Logo Tyfloświat

Lubię przeprowadzać wywiady. To takie proste. Spotykasz ludzi, opowieści, zaskakujące kawałki świata i nie musisz niczego wiedzieć, nie musisz niczego umieć, bo przecież wystarczy znaleźć chwilę by posłuchać. Powiecie, że kokieteria, że uproszczenia, że przecież Wojciech Maj, to wizytówka środowiska niewidomych, ekspert, poważna świadcząca różne usługi firma, że jednym słowem nic tylko na kolana i z szacunkiem do luminarza proszę.

No to jak będzie z tą wizytówką – pytam Wojtka, gdy już umówiliśmy się na rozmowę. Przyznaję, że jest mi łatwo. bo Wojtek jest dobrze oswojony. Znamy się przecież od lat dziewięćdziesiątych.

Wojciech Maj: Ja nie jestem niewidomy. Ja po prostu nie widzę. Nie jestem osobą niepełnosprawną, tylko żyję z niepełnosprawnością. Mam na myśli tyle, że niepełnosprawność jest czymś dla mnie jako osoby zewnętrznym, jest jak przedmiot, ewentualnie jak cecha, właściwość, którą posiadam. Ktoś może powie, że to takie sztuczki językowe, ale dla mnie to ważne, bo dzięki takiemu podejściu niepełnosprawność nie jest czymś co mnie definiuje jako człowieka, co najwyżej ma ona wpływ na mój sposób funkcjonowania w świecie, a co do wizytówek, to poprzestańmy na stwierdzeniu, że wraz ze zmianą formy kontaktów międzyludzkich na cyfrowe, zmieniły się i wizytówki i może w ten sposób zamknijmy temat.

Damian Przybyła: Zacznijmy od początku. Opowiedz, jak to było z twoim niewidzeniem?

Wojciech Maj: Straciłem wzrok bardzo wcześnie. O tym, że przyczyną był siatkówczak dowiedziałem się po wielu latach. Rodzice przywieźli niemowlaka do lekarza, a ten zbadawszy stwierdził, że dziecko jest przeziębione i zalecił stosowne leczenie. Po jakimś czasie okazało się, że to chyba nie jest przeziębienie. Rodzice zawieźli mnie do kliniki okulistycznej.

D.P.: I co? Nowotwór? Usunięcie gałek ocznych?

W.M.: Nie. Nikt wtedy nie wiedział, że to siatkówczak. Ten nowotwór został opisany kilka lat później. W klinice leczyli mnie jak umieli. W wyniku choroby i jak podejrzewam związanego z nią leczenia oczy przestały działać i przestały też rosnąć. Małoocze nie wygląda jakoś szczególnie ładnie. Dobra wiadomość jest taka, że gdy siatkówczaka miała moja córka lekarze zaproponowali jej zastosowanie tzw. Epiprotezy ze wskazań kosmetycznych. Żona stwierdziła, że ja też mogę sobie takie protezy zrobić. Teraz mam takie oczy, że mogę nimi czarować. Na piękne oczy załatwię wszystko.

D.P.: Czyli można powiedzieć, że nie widzisz od zawsze.

W.M.: Tak. I rodzice od początku zrobili wszystko, żeby umieścić mnie w placówce dla niewidomych. Zapisali mnie do przedszkola do Lasek.

D.P. A zatem przeszedłeś typową dla naszego środowiska w tamtych czasach drogę edukacyjną. Niewidomy z nauką brajla w szkole dla niewidomych?

W.M. Tak, ale gdzieś w szóstej klasie rodzice zdecydowali by przenieść mnie do szkoły w Krakowie. Było bliżej, a co równie ważne, szkoła krakowska dawała wykształcenie muzyczne. Te muzyczne zdolności chyba zadecydowały, a w każdym razie miały duże znaczenie. Siódmą i ósmą klasę realizowałem więc w szkole w Krakowie, a potem poszedłem do katowickiej dwójki, czyli liceum im. Marii Konopnickiej w Katowicach. Myślę, że przejście z Lasek do Krakowa ułatwiło mi podjęcie dalszej edukacji w szkole masowej. Szkoła krakowska miała kontakt z liceum w Krzepicach pod Częstochową. Tam przyjmowano niewidomych na zasadach podobnych do tego, co obecnie robią szkoły integracyjne. Takie podejście w szkole sprzyjało chęciom, budowało gotowość by spróbować normalnego liceum. Miałem kolegów i koleżanki, którzy poszli do liceum w Krzepicach, ale ja wolałem moją lokalną szkołę, bo dzięki temu mogłem mieszkać w domu, a poza tym w Katowicach już był mój kolega Romek Zając, który chodził do czwartej klasy, gdy ja poszedłem do pierwszej. Szlak był więc przetarty i miałem kogo naśladować.

D.P.: a jak było z dalszą edukacją muzyczną? Chodziłeś dalej do jakiejś szkoły muzycznej?

W.M.: Nie. Chodziłem przez jakiś czas do Ogniska Muzycznego w Katowicach, gdzie uczyłem się gry na klarnecie, ale z klarnetu bardzo szybko zrezygnowałem. Wolałem gitarę. Prawdę mówiąc do tego ogniska to chodziłem w ogóle dość krótko. Chciałem grać. Chodził ze mną do szkoły muzykujący kolega Romek Zając. Znaliśmy się jeszcze z Lasek. Przyszedł do mnie kiedyś z kolegami. Miałem w domu pianino. Zrobili mi chłopcy egzamin. Stwierdzili, że jest dobrze, że możemy razem grać i tak zostałem członkiem kapeli bigbitowej czy jazzrockowej. Graliśmy w Pałacu Młodzieży w Katowicach. Tam mieliśmy dobrych nauczycieli, którzy dbali o to, żebyśmy rozwijali umiejętności. To byli muzycy z Akademii Muzycznej.

D.P.: Ale potem poszedłeś na anglistykę. I co? Granie się skończyło?

W.M. Ależ skąd. Muzykowanie skończyło się tylko o tyle, że nie grałem już w Pałacu Młodzieży. Miałem dwa lata przerwy, a potem spotkałem kolegę z mojej dawnej kapeli. Zaproponował mi współpracę w nowej formacji muzycznej. Mieliśmy grać standardy jazzowe i muzykę dixielandową. Zgodziłem się. Pomyślałem sobie, że na początek może być, że lubię grać a nie ma powodu, żeby się nudzić i przecież z czasem nawrócę ich na porządną muzykę i… do dziś gram standardy jazzowe.

D.P.: Twój fortepian rzeczywiście brzmi jak dobry tradycyjny jazz, ale gdy weźmiesz do ręki gitarę to nagle słychać ciekawe brzmienia bluesowe.

W.M. Z gitarą to było chyba jakoś bardzo typowo. Gdzieś pod koniec podstawówki na obozie bodaj w Muszynie ktoś pokazał mi przysłowiowe trzy chwyty i tak się zaczęło, a potem, gdy już poszedłem do liceum, to miałem silną motywację, żeby grać na gitarze. W grupie dobrze było umieć coś czego nie umieli inni. No i wiadomo, dziewczynom się podoba, jak grasz, a mieliśmy takie fajne dziewczyny.

D.P. Wróćmy więc do tego liceum. Komputerów nie było, z innymi pomocami też jakoś trudno. A więc jak? Czytali rodzice, pomagali koledzy, nauczyciele?

W.M.: Z nauką było inaczej, niż można to sobie teraz wyobrażać. Pod pewnymi względami łatwiej. Nie miałem problemów z podręcznikami, bo we wszystkich szkołach w Polsce obowiązywały te same. Dlatego miałem brajlowskie podręczniki. W nauce bardzo pomagali mi nauczyciele, a rodzice? Rodzice mi w nauce nie przeszkadzali i chwała im za to. Z lekcjami radziłem sobie dobrze. To zasługa Lasek. W laskach był dryl. Odrabianie lekcji od szesnastej do osiemnastej z przerwą i koniec. To skutecznie wyrabiało nawyk pracy własnej.

D.P.: A jak to było z tą anglistyką? Utalentowany muzycznie multiinstrumentalista może sobie być niewidomy i odnieść sukces tak artystyczny jak i zawodowy jako muzyk. W tamtych czasach dość sporo osób z naszego środowiska wybierało ten zawód.

W.M.: W moim życiu wszystko chyba było we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Można powiedzieć, że życie takie, jakie dane mi było przeżyć, to chyba dar od pana Boga. A z tą anglistyką to też trochę przez muzykę. W radiowej Trójce był Mini max, audycja Piotra Kaczkowskiego. Bardzo lubiłem słuchać tej muzyki, którą grał Kaczkowski, a wiedziałem, że on skończył studium językowe z angielskim i hiszpańskim. W klasie maturalnej szkoła pomogła złożyć papiery na filologię angielską w Katowicach i tak już ku mojemu wielkiemu zadowoleniu zostało.

D.P.: A orientacja? Jak dawałeś radę z chodzeniem po mieście? Wtedy przecież tej całej nauki nie było.

W.M.: Pewnie, że nie. Samodzielnego poruszania się uczyłem się w czasach, gdy słowo „GPS” nikomu jeszcze się chyba nawet nie śniło. Orientacji zacząłem się uczyć w trzeciej klasie liceum. Początkowo chodziłem do szkoły bez laski. Moim pierwszym nauczycielem orientacji było takie pochyłe drzewo z konarem wystającym nad chodnik. Jak człowiek kilka razy walnie głową o taki konar to uważność wyrabia się bardzo dobrze. Mieszkałem w okolicy katowickiej AWF. Szedłem ulicą Mikołowską do świateł na skrzyżowaniu z Poniatowskiego, skręcałem w kierunku Kościuszki, a potem na kolejnych światłach przechodziłem przez ulicę Barbary i dalej na lewą stronę Poniatowskiego, a tam na trawniku rosło to drzewo. Gdy szło się zbyt blisko trawnika, to waliło się szczęką o konar. Z czasem nauczyłem się rozpoznawać to miejsce i robić łuk omijający przeszkodę. Chodzenie bez laski powodowało wiele przygód. Czasem trafiałem łydką w jakiś stojący na chodniku wózek, a kiedyś wszedłem na dużego psa. Bardzo się wystraszyłem, bo pies był duży, a ja nadepnąłem mu na łapę. Na szczęście wszystko skończyło się na strachu, bo zwierzak był równie poczciwy jak ogromny. Z czasem zacząłem chodzić z laską i przekonałem się, że to dobry wynalazek. Początkowo używałem tej laski jakoś tak jak umiałem. Potem trochę nauczyła mnie pani Jola Kałużna z PZN w Chorzowie, która pokazała mi podstawowe techniki przydatne przy chodzeniu z laską. To mi bardzo pomogło. Z czasem nabrałem odwagi. Pamiętam takie sytuacje, że będąc na jakimś szkoleniu bodaj w Zakliczynie nad Dunajcem jeździłem do Krakowa, gdy tylko się dało, bo w Krakowie mieszkała dziewczyna, w której wówczas bardzo się kochałem. Jedynym sensownym sposobem dojazdu był autostop. Jeździłem więc autostopem z białą laską. Największym chyba wyczynem w dziedzinie orientacji czy samodzielnego poruszania się z laską był mój wyjazd na studencki obóz naukowy. Te obozy to były przede wszystkim suto zakrapiane spotkania towarzyskie, choć trzeba uczciwie powiedzieć, że jakaś aktywność naukowa też miała tam miejsce. No w każdym razie postanowiłem pojechać na ten obóz i spóźniłem się na pociąg w Katowicach. Z wyjazdu nie zrezygnowałem licząc, że nie jestem jedynym spóźnialskim i w następnym pociągu pewnie kogoś spotkam i jakoś to będzie. Nikt się jednak nie znalazł. Co robić? Zdecydowałem się na samodzielne dotarcie na miejsce. To był wyczyn na granicy bezpieczeństwa. Gdy następnego dnia rano profesor zobaczył mnie jak po wielu przygodach docieram na miejsce był bardzo zaskoczony, ale moje zaskoczenie, że się udało było bodaj równie wielkie. To był mój egzamin maturalny z orientacji. Więcej podobnych rzeczy nie robiłem. Jeżdżę samodzielnie i nie mam z tym problemów, ale wszystko z zachowaniem zdrowego rozsądku. Jeździłem samodzielnie z laską także za granicę. Byłem m.in. we Frankfurcie na Sight city. To się da zrobić bez przewodnika, choć rzecz wymaga pewnego wysiłku. Mobilność po niewidomemu przynosi czasami nieoczekiwane problemy. Gdy byliśmy wraz z niewidomym kolegą w Rzymie pomyliliśmy w hotelu skrzydła budynku. Piętro się zgadzało, położenie pokoju jakby też, ale karta nie chciała otworzyć drzwi. Słysząc jakieś odgłosy w pokoju zaczęliśmy się dobijać. Otworzyła kobieta. Wściekła, że jacyś ludzie jej się dobijają. My tłumaczymy, że mieszkamy w tym pokoju. Ona, że to pomyłka. Zjechaliśmy na dół i okazało się, że pomyliliśmy windy.

D.P.: Podsumowując można więc powiedzieć, że kluczem do sukcesu jest otwartość na doświadczenia i coś, co ja nazwałbym testowaniem granic możliwości. Jesteś muzykiem, amatorem, ale jednak muzykiem uprawiającym to hobby na prawie profesjonalnym poziomie. Czy nie miałeś ochoty by spróbować swoich sił jako tłumacz piosenek? Powiedzmy Lennon po polsku?

W.M.: Nie. Nie interesowało mnie nigdy robienie tłumaczeń literackich czy artystycznych. Moja działka to tłumaczenia techniczne. Zaraz po studiach poszedłem do pracy do Centralnego Ośrodka Informatyki Górnictwa (COIG) w Katowicach. Mama pomogła mi dostać tę pracę. Tam była biblioteka naukowa. Można powiedzieć, że byłem zatrudniony w pionie naukowym placówki, ale zatrudnili mnie tam jako tłumacza. Początki były trudne. Dostawałem do tłumaczenia np. jakąś instrukcję serwisową urządzenia. To bardzo wymagające zadanie, bo nie dość, że tekst techniczny, to jeszcze trzeba tłumaczyć opisy obrazków, których nie widzisz. Bywało, że tłumaczyłem jedną stronę dziennie, ale ta praca bardzo wiele mnie nauczyła, bardzo się tam jako tłumacz rozwinąłem. Jako że był to pion naukowy dostawałem do tłumaczenia także artykuły naukowe albo streszczenia większych prac, na podstawie których pracownicy wybierali sobie interesujący z punktu widzenia ich pracy naukowej materiał do przetłumaczenia w całości. Pracowałem tam dwa i pół roku. Potem zdałem egzamin Naczelnej Organizacji Technicznej (NOT) z informatyki i kolejny z węgla i stali…

D.P.: To były egzaminy dla tłumacza, nie inżynierskie?

W.M.: Tak dla tłumacza. Po jakimś czasie zostałem tłumaczem przysięgłym i od lipca 1983 to była moja główna praca. Od roku 1985 byłem w zespole tłumaczy przysięgłych w Katowicach. To było dobre, bo dawało stabilny dopływ fajnych zleceń. Potem w 1992 roku założyłem z kolegą firmę tłumaczeniową, ale tym razem rzecz skończyła się porażką. Kolega chciał, żeby była firma, żeby przynosiła korzyści, ale już nie, żeby on miał się tym zajmować. Pomijając to trzeba powiedzieć, że pomysł działalności był jak na tamte czasy bardzo prekursorski i chyba zbyt wcześnie wyszliśmy z taką ofertą. Firma nazywała się Teta. Teta jak teletłumaczenia. Klienci mieli dostarczać materiał do tłumaczenia drogą internetową. Wtedy to było zbyt ambitne. Kto w tamtych czasach miał skrzynkę mailową? Firmę trzeba było zamknąć, ale nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował ponownie. Pół roku po zamknięciu Tety otworzyłem Medison i od tamtej pory mam swoją firmę. We wrześniu będziemy obchodzić trzydziestolecie. Firma działa właściwie bez przerwy z okresami lepszymi i gorszymi, ale działa.

D.P.: I co? Jesteś człowiekiem sukcesu?

W.M.: Ta firma to oczywiście sposób zarobkowania, ale ważne jest to co się robi. Robiłem dużo szkoleń, było sporo ciekawych lokalizacji oprogramowania. Zaczęło się od Recognity. To był jeden z pierwszych pakietów OCR. Oprogramowanie jeszcze pod system DOS. Używałem jej do skanowania. Ten pakiet oprogramowania miał budowę modułową. Jeden z modułów o nazwie Auge był napisany w taki sposób, że mogłem edytować pliki tekstowe, które następnie po skompilowaniu pozwalały na uruchomienie programu z polskim interfejsem. Zrobiłem tłumaczenie i wysłałem za darmo producentowi. Gdy przygotowywano kolejną, jeszcze dosową, wersję Recognity, (to była wersja 3.0), to zaproponowano mi, już tym razem odpłatnie, przetłumaczenie całego interfejsu Recognity. Potem współpracowałem jeszcze przy trzech kolejnych wersjach programu, ale mój udział stopniowo się zmniejszał. Wersja 6.0 była ostatnią wersją Recognity. Recognita została sprzedana Scansoftowi, a później technologię przejęła firma Nuance, której oprogramowanie do dziś dnia jest obecne na rynku. Z Nuance’em później także współpracowałem biorąc udział w lokalizacji pakietu KNFBReader jeszcze w wersji dla telefonów z systemem Symbian. KNFBReader był bardzo drogi (kosztował około 4000 złotych), dlatego poszukiwano tańszych rozwiązań. Wziąłem udział w lokalizowaniu aplikacji TextScan, która była technologicznie dobra, kosztowała znacznie mniej, ale w tamtych czasach miała bardzo istotną wadę, a mianowicie wymagała do używania stałego połączenia z Internetem. Potem było jeszcze oprogramowanie robione przez firmę z Włoch i kolejny OCR robiony przez niemiecką firmę Handytech.

D.P.: Wygląda na to, że aplikacji OCR było więcej niż mógłbym przypuszczać, a Wojciech Maj jest niczym żywa historia tego oprogramowania na polskim rynku.

W.M.: No rzeczywiście bardzo wiele tych aplikacji lokalizowałem. Wojnę o OCR w końcu wygrał FineReader, ale sądzę, że w przypadku niewidomych, to raczej nie jest zwycięstwo, bo przeciętnemu użytkownikowi w z dysfunkcją wzroku wystarczają darmowe rozwiązania dostępne dla telefonów z Androidem i iOSem, a coraz większa popularność publikacji w formie elektronicznej bardzo zmniejszyła potrzebę skanowania książek czy czasopism. Zastosowanie modelu subskrypcyjnego i wysoka cena subskrypcji dodatkowo obniżają atrakcyjność płatnych rozwiązań tego rodzaju. Poza tym, jeśli ktoś potrzebuje skorzystać z papierowych książek, to doskonałą opcją jest VoiceDreamReader. Aplikacja dostępna dla użytkowników systemu iOS wyróżnia się przystępną ceną. Obecnie pakiet ma zintegrowany moduł do skanowania tekstu, który pozwala na skanowanie i czytanie książek.

D.P.: Oprócz oprogramowania OCR zajmowałeś się także lokalizacją innych aplikacji”

W.M.: O tak. Lokalizowałem także czytniki ekranu. Moje jest spolszczenie czytnika Talks. Współpracowałem także z Ivosoftem przy ich syntezatorach mowy.

D.P.: Jesteś zatem tłumaczem technicznym, tłumaczem przysięgłym, ale także artystą. I nigdy cię nie kusiło, żeby tak wzorem powiedzmy Macieja zębatego nagrać płytę Maj śpiewa Lennona po polsku?

W.M.: Nie. To mnie nigdy nie interesowało, a płyta wzięła się stąd, że co jakiś czas rodziły mi się wiersze i leżały sobie w mojej szufladzie, a kilka z nich przybrało formę piosenek. Pomyślałem sobie, że jeszcze kilka innych da się ubrać w muzykę i tak się rodził ten pomysł. Moje wiersze nie są piosenkowe. Piosenka to ma porządny refren, zwrotki powtórzenia, a u mnie trzeba słuchać od początku do końca, bo każda moja piosenka to opowieść wymagająca uważnego wysłuchania. Zrobiłem tę płytę, bo się zebrał materiał, ale nie podejmowałem specjalnych działań w kierunku stworzenia utworów na potrzeby płyty. To nie jest moje zajęcie. To raczej potrzeba serca.

D.P.: Czy chciałbyś powtórzyć taką przygodę artystyczną?

W.M.: Niczego nie wykluczam. Jeśli zbierze się jakiś materiał za siedem albo za sześćdziesiąt siedem lat, to kto wie. Nagrałem tę płytę ku mojej radości.

D.P.: A drogi jest taki kaprys?

W.M.: Mnie udało się zrobić to wszystko za stosunkowo niewielkie pieniądze. Znalazłem tanie studio nagraniowe w Warszawie, przygotowałem materiał, pojechałem, nagrałem, a realizator zrobił wszystko co trzeba, żeby rzecz brzmiała ładnie. Później poszukałem firmę, w której zaprojektowano mi okładkę płyty. Tak w ogóle to ta płyta urodziła się z chaosu. Mieliśmy działkę, na której zbudowaliśmy dom i drugi budynek, który miał pełnić funkcję pensjonatu, ośrodka szkoleniowego. Z czasem uznaliśmy, że jeden z tych budynków trzeba sprzedać. Podczas przeprowadzki salon naszego domu zapełnił się niemożliwą ilością rzeczy. Nie było miejsca na grę na fortepianie, a na czymś przecież trzeba było grać. Popełzłem wśród tych wszystkich rzeczy i odkopałem z gąszczu gitarę. W ten sposób po długiej przerwie wróciłem do gry na gitarze, a potem to już jakoś poszło. Zacząłem pytać. Początkowo padały jakieś astronomiczne ceny. Pukałem się w głowę, ale szukałem odpowiedzi na pytanie czy aby na pewno musi być tak drogo.

D.P.: No dobrze, ale tanio dla takiego projektu to znaczy ile? Tak raczej 10 tysięcy czy może 50?

W.M. Ja znalazłem w Warszawie studio, w którym za trzygodzinną sesję nagraniową płaciłem około 300 złotych. A, że mam przyznaną asystentkę, która zgodziła się ze mną na te nagrania jeździć, to braliśmy na plecy dwie gitary i jeździliśmy na te sesje pociągiem jak jakaś ekipa muzyczna. Partie klawiszowe dogrywałem na instrumencie, który był na miejscu w studio. Razem kosztowało mnie to jakieś 2700 złotych. Do tego trzeba doliczyć podróż, jakieś jedzenie z tej okazji i inne drobiazgi. Potem było jeszcze wydanie 500 egzemplarzy i projekt okładki. Znalazłem firmę, która zrobiła mi to za około 3 tysiące. Myślę, że koszt całości to jakieś 7 tysięcy. Sprzedaję te płyty po 50 złotych za sztukę. Trochę rozdałem z różnych okazji, ale jakieś 150 sztuk już sprzedałem. Można więc powiedzieć, że płyta się już zwróciła.

D.P.: Czyli można powiedzieć, że kaprys nie był szkodliwy dla rodziny.

W.M.: No nie. Raczej było nam z tego powodu razem dobrze, ciepło na duszy.

D.P.: A czy będąc muzykiem miałeś w życiu jakieś takie dalekosiężne marzenie o wydaniu kiedyś własnej płyty?

W.M.: Nie. Ten pomysł tak się jakoś ze dwa lata temu urodził i po prostu go zrealizowałem.

D.P.: Ktoś mógłby powiedzieć, że ten Maj to jakiś niezwykły jest, bo mu się wszystko udaje. Czego się nie tknie to sukcesy, a przecież jest niepełnosprawny, to ma przecież gorzej.

W.M.: Po pierwsze nic mi się nie udaje. Jeżeli czegoś chcę, coś uważam za dobre i warte wysiłku, to ten wysiłek podejmuję. Niepełnosprawność w jakiś sposób definiuje mój sposób działania, do pewnego stopnia wyznacza mi granice, ale to co człowiek osiągnie, kim będzie i dokąd dojdzie to przede wszystkim kwestia wiary, zaufania samemu sobie. I wreszcie by tak czysto po polsku powiedzieć last but not least, niemożności, ograniczenia, bezsilność, to wszystko jest głównie w naszych głowach i to jest bardzo dobra wiadomość, bo oznacza dla mnie tyle, że smak życia, treść, którą je wypełnię, to kwestia decyzji.

Damian Przybyła

 

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top