zachowania). Sądzę więc, że praca niewidomego psychologa w warunkach psychiatrycznego oddziału całodobowego jest trudna, ale nie jest niemożliwa. Moje doświadczenie z początków pracy, jak też sprzed kilku ostatnich lat (po dłuższej przerwie wróciłam do pracy na oddziale) pokazało konieczność współpracy niewidzącego psychologa z widzącymi kolegami choćby dlatego, że niektórych badań diagnostycznych nie da się wykonać lub w pełni zinterpretować bez udziału wzroku.
Praca w dziennym oddziale psychiatrycznym to praca głównie terapeutyczna, w mniejszym stopniu diagnostyczna. W tym czasie zaczęłam zastanawiać się, jak zaadoptować psychologiczne narzędzia diagnostyczne tak, bym przynajmniej niektórymi z nich mogła posługiwać się samodzielnie. Oczywiście nie wszystko jest możliwe, z kilku korzystam jednak systematycznie. Jeśli chodzi o prowadzenie zajęć, dzieliłyśmy się z koleżanką tak, by te, za które ja byłam odpowiedzialna (np. psychoedukacja chorych, trening umiejętności społecznych, zebrania społeczności), nie angażowały wzroku jako głównego kanału informacji.
Obecnie pracuję w poradni zdrowia psychicznego jako psycholog kliniczny i psychoterapeuta. Przez dłuższy czas mam stałych pacjentów, ponieważ proces terapii trwa zwykle kilka miesięcy, a nawet lat. Nie mogę powiedzieć, że nie brakuje mi kontaktu wzrokowego z nimi, ale dobrze zebrany wywiad, określenie problemów i celów do terapii, zrozumienie schematów działania osoby, z którą pracuję – wszystko to minimalizuje wpływ wzroku na przebieg diagnozy i terapii. Niejednokrotnie doświadczyłam, że wiele sygnałów aktualnie przeżywanych przez pacjenta uczuć, potrzeb, można odebrać poprzez sposób mówienia, oddychania, zachowania danej osoby. Nie chcę przez to powiedzieć, że wzrok nie jest ważnym źródłem kontaktu, a tylko tyle, że jego brak tego kontaktu nie wyklucza. W mojej dotychczasowej pracy raz zdarzyło się, że z powodu braku kontaktu wzrokowego ze mną pacjentka poprosiła o zmianę terapeuty. Najczęściej po okresie poznania się (odczytywanie znaczenia wzajemnych reakcji i zachowań), wzrok przestaje być istotną przeszkodą w czytelnym porozumiewaniu się. Niewątpliwie wymaga to od niewidomego psychologa czujności w dostrzeganiu zmian w tonie głosu pacjenta, jego zachowaniu, pozycji ciała. W kontakcie diagnostycznym czy terapeutycznym takie zmiany są zwykle markerem aktualizujących się w danym momencie uczuć, potrzeb pacjenta, a ich znaczenie, które tylko pacjent może odkryć w procesie modelowanego przez terapeutę dialogu, stanowi materiał do dalszej pracy terapeutycznej. Każdy, nie tylko niewidomy psycholog musi wspólnie z pacjentem badać znaczenie takich sytuacji. W tym kontekście myślę, że niewidomy terapeuta potrzebuje odwagi do czytelnego zakomunikowania osobie, z którą pracuje, dostrzeżonych – najczęściej usłyszanych – sygnałów świadczących o uaktywnieniu się u tej osoby silniejszych przeżyć. Często, gdy relacja terapeutyczna jest dobra, pacjenci nie tylko nie kwestionują obserwacji niewidomego terapeuty, ale weryfikują i/lub pogłębiają je, nazywając uczucia oraz ich źródła, co zazwyczaj posuwa do przodu proces terapii.
Podsumowując refleksję z praktyki niewidomego psychologa, myślę, że ostateczna konkluzja nie odbiega od tej, jaką sformułowałabym w odniesieniu do codzienności osoby niewidzącej, doświadczanej w jakimkolwiek obszarze życia. Funkcjonowanie takiej osoby, zarówno codzienne, jak i w sferze zawodowej, wiąże się z dostrzeżeniem, że obecne w nim trudności i drogi ich przezwyciężania mogą być barierami, ale znacznie częściej są po prostu innymi sposobami odnalezienia się w tej samej rzeczywistości.
Izabela Szwarocka