Logo Tyfloświat

„Zagubieni w ciemności, nawet o północy ujrzą słońce, jeśli swój dramatyczny los wezmą we własne ręce.” – Michał Kaziow
Zapewne wielu z nas w dzieciństwie, choć przez chwilę, marzyło o sławie. Chłopcy chcieli w przyszłości zostać pilotami, żołnierzami, strażakami, ale małym dziewczynkom także nie brakowało inwencji. Oczyma wyobraźni widziały się lekarkami, piosenkarkami, tancerkami, modelkami, nauczycielkami itd. Wizje przedstawiają wspaniałą przyszłość. Sławni artyści rozdają w nich autografy, są podziwiani, rozpoznawani na ulicy. Oczywiście marzenia te weryfikuje życie. Kiedy dorastamy stajemy przed wyborem zawodu tak naprawdę, nie na niby. Wtedy czasem podążamy za dziecięcymi marzeniami. W wieku nastoletnim trzeba podjąć decyzję, która będzie miała wpływ na nasze dalsze życie. Niektórzy z nas świadomie wybierają drogę artystyczną. Czasem jednak życie zaskakuje. Dramatyczne wydarzenia, takie jak np. utrata wzroku, powodują, że otwierają się przed nami nowe horyzonty. Odkrywamy zdolności, o które wcześniej byśmy siebie nie podejrzewali. Wtedy bywa tak, że na drogę artystyczną popycha nas instynkt samozachowawczy. Zaczynamy uprawiać sztukę, by zabić czas, by przetrwać. Instynkt samozachowawczy? Chyba tak. Spróbuję przybliżyć problemy artystów z dysfunkcją wzroku w oparciu o doświadczenia własne i moich rozmówców. Zdaję sobie sprawę, że można by na ten temat napisać książkę. Wiem też, że każdy z nas dysponuje innym bagażem przeżyć i w wielu kwestiach możemy się różnić. Myślę jednak, że warto o tym napisać, gdyż w pewnym sensie jest to temat tabu, albo lepiej, ta sfera aktywności osób z niepełnosprawnością jest szczególnie podatna na wpływ obowiązujących stereotypów i wszelkie wypływające stąd konsekwencje.

 Wybór

Kiedy byłam w czwartej klasie szkoły podstawowej polonistka zapytała nas, jak wyobrażamy sobie przyszłość, co chcielibyśmy robić. Wszystko po kolei. Najpierw będę dziewiarką, potem kompozytorką. – odpowiedziała rezolutnie mała Wiesia. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy. Nic nie wskazywało, że wybiorę drogę artystyczną. Lubiłam śpiewać, ale byłam raczej nieśmiała. Po przykrym incydencie z moją nauczycielką fortepianu, nie miałam ochoty grać. A jednak jakoś dziwnie mocno wierzyłam w swoje słowa. Nauczycielka, która opowiadała mi to po latach, była zaskoczona sprecyzowanymi planami małej Wiesi. No i poszłam tą drogą. Najpierw dziewiarstwo, potem szkoła muzyczna i liceum wieczorowe, wreszcie koncerty i praca z dziećmi. To dla nich powstawały piosenki, ponieważ nie chciałam powielać znanych artystów. Piszę również dla siebie, ale nie to jest przedmiotem naszych rozważań.  
Do szkoły podstawowej i liceum chodziłam w Laskach. – wspomina Jolanta Kaufman. Byłam bardzo krnąbrnym, zbuntowanym dzieckiem. Wychowawczynie zachodziły w głowę, jak mnie ujarzmić. Siostra Blanka zaproponowała, że będzie mnie uczyć śpiewu. Połknęłam bakcyla. Śpiewałam w każdej wolnej chwili. Nie przypuszczałyśmy wówczas, że będzie to mój zawód. Należałam do zespołu Kantus Gaudi. Od dziecka więc miałam kontakt ze sceną i publicznością. Będąc uczennicą trzeciej klasy liceum zdecydowałam, że spróbuję zdawać do Akademii Muzycznej na wydział wokalny. Do egzaminów przygotowała mnie Siostra Blanka.
Armand Perykietko opowiada: Wzrok traciłem bardzo szybko. Skończyłem technikum samochodowe, które w tej sytuacji na nic się nie przydało. Próbując jakoś stawić czoła tragedii,  rozpocząłem naukę Brajla.  Nie miałem jednak sposobu na życie. Moje plany legły w gruzach. Punktem zwrotnym stała się impreza, na którą zostałem zaproszony. Jestem towarzyski. Śpiewałem akompaniując sobie na gitarze. Traf chciał, że spotkałem tam nauczyciela, który usłyszawszy mnie zaproponował zorganizowanie przesłuchania w szkole muzycznej. Zgodziłem się. W krótce zostałem uczniem na wydziale wokalnym. Szkołę kończyłem z resztkami wzroku. Nie mogłem pisać, brajla znałem zbyt słabo. Uczyłem się głównie z nagrań. Nie przypuszczałem, że w śpiewie odkryję na nowo sens życia.
Elżbieta Łysoniewska (malarka zaczęła tracić wzrok w wieku 14 lat): Ponieważ choroba postępowała, szybko musiałam zrezygnować z pracy i pójść na rentę. Nie trzeba wyjaśniać, co wówczas czułam. Zaczęłam się nudzić. Jak wiadomo, nuda to bardzo zły doradca, wpływa na nas destrukcyjnie. Któregoś dnia, oglądając telewizję, trafiłam na kurs malowania. Ponieważ były to cykliczne spotkania kupiłam farby plakatówki i postanowiłam spróbować. Podczas jednej z wycieczek opowiedziałam przewodniczącej koła Polskiego Związku Niewidomych o nowo odkrytej pasji. Jakież było moje przerażenie, kiedy dowiedziałam się, że zostałam zgłoszona na olimpiadę dla malarzy niepełnosprawnych w Koninie. Po wewnętrznej walce postanowiłam spróbować. W ciągu trzech godzin trzeba było namalować farbami olejnymi pracę na dowolny temat. Technika ta nie była mi obca, ponieważ dużo ćwiczyłam sama. Trema jednak sprawiła, że miałam w głowie pustkę. Siedziałam przerażona półtorej godziny. Dla uspokojenia nerwów na pięć minut wyszłam się przewietrzyć. Wzywałam na pomoc niebiosa i to one, czy też dopływ tlenu do mózgu, a może wszystko razem sprawiło, że gdy usiadłam praca poszła jak z płatka. Musiałam się spieszyć. Czasu zostało niewiele, instruktorzy popędzali. Wymyśliłam temat: „Jesień mojego życia”. Oddając swoje dzieło, byłam niezadowolona. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że otrzymałam pierwszą nagrodę. Od tamtej pory miałam wiele wystaw, także poza środowiskiem w wielu domach kultury. Ten pierwszy konkurs wspominam jednak z największym wzruszeniem. Nigdy nie przypuszczałam, że będę realizować się w ten sposób.
Powyżej przytoczyłam wypowiedzi osób, które na drodze artystycznej czują się spełnione, lecz trzeba uczciwie powiedzieć, że takie przypadki nie są w środowisku osób z niepełnosprawnościami regułą.

Nie zawsze wszystko wygląda tak kolorowo

Młodym ludziom odradzałabym patrzenie przez różowe okulary. Nie chcę gasić zapału, straszyć, lecz przestrzec. Powszechnie wiadomo, że zawody artystyczne wymagają bardzo silnej psychiki. Smak porażki jest gorzki, a odniesiony sukces trwa krótko. Piękne chwile mijają jak błyskawice. Zostają nam recenzje z gazet, nagrania, portale internetowe. W tym zawodzie, nie umniejszając innym dziedzinom, trzeba ciężko pracować cały czas. Trzeba szukać wciąż nowych pomysłów na siebie, a dysfunkcja wzroku  w wielu wypadkach stanowi trudną do pokonania barierę.
Po ukończeniu szkoły muzycznej byłam pełna pozytywnej energii. Miałam wielu znajomych, nauczyciele mnie lubili, szanowali, wspierali. Po latach okupionej zdrowiem, morderczej pracy dobrnęłam do dyplomu. Pełna optymizmu i wiary w ludzi zaczęłam szukać pracy. W okresie szkolnym nie zrażałam się trudnościami. Nie byłam na pustyni. Koleżanki i koledzy dyktowali, czytali, ja odwdzięczałam się pomocą w inny sposób. Tak robi wielu z nas. Każdy chce później pracować, chce być potrzebny. I tu zaczęły się przysłowiowe schody. Nie mam swojego impresario. Występowałam na wielu festiwalach, konkursach, także poza naszym środowiskiem, z nadzieją, że ktoś usłyszy i może zaproponuje coś ciekawego. Nic bardziej błędnego. Owszem były nagrody, zachwyty, zapewnienia o kontrakcie. Zadzwonimy, załatwimy, uzgodnimy. – Kiedy się przypominałam, odpowiedzi były zdawkowe, albo nie odbierano telefonów. Trzeba było dużego samozaparcia. Musiałam znieść wiele upokorzeń, by stanąć na własnych nogach. Praca z dziećmi w Nowogardzkim Domu Kultury, a później w Teatrze Zwierciadło, to cenne doświadczenia. A jednak myślę, że na początku postrzegano mnie nie jako człowieka, artystkę, partnerkę do współpracy, lecz widziano we mnie przede wszystkim osobę niewidomą. Instruktorzy cenili mnie, nawiązywałam przyjaźnie, moje dzieci odnosiły sukcesy na arenie ogólnopolskiej. A jednak nie uniknęłam bardzo przykrego incydentu.
Pewnego dnia dowiedziałyśmy się, że wraz z moją koleżanką choreografką, mamy prowadzić zajęcia umuzykalniające we wszystkich nowogardzkich przedszkolach. Oprócz tego oczywiście zostaje po południu prowadzenie zespołów. To ogromny wysiłek fizyczny, a co nie bez znaczenia dla śpiewaczki, także wysiłek dla głosu. Obiecano nam premię. Wyraziłam wątpliwości, że nie podołamy fizycznie takiemu wysiłkowi. Czy chciałyśmy tego, czy nie, z nakazu Pani Dyrektor rozpoczęłyśmy pracę w godzinach przedpołudniowych w przedszkolach. Gdy zapytałyśmy o obiecaną premię, oświadczono nam, że jej nie otrzymamy, ponieważ dodatkowa praca należy do zakresu naszych obowiązków. Udałyśmy się więc do radcy prawnego. Pani przyjęła nas uprzejmie, nawet przyznała rację, zachęcała, by walczyć, po czym dość szybko doniosła przełożonym o naszej wizycie. Na drugi dzień zostałam wezwana na dywanik do gabinetu dyrektorki. Usłyszałam słowa, które zwaliły mnie z nóg. „Jeśli jest ci tak niedobrze, to możesz odejść. To nie dom opieki ani przytułek..” Przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. Poszłam na zwolnienie lekarskie. Koleżanki z pracy i przyjaciele bardzo mnie wspierali. Kiedy się otrząsnęłam, napisałam artykuł do lokalnej gazety. Tekst z pozoru niewinny, w którym odpowiadałam na podstawowe pytania, jakie zadają ludzie w zetknięciu z osobą niewidomą. Czy śnię w kolorach? Czy posiadam szósty zmysł? W artykule zacytowałam słowa dyrektorki, oświadczając kategorycznie, że nikt nie ma prawa mówić w ten sposób, że mam prawo walczyć o swoją godność. Nie podałam nazwiska, ale większość czytelników domyśliła się, o kogo chodzi. Nie jestem z natury mściwa. Ale wiedziałam, że muszę stanąć we własnej obronie. Na szczęście poruszyłam sumienie mojej chlebodawczyni. Wprawdzie nie usłyszałam słowa przepraszam, wiem jednak, że żałowała. Wielokrotnie pomagała mi później w różnych sprawach. Za zajęcia umuzykalniające otrzymywałyśmy godziwą zapłatę z wpłat rodziców dzieci, a premia także się znalazła. Do tej pory utrzymuję kontakt z dyrektorką, chociaż nigdy więcej nie wracałyśmy do tego incydentu. Niestety morderczy wysiłek okupiłam ciężką, przewlekłą chorobą strun głosowych. Musiałam pójść na półroczne zwolnienie. Zbyt zahukana, nie wyciągnęłam z tego konsekwencji.
Każdy artysta potrzebuje wsparcia. Znani i uznani mają do dyspozycji cały sztab sowicie opłacanych współpracowników. Nam, niewidomym, zostają bliscy, na których zawsze możemy liczyć. Oni często wykonują ciężką pracę związaną z organizacją naszej aktywności artystycznej, pracują cicho, bez rozgłosu, pozostając w cieniu. Pani Danuta, żona nieżyjącego pianisty Edwina Kowalika, w wywiadach często powtarza, że wszystkie najdrobniejsze szczegóły związane z koncertami załatwiali sami. Nie rzadko, będąc za granicą, na noclegi zatrzymywali się na obrzeżach miasta. Tak było taniej. Dotarcie do miejsca, gdzie miał odbywać się koncert zajmowało czasem dwie godziny. Potem trzeba było wrócić. Z miłością i oddaniem zastępowała mu oczy.  Z wielkim wzruszeniem czytałam wspomnienia Pani Danuty publikowane w „Magazynie muzycznym.” Przebija z nich ciepło, prostota i wielka miłość do męża. O wzlotach i upadkach opowiada z dużym poczuciem humoru,, a borykanie się z problemami artystycznymi męża traktuje jako coś zupełnie naturalnego.
Moim najlepszym i najsurowszym krytykiem jest mąż. – mówi uśmiechając się Elżbieta Łysoniewska. Maluję w ciepłych barwach: najczęściej w żółci, czerwieni, pomarańczy. Uwieczniam kwiaty, martwą naturę, pejzaże. Mąż robi zdjęcia, a ja w domu odzwierciedlam to w na płótnie. Nie maluję w plenerze, ponieważ mam ograniczone pole widzenia. Patrząc z odległości metra, nie obejmuję całości obrazu. Widzę szczątkowo, jakby przez durszlak. Praca na którą patrzę, to mówiąc prostym językiem mnóstwo czarnych kropek. Muszę podejść bardzo blisko i oglądać kawałek po kawałku. Maluję intuicyjnie całym ciałem. Często farbę rozprowadzam palcami. Jestem więc umazana od stóp do głów. Gdy ukończę swoje dzieło, pierwszym, najsurowszym krytykiem, jest mój mąż. Widzi to, czego ja nie dojrzę.
Bez taty byłoby ciężko. – mówi Armand. To on wszystko załatwia, zajmuje się finansami, jest moim kierowcą.
Artysta porusza się w dwóch światach. Jeden to proza życia, nie zawsze łatwa, drugi, to scena, sztalugi, rzeźba. Pogodzenie ich jest czasem bardzo trudne. Sama doświadczyłam tego wielokrotnie. W dzień śmierci mojego taty musiałam zaśpiewać na ślubie. Mimo, że chorował, jego odejście przyszło nieoczekiwanie. Zastępstwo nie wchodziło w grę i tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało.
W przypadku artystów z dysfunkcją wzroku trud prozy życia, codzienności, pomnożony jest o dodatkowe bariery i ograniczenia. To sprawa bardzo indywidualna. Zależy od wielu czynników: stopnia samodzielności – chodzi mi o rehabilitację podstawową, możliwości poruszania się w terenie, i wreszcie od otwartości, chęci komunikowania się z ludźmi, umiejętności poproszenia o pomoc. Brak powyższych umiejętności, gotowości do akceptacji własnych ograniczeń, może stanowić barierę nie do przebycia. Niestety, lęk przed wyśmianiem albo niezrozumieniem sprawia, że niektórzy chowają się w swojej skorupce, nie dzielą się problemami z najbliższymi, ze znajomymi z naszego środowiska. Jako przykład mogę podać postać Mieczysława Kosza, znanego w Polsce i po za jej granicami pianisty Jazzowego. Sprawa okoliczności jego śmierci nie została wyjaśniona. Jedni twierdzą, że popełnił samobójstwo, inni sugerują, że ktoś wypchnął go z okna.
Mieczysław Kosz stracił wzrok w wieku 12 lat. Kiedy przebywał w Krakowie, dzięki pomocy życzliwych ludzi nie źle sobie radził. W Warszawie był bardzo samotny. Długie godziny spędzał w czterech ścianach. Miał krąg znajomych, którzy czasem go  gdzieś zabierali – najczęściej do knajpek na obiady. Kochał ludzi. Chcąc być blisko nich, odwdzięczał się alkoholem. W końcu sam zaczął pić. A o to kilka wypowiedzi zaczerpniętych z książki Krzysztofa Karpińskiego – „Tylko smutek jest piękny.”
Edwin Kowalik:
Nie zamierzam analizować powodu i przyczyny tragedii Kosza. Ale na pewno jedną z najistotniejszych przyczyn była jego samotność, brak wsparcia w bliskich ludziach, brak troski o ugruntowanie wartości i talentu jaki reprezentował. Kryje się za tą tragedią przegrana samotnej, bezsilnej walki, brak pomocnej dłoni, zapomnienie o potrzebie moralnego, serdecznego wsparcia, niezbędnego każdemu, zdolnemu niewidomemu.
Ewa Łukasik – koleżanka:
Wierzył, że jego muzyka otworzy przed nim najwyższe progi.  Miewał chwilowe załamania, ale przy jego ogromnej wrażliwości były to odczucia naturalne. Brak wzroku i kłopoty z tym związane komplikowały mu codzienne życie. Jednak nie robił tragedii z tego powodu. Wierzył zresztą, że doczeka takiego postępu medycyny, który usunie mu tę przeszkodę. Kochał przyrodę i obcowanie z nią było dla jego wrażliwej natury i rozległej wyobraźni źródłem wielu radosnych doznań. W życiu codziennym był samodzielny, gościnny, koleżeński, chociaż sam nie wychodził z domu. Miał jakby dwa życia: jedno to prozaiczne, codzienne, i drugie, wspaniałe na estradzie. Tam właśnie czuł się najlepiej. Był zupełnie samodzielny, wielki, szczęśliwy. Prawie nigdy się nie uśmiechał. Mówił: „Tylko smutek jest piękny.”
Odszedł w 1973 roku. Myślę, że sprawa jest nadal aktualna. Może więc warto za trzymać się, pochylić?
Bardzo poważnym  problemem, z którym muszą zmierzyć się niewidomi artyści jest chorobliwa nadopiekuńczość wspierających osób z ich otoczenia – najczęściej rodziców. Wielu z nas z różnych przyczyn nie może się od niej uwolnić. Myślę, że w naszym środowisku temat ten jest przemilczany. Osoby pozostające w takich relacjach doświadczają często bezsilności, lęku przed śmiesznością. Często wiele lat bezskutecznie walczymy o naszą wolność, a gdy wreszcie walkę uda się wygrać, po długich zmaganiach przychodzi czas, że po prostu nie mamy sił. Leżymy więc na łopatkach, jak zapaśnik, który się poddał. Z moich obserwacji i wieloletniego doświadczenia wynika, że jakkolwiek omawiany problem dotyczy całej populacji artystów z niepełnosprawnościami, jest on szczególnie widoczny w grupie artystów z dysfunkcją wzroku, przy czym problem ten występuje za równo u dorosłych, jak i u dzieci. Mamy i ojcowie zazwyczaj bardzo angażują się, pomagając w nauce. Później jako przewodnicy  wyjeżdżają na koncerty, są świadkami radości. Niektórzy z nich podporządkowali całe swe życie rozwojowi kariery artystycznej dziecka. Podświadomie oczekują oni wdzięczności za swój wysiłek. Za wszelką cenę chcą ją wyegzekwować kontrolując najdrobniejszy szczegół życia dziecka. Takie działania są bardzo destrukcyjne. Sama byłam świadkiem, jak podczas jednego z koncertów mama pewnego nastolatka, gdy go zapowiedziano, a młody człowiek usiadł już był przy pianinie, podbiegła i teatralnym szeptem nakazała mu, co ma zaśpiewać. Na Sali rozległ się szmer. Chyba nie chciałabym być w skórze tego młodego człowieka.

Z jakimi jeszcze trudnościami borykają się niewidomi lub słabowidzący artyści?

Niech przemówią moi rozmówcy.
Anna Faderewska-Kuszaj (organistka, śpiewaczka, międzywydziałowy specjalista kształcenia słuchu): Nie mogłam w pełni korzystać z wykładów, ponieważ nuty pisane były na tablicy. Mimo dobrych chęci koleżanki i koledzy nie nadążali z dyktowaniem. Dotyczyło to także zadań z kontrapunktu i harmonii. Nie widziałam zapisu nutowego. Wielokrotnie spotykałam się po zajęciach, prosząc o przedyktowanie materiału. Ja ze swej strony pomagałam w przedmiotach, z którymi dobrze sobie radziłam. Zanim nastała era laptopów czy notatników, notatki próbowałam robić na maszynie brajlowskiej. Niestety – hałas przeszkadzał zarówno uczniom, jak i wykładowcom. Wprawdzie nikt się nie skarżył, wyczuwałam jednak, że tak jest.
Znacznie poważniejszy problem, z którym musiałam sobie poradzić tkwił w wykładowcach. Część z nich już na starcie skazywała mnie na przegraną. Wynikało to z ich niewiedzy lub z doświadczeń z poprzednikami, którzy nie udźwignęli ciężaru edukacji. Na uczelniach artystycznych podejmuje naukę zaledwie garstka studentów z dysfunkcją wzroku. Niepowodzenie jednej osoby przypisuje się wszystkim. Tak było w moim wypadku. Wykładowcy myślą stereotypowo. A przecież wśród widzących jedni sobie radzą, a inni rezygnują. Nie skazuje się z góry na niepowodzenie kolejnego ucznia. Nas niewidomych wkłada się do jednej, wspólnej szufladki.
Wiesława Stolarczyk: Opowiedz o swojej przygodzie z dyrygowaniem. To duże wyzwanie i za pewne ciekawe doświadczenie.
AFK: Odkąd zajęłam się muzyką, zawsze mnie to interesowało. Któregoś dnia wyraziłam chęć, że chciałabym przynajmniej spróbować. Moja Pani Profesor wykazała dobrą wolę. Mimo, że nie jest tyflopedagogiem bardzo trafnie wymyślała ćwiczenia. Rysowałyśmy w przestrzeni figury geometryczne trójkąty, kwadraty, prostokąty, trapezy. Niejako układała dla mnie program autorski, tworząc zadania mające na celu nabranie pewności w poruszaniu się w przestrzeni. Potem przyszła kolej nauki schematów, a wreszcie praca z akompaniatorem. Po ciężkiej, systematycznej nauce przyszedł czas na dyrygowanie chórem. Partytury nauczyłam się na pamięć. Nie trzeba wyjaśniać, ile to wymaga wysiłku, ale można. Brakowało mi jednak wiary, że moje działania będą czytelne dla chóru. Najtrudniejszy moment to koncert dyplomowy. Stałam, nie mając odwagi podnieść rąk. Mimo wielu prób, po głowie kołatały się myśli: „Jak sobie poradzę? Przecież nie mając z nimi kontaktu wzrokowego, nie widząc twarzy mogę całkowicie położyć koncert.” Po chwili uświadomiłam sobie, że wszystko zależy ode mnie, że muszę rozpocząć, dla mojej Pani profesor, dla siebie samej. Popłynęły dźwięki. Po chwili trema zniknęła. Była tylko muzyka i ja. Wszystko wykonywałam automatycznie. Mózg doskonale pamiętał moje wielomiesięczne zmagania. Udało się!
WS: Jesteś także zawodową śpiewaczką, co z ruchem scenicznym?
AFK: Mimo, że brałam udział w wielu warsztatach, zawsze mam niedosyt. Śpiewając przed publicznością nigdy nie mam pewności, czy nie jestem sztuczna. Chodzi tu o postawę ciała, mimikę twarzy oraz przemieszczanie głowy.
Janusz Kamiński (recytator, laureat konkursów ogólnopolskich): Ponieważ wzrok straciłem w późnym wieku, nie znam brajla. Tekstów uczę się z nagrań, często podczas wykonywania pracy chałupniczej – takie przyjemne z pożytecznym- dodaje z uśmiechem. W przypadku tworzenia monodramu mam swoją wizję. Ułatwia mi fakt, że kiedyś widziałem. Potrzebuję jednak konsultacji. Wzrok straciłem trzydzieści lat temu, pewne rzeczy wypadły z pamięci. Zdaję sobie sprawę, że niektóre gesty czy ruchy mogą być sztuczne. Nie jestem w stanie tego zweryfikować.
WS: Co uważasz za swój największy sukces?
JK: Jeżdżę po całej Polsce. Mogę się realizować. Po jednym z konkursów  zostałem zaproszony przez Andrzeja Seweryna do udziału w spektaklu z okazji siedemdziesiątej rocznicy powstania Teatru Rapsodycznego, tego, w którym grał Karol Wojtyła. Dane mi było występować w otoczeniu takich gwiazd jak: Andrzej Seweryn, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Maja Komorowska, Krzysztof Globisz, Olgierd Łukaszewicz, Irena Kwiatkowska.
WS: Na jakie trudności napotyka niedowidząca aktorka i recytatorka?
Alicja Czarnuszka (recytatorka, aktorka): Wydawać by się mogło, że jest łatwiej, ale… Kiedy na scenie jest zbyt dużo światła, oślepia mnie to i tracę grunt pod nogami. Nie widzę jej dobrze. Jeśli jest zbyt mała, boję się, by nie spaść. – opowiada Alicja Czarnuszka. To wielki stres. Zdarza się, że podczas występu myślę nie o tym, co mam do przekazania publiczności. Byleby dobrnąć do końca i nie spaść! – kołacze się po głowie. Wejście na scenę i zejście z niej też nie jest łatwe. Dużą trudność stanowi zsynchronizowanie gestu ze słowem, zwłaszcza w monodramie. Barierą jest także to, że często musimy być zdani na przewodników. Wyjeżdżając na konkursy mamy tę trudność, że szybko trzeba się przemieszczać z miejsca na miejsce. Nie zręcznie jest prosić o pomoc kogoś obcego, chociaż ludzie są życzliwi i chętnie pomagają. Nie można jednak ich obciążać, zwłaszcza na konkursach. Są wtedy zestresowani i skupieni na sobie. My musimy mieć poczucie bezpieczeństwa.
WS: Na co zwróciłabyś uwagę niewidomym artystom jako doświadczona recytatorka?
AC: Muszę z przykrością stwierdzić, że często sami niewidomi psują swój wizerunek. Nie tak dawno widziałam osoby śpiewające dobrze, ale prezentacja wywierała nieestetyczne wrażenie. Podczas występu osoby te kiwały się, nie panowały nad ciałem. Nie wspomnę o ubiorze, który często jest nieelegancki. Postawa także pozostawia wiele do życzenia. Bronią się przed założeniem ciemnych okularów, a przecież wielu z nas ma oczopląs. Wzrok ucieka i wygląda to fatalnie. Rozumiem, że muszą być wprowadzane na scenę. Wyćwiczenie samodzielnego wejścia w krótkim czasie jest niemożliwe. Często jednak zdarza się, że stoją do publiczności bokiem, a nawet tyłem. Powinny szepnąć wprowadzającemu, który nie ma doświadczenia, by je dyskretnie ustawił lub nakierował.
Armand Perykietko: Problemem, który nas eliminuje jest to, że nie wykonujemy utworów a vista. Jest to śpiew lub gra na instrumencie bezpośrednio z nut, bez przygotowania. Otrzymałem ciekawą propozycję udziału w festiwalu muzyki współczesnej w Gorzowie. Chodziło o zaśpiewanie partii basu w „Weni Kreator.” Niestety musiałem zrezygnować. Utwór współcześnie zaaranżowany, atonalny. Partia objętościowo ogromna, pięćdziesiąt stron. Ponieważ miała to być prapremiera, nagrań jeszcze nie dokonano. Miałem bardzo niewiele czasu. Z przykrością odmówiłem. Wiem też, że z moimi warunkami wokalnymi mógłbym zdawać do opery. Jestem jednak zbyt statyczny. Wzrok straciłem późno,  więc nie widać w zachowaniu jego braku. Nie mam oczopląsu, ruchy są naturalne. Mam jednak problem z przemieszczaniem się  po scenie, a opera tego wymaga.

Może warto zostać rzeźbiarzem?

O niebezpieczeństwach czyhających na niewidomego rzeźbiarza rozmawiałam także z Janem Makowieckim. A o to co mi powiedział.
Wzrok straciłem w wieku pięćdziesięciu lat. Niestety, kiedy zacząłem rzeźbić, wielu przyjaciół odsunęło się ode mnie. Nastąpiło to, gdy zacząłem osiągać sukcesy. Czy zazdrościli mi talentu? Nie wiem. Na szczęście tracąc jednych, zyskałem drugich. Rzeźbię w drewnie, dłutem i scyzorykiem. Sztuka ta dla osoby niewidomej jest niebezpieczna. Kiedyś dłuto wyśliznęło mi się z ręki i wylądowało w moim udzie. Często kaleczę sobie dłonie i po drewnie spływa stróżka krwi. Żona, która jest moimi oczami, żartobliwie mówi, że zabejcowałem je na czerwono. Rzeźba powstaje najpierw w wyobraźni. Wiele godzin, bardzo precyzyjnie, krok po kroku, układam sobie, co i w jaki sposób będę robił. Mam ułatwioną sytuację, ponieważ kiedyś widziałem. Dopiero wtedy zabieram się do pracy, każdy szczegół powierzając żonie. Mam swój warsztat. To moja przystań. – mówi z radosną dumą w głosie. Na koniec rozmowy prawie wykrzykuje z zapałem: Będę się ciął, ale nie przestanę rzeźbić do śmierci.

Czy jesteśmy traktowani na równi ze sprawnymi artystami?

W Polsce chyba jeszcze nie do końca. Na pewno każdy z nas będzie miał inne doświadczenia, także i na tym polu. Znów nawiążę do okresu pracy w Nowogardzie. Kiedy koleżanki i koledzy po fachu przyzwyczaili się, że nie widzę, fakt ten nie miał żadnego znaczenia. Tam, gdzie trzeba było, pomagali, a ja nie miałam oporów, by o to poprosić. Byłam twórcza, często to ja podsuwałam ciekawe pomysły w związku z widowiskami, które cieszyły się dużym powodzeniem. W kilka lat po moim wyjeździe sprawiono mi wspaniałą niespodziankę. Nowogardzka młodzież zaproponowała, by wystawić musical w oparciu o moje piosenki. To było uwieńczeniem ciężkiej pracy, nagrodą za wszystkie trudy. Serce mi rosło, kiedy słyszałam swoje kompozycje w wykonaniu tych młodych ludzi. Nie zapomnę owacji na stojąco i kilku minutowego skandowania: „Kochamy Cię!”. Żadne słowa nie oddadzą tego, co wówczas czułam. Zdarzały się jednak sytuacje dla mnie mniej przyjemne. Często miałam okazję występować w otoczeniu gwiazd. Uznanym artystom pozwalano wykonać pięć utworów, mnie tylko jeden. Pamiętam, jak dość nieoczekiwanie zostałam zaproszona do udziału w koncercie kolęd z towarzyszeniem orkiestry. Byłam szczęśliwa. Cóż, kiedy artyści śpiewali po dwie kolędy, mnie pozwolono na dwie zwrotki. Zachwycano się później głosem, interpretacją. Czułam się jakbym na osłodę dostała pysznego cukierka. Nie miałam prawa o nic się upomnieć, a wręcz moim obowiązkiem było się ucieszyć. No cóż – zapłacili. Przed laty, był to chyba rok 2000, z uwagą słuchałam Armanda w popularnym programie „Droga do gwiazd”. W opinii jurorów był najlepszy. Bardzo mu kibicowałam. Niestety nie wygrał i wcale nie zadecydowało o tym esemesowe głosowanie.
Posłużę się jeszcze jednym przykładem. Łukasz Żelechowski, niewidomy informatyk z Krakowa, z którym przeprowadzałam wywiad do drugiego numeru „Tyfloświata”, zdecydował się na występ w słynnym show „Mam talent”.  Śpiewał, akompaniując sobie na bandurze, ludowym ukraińskim instrumencie. Mimo, że wszyscy jurorzy byli na tak, nie pokazano go w telewizji. Jego występ odnalazłam przypadkiem na Youtube szukając materiałów do wywiadu. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego takie sytuacje mają miejsce.
Jolanta Kaufman: Myślę, że jestem traktowana na równi. Wiele występowałam w kraju i poza jego granicami, za całkiem wysokie honoraria. Z sentymentem wspominam koncerty szkolne z Januszem Kowalskim z cyklu „Muzyka Polska”. Do dziś współpracuję ze znanym organistą Michałem Dąbrowskim. Koncertujemy razem. Prowadzę też zajęcia z emisji głosu w jego chórze na SGGW. Praca pedagogiczna dostarcza mi wiele satysfakcji. Polega ona przede wszystkim na obserwacji ucznia, jego postawy ciała, mimiki, napięcia mięśni twarzy. Nie widząc w pełni, staram się być maksymalnie skoncentrowana. Praca jest męcząca, ale sprawia dużo radości, bo widzę efekty. Za swoje największe osiągnięcie uważam wykonanie z orkiestrą i chórem Pasji wg św. Jana oraz mszy h-mol Jana Sebastiana Bacha. Był to dla mnie wielki wysiłek i ogromny stres. Dyrygenta prawie nie widziałam. Musiałam kierować się słuchem i intuicją. Swojej partii nauczyłam się na pamięć. Każde moje wejście znałam z zegarmistrzowską dokładnością. Najdrobniejsza pomyłka lub błąd położyłyby koncert. Czuję się spełniona zawodowo, chociaż zdaję sobie sprawę, że gdybym w pełni widziała, na polu artystycznym dokonałabym o wiele więcej.
Myślę, że my, artyści z dysfunkcją wzroku całkowicie zgodzimy się z Jolą.
Są jednak wspaniali ludzie, pasjonaci, którzy starają się nam w tym dopomóc. Jednym z nich jest Artur Dziurman, aktor znany widzom z  serialu „Klan”, który wcielił się w postać Leszka. Od jedenastu lat z wielką determinacją prowadzi teatr, w którym grają aktorzy zawodowi wraz z niewidomymi i słabowidzącymi pasjonatami teatru. Niestety, mimo usilnych starań nie mają własnej siedziby. Na próbach spotykają się w podziemiach Kościoła św. Stanisława Kostki w Krakowie. Teatr gromadzi aktorów przede wszystkim z okolic Małopolski. Wędrują po kraju, a ich spektakle cieszą się dużym powodzeniem. Grają w dużych salach dla  czterystu, sześciuset osób. Publiczność zachwycona. Owacje na stojąco. W repertuarze mają m.in.: „Promieniowanie ojcostwa”, „Brat naszego Boga” Karola Wojtyły”, „Legendę o czarnej Damie”, współczesną wersję „”Kota w butach”. Artur Dziurman od wielu lat puka do drzwi różnych urzędów i instytucji, prosząc o dotacje. Dzięki grantom i sponsorom udało się zrealizować film pt. „Marzenie”. Artur Dziurman podjął się reżyserii i napisania scenariusza.
Od siedemnastu lat byłem aktorem na planie filmowym, teraz stanę po drugiej stronie. Sam zagram również siebie, aktora, który stał się przewodnikiem niewidomych po świecie teatru. To oni są zbiorowym bohaterem, bo to jest historia opowiadająca o ludziach, którzy od lat mają swoją pasję, swój teatr i są dyskryminowani. To jest film o marzeniach ich i naszym teatrze. Tworzymy teatr, jakiego nie ma w Polsce, oczekiwany, potrzebny, o czym świadczy odbiór naszych spektakli  i jakże potrzebny tym aktorom. Będzie to opowieść o ich życiu. Bohaterami jest dziewięć osób, które straciły wzrok. – powiedział Artur Dziurman w jednym z wywiadów.
Artur Dziurman pragnie, by powstał teatr instytucjonalny. Dzięki temu my, artyści mamy możliwość pracy zarobkowej. Jest nam razem dobrze. Tworzymy bardzo zgrany zespół. Pomagamy sobie nawzajem. Gramy z doświadczonymi, zawodowymi aktorami, którzy nas wspierają. Często występujemy w terenie. Przed każdym spektaklem dokładnie poznajemy scenę. Mamy na to sporo czasu. Podczas prób do nowego przedstawienia, Pan Artur, jeśli potrzeba podchodzi do nas, każdemu indywidualnie pokazuje gesty i kroki. Jest naszym trenerem i przyjacielem. W pełni zadbał o profesjonalizm. Zorganizował nam bardzo intensywny kurs teatralny. – mówi Janusz Bąk, aktor. Film pt. „Marzenie” to pierwsza produkcja, w której bohaterami jesteśmy my, niewidomi i słabowidzący aktorzy. Ukazuje on nasze marzenia, trudności w pracy aktora z dysfunkcją wzroku, w tworzeniu teatru. W większym czy mniejszym stopniu, na plan przeniesione zostały elementy z naszego codziennego życia, bo każdy z nas ma odrębną historię.
Potrzebujemy wsparcia i to nie zależnie od tego, czy działamy na polu amatorskim czy zawodowym. W kołach PZN podejmowane są pewne działania, niestety często bardzo okrojone z powodu braku funduszy. Są jednak ludzie, którzy, podobnie jak Artur Dziurman, starają się nam pomóc. Wkładają wiele pracy i pozytywnej energii często bezinteresownie. Do takich należy Arkadiusz Szostak, laureat złotej odznaki PZN za zasługi na rzecz środowiska osób z dysfunkcją wzroku. Od wielu lat ofiarnie działa w Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach. Należy także wspomnieć o Fundacji Mimo wszystko oraz Fundacji Krzewienia Kultury Osób Niepełnosprawnych.
Obcowanie ze sztuką, oprócz gratyfikacji finansowej, jeśli taka ma miejsce, pozwala oderwać się na chwilę od często trudnej rzeczywistości. Podczas różnych spotkań, warsztatów nawiązujemy kontakty, przyjaźnie. Jest to bardzo ważne dla osoby niewidomej, często osamotnionej w otoczeniu najbliższych. Młodym osobom zdecydowanym obrać drogę artystyczną, doradzę wybranie jeszcze jednego, dodatkowego kierunku, który być może zapewni w przyszłości stałe źródło dochodów. Zdaję sobie sprawę, że nie wyczerpałam tematu, a za ledwie dotknęłam wielu wątków.
Przed nami polską historię muzyków z niepełnosprawnościami tworzyli tacy artyści jak: Włodzimierz Dolański – tyflopsycholog, jedno ręczny pianista; Ryszard Gruszczyński – śpiewak; Zofia Książek-Bregułowa – aktorka; pianiści Mieczysław Kosz, Edwin Kowalik, Stefania Skibówna i wielu innych. Rośnie młode pokolenie, którego przedstawicielami są m.in.: Patryk Matwiejczuk czy Patrycja Malinowska. Wszyscy moi rozmówcy podkreślają, że sztuka nadaje sens ich niełatwemu życiu.
Na koniec warto przytoczyć słowa Edwina Kowalika: „Jeśli powiem, że muzyka jest dla mnie wszystkim, to jeszcze będzie za mało, bo muzyka jest dla mnie moją duszą. Gdybym jej nie miał, moje życie z pewnością wyglądałoby bardzo nieciekawie. Potrzebuję głębszego przeżycia, którego nie zastąpią mi ani książki, ani spotkania z ludźmi. Człowiek musi mieć w życiu coś, co go krzepi, umacnia. Dla niektórych jest to modlitwa. Dla mnie zaś, również człowieka wierzącego, modlitwa i muzyka. Przez pryzmat muzyki patrzę na zło tego świata. Ona mi je łagodzi, tonuje.”

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top