Logo Tyfloświat
Zdjęcie przedstawia trójkę studentów przeglądających wpólnie książkę w bibliotece.

– Co zjedlibyście jutro na obiad?
Rutynowe pytanie, na które zazwyczaj pada rutynowa odpowiedź. O nie, poprawka, odpowiedzi nieco się różnią.
„Nie wiem.”, „Wszystko jedno.”, „Cokolwiek.”, „Wymyśl coś.” – oto najbardziej lubiane przez nas warianty.
Tym razem po pytaniu mamy w domu zaległa absolutna cisza, niezmącona najlżejszym nawet słówkiem, niosącym choć drobniuteńki ślad sugestii. Ojciec, przysypiający przed telewizorem, pewnie nawet nie słyszy pytania, a Lila, co od kilku tygodni stało się wręcz normą, siedzi na górze z nosem utkwionym w książkach i notatkach. Sesja. Zło konieczne. Ciekawe, czy istnieją studenci, którzy uważają sesje egzaminacyjne za przyjemny okres życia? Nie znam nikogo takiego. Wykładowcy co prawda też się skarżą. Nic dziwnego. Czytać całą masę bzdur, poprawiać, korygować, odpytywać, a potem przygotowywać wciąż nowe i nowe testy, ustalać dziesiąty z rzędu termin poprawkowy dla niedobitków, którym po raz kolejny udało się oblać ten sam egzamin… to musi być męczące. I po co komu podobne tortury?
– Nie mam pomysłu na gotowanie. – Mama z rezygnacją rozkłada ręce. – Co chwila trzeba wymyślać coś nowego, a mnie wyczerpała się inwencja twórcza! – narzeka, a w mojej głowie rozbrzmiewa slogan reklamowy któregoś z producentów przypraw:
„Nie masz pomysłu na obiad, kup go!”
Krzywię się. Ot, banalne kłopoty dnia codziennego. Jak ja ich nie cierpię! Dlaczego świat musi kręcić się wokół gotowania, sprzątania, prania, prasowania i prowadzenia domu? Dlaczego człowiek nie umie obejść się bez tych wszystkich czynności? No, może nie tak do końca wszystkich, bo przy moim ogromnym zamiłowaniu do dobrej kuchni z kraju i ze świata w żaden sposób nie umiem sobie wyobrazić, bym mogła obejść się bez jedzenia. A i gotować też lubię, kiedy mnie najdzie ochota, jednak dzisiejszy dzień zdecydowanie nie należy do tego rodzaju momentów.
Siedzę więc i czekam, aż mama coś wymyśli. Zawsze coś wymyśla. W końcu nie ma innego wyboru. Coś przecież zjeść trzeba.
– Może zrobimy frytki? – proponuję, gdy cisza przedłuża się na tyle, iż jest już krępująca. Mniejsza o moje poglądy. Domowe obowiązki są rzeczą nieuniknioną, czy tego chcę czy nie. No i wychodzę z założenia, że bliskich należy w miarę możliwości wybawiać z kłopotów. Wypowiadam zatem pierwszą związaną z daniem obiadowym myśl, jaka przychodzi mi do głowy. Niezbyt wyszukane, fakt, lecz moja inwencja twórcza widać też nie jest dziś w szczytowej formie. Tak czy siak, pomaga. Mama zerka na mnie, zdaje się, z wdzięcznością.
– Usmażę kotlety… W lodówce został jeszcze majonez i trochę ketchupu… Z resztą poradzicie sobie sami – mówi powoli, po czym wstaje, by zajrzeć do kuchennej szafki pod zlewem.
– Świetny pomysł – stwierdza wreszcie. – Pod warunkiem, że pojedziesz do komórki. Ziemniaki się skończyły.
Wzdycham ciężko i opadam na oparcie krzesła. Przynieść ziemniaki z komórki. Proste zadanie? Zdecydowanie nie w naszym przypadku. Jeśli o nas chodzi, w celu dostania się do domowej spiżarni należy pokonać, bagatela, ponad studwudziestokilometrową odległość.
Obracam głowę, by napotkać błagalne spojrzenie mej rodzicielki.
– Przecież my z ojcem pracujemy – mówi, przybierając swój najbardziej udręczony ton głosu.
„A ja mam tydzień wolnego. Po raz pierwszy od trzech miesięcy ciągłego przesiadywania w przytłaczającym gmachu uczelni.” – protestuję w duchu, choć na głos nie wyrażam sprzeciwu. W końcu ona ma rację. Całe dnie spędza w pracy, zabiegając o zapewnienie nam godziwych warunków życia, a ja, jak to mam w zwyczaju, pewnie i tak przebarłożę większość wolnego czasu, więc…
– Zgoda – odzywam się po chwili milczenia
Mama, od razu ożywiona, energicznie wstaje z krzesła.
– W takim razie pakuj się. Jeśli zdążysz na pociąg o szesnastej, powinnaś być na miejscu zanim się ściemni. Prześpisz się, a rano wrócisz porannym pociągiem. Poradzisz sobie, prawda?
Kiwam głową.
– Jasne, że tak.
– Gdyby coś się działo, dzwoń. I weź koc. W nocy będzie chłodno.
Otwiera szafę, wyciąga z niej gruby, wełniany pled i podaje mi. Z kocem w objęciach wlokę się żółwim tempem na górę, wyobrażając sobie jednocześnie, ileż to przyjemnych rzeczy mogłabym robić dzisiejszego wieczoru.
– Tata odwiezie cię na dworzec! – krzyczy za mną matka.
„Przynajmniej tyle” – burczę.
Wchodzę do pokoju, mego maleńkiego, przytulnego, ukochanego królestwa. Odnajduję podróżny plecak (nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy nawet na weekendowy wyjazd zabierają z sobą walizkę), wrzucam do niego koc, ciepłą frotową piżamę oraz czystą parę majtek. Czego więcej trzeba w komórce? Zębów przecież i tak tam nie umyję. Zastanawiam się jeszcze nad zabraniem książki, by umilić sobie samotne zasypianie na głuchym odludziu, lecz ostatecznie uznaję, że zajęłaby zbyt dużo miejsca. Zapinam plecak, znowu wzdycham… i wtedy dostrzegam swoją szansę. Jedną na tysiąc, być może nawet niepowtarzalną, bo niezmiernie rzadko zdarza się, by którąś z nas, mnie albo Lilkę, posyłano do komórki. Zwykle tata rezerwuje sobie jakiś dzień w miesiącu, zabiera auto i przywozi zapas warzyw czy czego tam jeszcze potrzebujemy, wystarczający na parę tygodni. Ja służę mu czasami wyłącznie jako towarzystwo, a Lila unika komórki niczym ognia, twierdząc, że tam śmierdzi i wszędzie łażą robale.
No więc komórkę ponownie odwiedzę raczej nieprędko. Aż żal byłoby przepuścić okazję, która sama pcha się w ręce.
Chwytam za telefon i wybieram numer, jeden z najczęściej figurujących w moim rejestrze połączeń. Obecnie jeden z najważniejszych w moim życiu.
Odpowiedź otrzymuję po czwartym sygnale. Zabawne. Bohaterowie powieści zawsze to robią, prawda? Liczą sygnały.
„Odebrał już po pierwszym sygnale”, „Po szóstym sygnale odłożyłam słuchawkę”, i tak dalej.
Kiedyś w ogóle nie liczyłam sygnałów, potem jednak weszło mi to w krew, zwłaszcza, gdy rozmówcy zbyt długo każą na siebie czekać.
– Nie mogę teraz rozmawiać – słyszę po drugiej stronie linii. – Daj mi godzinkę, dobrze?
– Za godzinkę będę w drodze do komórki. Mama posłała mnie po ziemniaki. Wracam jutro. Dasz radę się wyrwać?
Cisza, trwająca wszakże zaledwie kilka sekund.
– Zobaczę, co da się zrobić.
W jego głosie wyczuwam wyraźną nutę podekscytowania, co sprawia, że serce zaczyna mi bić szybciej.
– Czekam – rzucam jeszcze, i rozłączam się. Może powinnam dodać coś w stylu „nie pożałujesz”, ale to byłaby chyba zbyt nachalna zachęta, a ja nie jestem typem kobiety wampa.
Na pożegnanie dostaję od mamy całusa i rozkaz, żebym dała znać jak tylko dojadę. Tata z młodszą siostrą odstawiają mnie do samego pociągu. Machają mi zza okna, gdy siedzę już w przedziale; unoszę rękę w tym samym geście. Czas ruszać.

Chcąc przybliżyć nieco historię naszej nietypowo ulokowanej komórki, muszę cofnąć się znacznie w przeszłość do czasów, gdy moja mama, jeszcze jako nastoletnia dziewczyna, znalazła pracę przy zbieraniu truskawek na plantacji pewnego zamożnego przedsiębiorcy rolnego, będącego w posiadaniu licznych terenów uprawnych, sadów i kto wie, czego tam jeszcze. Człowiek ten, według opowieści mojej matki, miał niestety sporych rozmiarów rysę na wiele obiecującym obrazie majętnego, odnoszącego sukcesy biznesmena. Cierpiał, mianowicie, na chorobę Parkinsona, która w okresie, gdy mama zaczęła u niego pracę, znacznie postępowała. Po pewnym czasie doszło w końcu do tego, że obowiązki mamy polegały bardziej na opiece nad samym właścicielem niż jego owocowymi zbiorami. Zajęcie to wspominała później zawsze z pewną dozą rezerwy, bo choć zapewne współczuła ludzkiemu nieszczęściu i usiłowała zająć się swoim pracodawcą najlepiej jak potrafiła, to codzienne bezradne patrzenie na czyjeś zmagania z bólem, fizycznym jak i psychicznym cierpieniem, a także zmienianie pieluch, karmienie oraz mycie, nie należą, przypuszczalnie, do wymarzonych form spędzania czasu przez młodą pannę. W rezultacie jednak starszy pan, przez większość życia samotny, z rzadko odwiedzającą go rodziną, niezmiernie mamę polubił i sporządzając testament, zapisał jej należący do niego od dawna fragment lasu z wydzieloną polanką, a na niej starą szopą, służącą mu niegdyś do przechowywania akcesoriów jeździeckich. Podarunek może i mało wartościowy, lecz na początku mama żywiła do tamtego miejsca swego rodzaju sentyment. Już po moim urodzeniu, rodzice przeprowadzili się dość daleko od rodzinnej okolicy, jednak oboje zgodnie uznali, iż spadek po starszym panu nie powinien pozostać bezużyteczny. Przebudowali nieco starą szopę, tworząc z niej, odwiedzaną mniej więcej raz w miesiącu, “spiżarnię na odległość”.
Wyglądam przez okno. Budynek Dworca Głównego, ze swoim labiryntem torów, peronów, schodów, przejść i stanowisk, szybko pozostaje z tyłu, a za nim reszta miasta. Im bardziej się oddalamy, tym wyraźniej mogę dostrzec ciemną, gęstą chmurę, zalegającą nad miastem niczym ciężka kotara. Zdaje się pochłaniać bez litości wszystko, co stanie w jej cieniu, wdzierać się przez drzwi i okna domów, owijać lepkimi, owadzimi mackami ulice, ludzi, drzewa… Smog, ostatnio gorący temat dla ogólnokrajowych mediów, sieje wszechobecny postrach wśród mieszkańców grodu Kraka. Odkąd nadające wiadomości programy telewizyjne zaprezentowały opinii publicznej raporty dotyczące stężenia zanieczyszczeń w miejskim powietrzu, niemal wszyscy drżą przed „cichym zabójcą”. Zupełnie tak, jak gdyby wcześniej nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia. Cóż, w końcu nie bez przyczyny media nazywane są czwartą władzą w kraju.
Ja, mieszkając tu od ponad dziesięciu lat, na razie nie odczuwam żadnych oddechowych niedogodności. Na razie. Pozostaje mi tylko cieszyć się, że przynajmniej dziś i jutro moje płuca otrzymają solidną porcję zbawiennego, rześkiego powietrza.
Podróż spędzam głównie drzemiąc z głową na oparciu niezbyt wygodnego fotela lub wsłuchując się w rytmiczny, miarowy stukot pociągu. Dobrze mi z tym. Moja rodzina bez ustanku rozprawia o czymś między sobą w trakcie jazdy, z krótkimi przerwami na sen bądź opiekowanie się własnym telefonem, cytując moją przyjaciółkę. Ja zachowuję się inaczej. Uwielbiam podróżować, tyle, że podczas trwania podróży najczęściej lubię milczeć, zatopić się w muzyce, wciągającym audiobooku czy po prostu błogich potokach myśli, swobodnie przepływających przez głowę w takt kołysania pojazdu. Pozwolić działać wyobraźni, która w moim przypadku pracuje w takich momentach najlepiej. No i często lubię też odpłynąć w cudowny, leniwy, rozkołysany sen.
Środek transportu ma przy tym wszystkim małe znaczenie, chyba że trzeba pokonać uciążliwą trasę, by do niego dotrzeć, albo warunki fizyczne psują przyjemną jazdę. W każdym innym przypadku dobór pojazdu nie jest aż tak istotny dla osiągnięcia zamierzonego efektu.
Dziś wszystko zapowiada się idealnie. Tak więc marzę, w cichym, zamkniętym przedziale, pośród kilkorga obcych, równie jak ja milczących współpasażerów. Dobrze mi z tym.

Czeka na mnie na stacji. Dostrzegam go przez brudną szybę w oknie i natychmiast narasta we mnie fala podniecenia. Pociąg zwalnia, następnie zatrzymuje się z lekkim szarpnięciem. Wyskakuję radośnie na peron, biegnę w stronę stojącego w oddali człowieka. Dopadam. On chwyta mnie w objęcia, przytula mocno do siebie, przyciskając swoje wargi do moich. Wysiadająca za mną chuda kobieta około czterdziestki, zerka na nas ukradkiem. Odsuwam się szybko. Zawsze jestem niezmiernie skrępowana, gdy ktoś obserwuje mnie w intymnych sytuacjach.
– Chodźmy – mówię, a on bierze mnie za rękę. Ruszamy drogą.

Wczesnym czerwcowym wieczorem słońce powoli zmierza ku zachodowi. Wprawdzie nie praży już tak doskwierająco jak w środku dnia, jednak wciąż przyjaźnie świeci nam w twarze. Duszne powietrze, które w mieście odbiera wręcz oddech, na wsi o tej porze przeradza się w powiew delikatnego, orzeźwiającego wietrzyku. Jednym słowem pogoda oraz nasycona zielenią okolica wprost zachęcają do spaceru.
Idziemy drogą, na razie wygodną, szeroką, asfaltową, potem będziemy musieli skręcić w boczną polną ścieżkę, by zagłębić się w las. Do celu mamy niespełna trzy kilometry, lecz żadne z nas nie wygląda na zniechęcone dystansem. Cały czas trzymamy się za ręce. Nucę „Just my imagination” zespołu The Cranberries, i czuję błogość rozlewającą się po całym ciele.
– Co tam sobie podśpiewujesz? – pyta. Podaję tytuł utworu, choć wiem, że niewiele mu to powie.
– Wyślę ci piosenkę i tekst, kiedy wrócimy do domu – obiecuję.
– Z przyjemnością – odpowiada.
Doskonale pamiętam jak, tuż na początku naszej znajomości, przesłałam mu mailem (tak, tak, wtedy jeszcze pisywaliśmy do siebie maile), piosenkę Johna Waite’a „Missing you”.
– Melodia mi się podoba – przyznał wtedy. – Ale chciałbym wiedzieć, o czym to jest.
Od tamtej pory staram się pamiętać, by, pokazując mu jakąś anglojęzyczną piosenkę, dołączyć polskie tłumaczenie jej tekstu.
Skręcamy w las. Wspaniała pogoda, którą obecnie delektujemy się z takim zachwytem, obdarzyła nas swą łaskawością dopiero wczoraj. Przez cały ostatni tydzień deszcz siąpił nieustannie z mniejszym lub większym natężeniem, tak że nauczeni doświadczeniem sprzed paru lat mieszkańcy położonych nad rzekami miast zaczęli już umacniać wały i zabezpieczać się w miarę możliwości przed wystąpieniem wody z brzegów, grożącym w rezultacie powodzią na sporą skalę. Zbawienne, wyczekiwane promienie słońca nie zdążyły jeszcze osuszyć nasiąkniętej wilgocią ziemi, toteż spacer leśną dróżką przypomina raczej brodzenie przez płytkie bagienko. Już po chwili oboje mamy buty ciężkie od oblepiającego je błota. Przystajemy zmęczeni pod rozłożystym drzewem, chyba topolą, chociaż szczerze powiedziawszy zupełnie się na tym nie znam, żeby uspokoić oddech. Sapiąc, opieram się o gruby pień. Mój towarzysz przysuwa się do mnie i jedną rękę obejmuje mnie w pasie. Wydaję cichy pomruk rozkoszy, gdy nasze języki cisnąc się do siebie zapalczywie, prześlizgują się jeden po drugim drobnymi, okrężnymi ruchami. Wkrótce jednak robię krok do tyłu.
– Chodźmy stąd – mówię. – Niedaleko jest chata starego Ząbczaka. Wspominałam ci. Ilekroć tędy przechodzę mam nieodparte wrażenie, że obrzydliwy dziad mnie obserwuje.
– No i nie mylisz się – odpowiada spokojnie. – Przynajmniej teraz.
Zdziwionym wzrokiem biegnę za jego wskazującą kierunek ręką.
– Zobacz. Już stąd widać.
Rzeczywiście. Blask zachodzącego słońca odbija się dość wyraźnie w szkłach, chyba lornetki czy czegoś w tym rodzaju.
Krzywię się z odrazą. Wspomnienia nie pozwalają na siebie czekać.
Leśniczy, zupełny odludek, powszechnie uważany za upośledzonego umysłowo dziwaka i rzadko kiedy wyściubiający nos ze swego leśnego królestwa, był postrachem mojego dzieciństwa. Kiedy byłyśmy z Lilką małymi dziewczynkami, wychylał się czasem zza drzwi na wpół rozwalonej chałupy, niewiele zresztą większej od naszej komórki, i usiłował zwabić nas do środka kusząc słodkościami. Za każdym razem uciekałyśmy z piskiem. Później, gdy widywał nas jako dojrzewające panienki, lubił rzucać w naszą stronę świńskie żarciki. Byłyśmy wtedy wystarczająco dorosłe, by zrezygnować z wrzeszczenia na cały las, lecz strach wciąż nas nie opuszczał. Zarośnięta twarz leśniczego, jego długa, zmierzwiona broda, jeszcze dłuższa, splątana czupryna z powplatanymi w nią kawałkami gałęzi, krzywe, pożółkłe zęby, których zresztą w wielu miejscach w ogóle brakowało, wąziutkie szparki zamiast oczu, świszczący oddech, zgrzytliwy śmiech i podarte ubranie przywodziły na myśl połączenie stracha na wróble z bohaterem horrorów o mutantach. Całość, oględnie mówiąc, nie nastrajała zachęcająco. W dzieciństwie nieraz prześladowały mnie koszmary z Ząbczakiem w roli potwora mordercy, rzucającego mi się do gardła i rechoczącego tym swoim upiornym śmiechem.
– Chodźmy stąd – nalegam, odganiając dawne lęki.
– No dobrze już, dobrze. Idziemy.
Znów ze splecionymi dłońmi oddalamy się na tyle prędko, na ile pozwala grząski grunt pod stopami. Przechodząc obok rudery leśniczego, zerkam mimowolnie w jedno z okien. Brudna, popękana szyba uniemożliwia wyraźny widok, lecz i tak wydaje mi się, że dostrzegam ciemny cień ludzkiej sylwetki, znikający w mrocznym wnętrzu domu. Wyobraźnia sama podsuwa mi ironiczny uśmiech na prawie bezzębnych wargach wścibskiego obserwatora.

Dalsza część wędrówki upływa nam bez zbędnych wrażeń. Mimo to oboje nie posiadamy się z ulgi, gdy pośród gęstwiny zarośli oczom naszym ukazuje się idealnie wręcz okrągła połać otwartej przestrzeni. Polana, a na przeciwległym jej końcu długo wyczekiwany, niecodzienny cel naszej równie zresztą osobliwej wyprawy.
Do komórki docieramy zziajani i mokrzy od potu po uciążliwej przechadzce błotnistą ścieżką. Wyciągam z zanadrza, całkiem dobre określenie literackie, prawda? Często przecież spotykany w powieściach starszego gatunku. Tak więc, wyciągam z zanadrza klucz, pamiętający jeszcze zamierzchłe czasy młodości moich dziadków. Jest olbrzymi, ciężki, kuty z metalu i mocno zżarty przez rdzę. Na szczycie główki widnieje wykuta końska głowa (przypominam sobie z opowieści matki, że dawny właściciel posesji był pasjonatem jeździectwa).
– Byłby znakomitym narzędziem zbrodni, nie sądzisz? – śmieję się, pokazując przedmiot. Mój przyjaciel przyznaje mi rację.
– Tak jest. Nieszczęśnik potraktowany czymś podobnym miałby raczej nikłe szanse.
Zabieramy się do otwarcia zamka, lecz już po sekundzie dochodzimy do wniosku, że właściwie nie potrzebowałam nawet zabierać topornego narzędzia z domu. Wystarczy delikatnie naprzeć na drzwi barkiem, a zamek natychmiast puszcza. Widocznie musi być przerdzewiały bardziej niż sam klucz.
Zrobione z cieniutkich deseczek drzwi, z których płatami obłazi brązowa farba, ustępują bez najmniejszego oporu, wydając przy tym rozpaczliwy, bolesny dla błony bębenkowej pisk idącego na rzeź zwierzęcia.
Wewnątrz… cóż… po prostu nie ma wiele do opisywania. Wąska, choć długa i dziwnym trafem pakowna budka przypomina trochę piwniczkę ogrodową, tyle że zamiast betonowych, ściany zbito z grubych, drewnianych bali. Dodatkowo jeszcze klepisko miast podłogi, wilgoć, woń stęchlizny, rozmaite rupiecie, skrzynka z narzędziami, zapas ziemniaków, marchewek i pietruszki, poupychane w każdym możliwym miejscu, a na środku, pojęcia nie mam jakim cudem w ogóle się tu zmieściło, wielkie metalowe łóżko z powyginanymi sprężynami.
– Ostrzegałam, że nie będzie to zachęcające miejsce – mówię, tonem usprawiedliwienia. On zdaje się tym nie przejmować. Obejmuje mnie i ostrożnie wprowadza do komórki.
– Z tobą jest fantastyczne – mruczy, przymykając pojękujące drzwi na ile się da.
Drobnymi kroczkami podchodzimy w stronę żelaznego łoża. Najpierw każde z nas z ulgą zdejmuje przemoczone, lepkie od błota buty.
– Nie ma materaca [ odzywam się znowu. – Ale przywiozłam pled.
Zapalamy latarkę, by móc widzieć cokolwiek w panującym tu półmroku (na szczęście ojciec zawsze zostawia po swej bytności jakieś źródło elektrycznego światła), po czym rozścielamy gruby ciepły koc na łóżku. Teraz przychodzi czas na pozbycie się ubrań.
Robimy to metodycznie i bez pośpiechu. Jedno ochoczo zdejmuje poszczególne części garderoby ze strony przeciwnej. Najpierw on ze mnie, potem moja kolej. Równie chętnie robimy też przerwy na całowanie oraz delikatne głaskanie obnażonych już fragmentów ciała. Nasze przyspieszone oddechy wypełniają przestrzeń, co w połączeniu z intensywnym zapachem potu i tarciem skóry o skórę stanowi niezwykle podniecającą mieszankę.
Kiedy wreszcie kładziemy się przytuleni tak, jakby oba nasze ciała nagle zechciały stopić się razem w jedno, stare, zardzewiałe sprężyny skrzypią pod nami niemiłosiernie. Żadne z nas chwilowo nic to nie obchodzi.

Wyrwana z głębokiego snu siadam raptownie na posłaniu. Jest to mój niemal naturalny odruch, gdy ktoś lub coś zbyt gwałtownie mnie obudzi. Tylko że tym razem zupełnie nie jestem w stanie stwierdzić, co wywołało tę reakcję.
Palcami przecieram zaspane oczy i nasłuchuję uparcie. Nic. Wokół panuje doskonała cisza, niezmącona niczym prócz melodyjnego cykania świerszczy wśród drzew. A potem znów to słyszę. Dźwięk, bardzo cichy, prawie na granicy słyszalności, trudny do zidentyfikowania. Przysłowiowy trzask łamanej gałązki. I znowu cisza. Głucha, spokojna.
Sztywnieję mimowolnie. Czy możliwe, by… A może to właśnie był trzask łamanej gałązki? Może coś zbliża się ku nam? Człowiek czy jakieś dzikie zwierzę? Nasza kryjówka to w żadnym wypadku nie bezpieczna twierdza. Prędzej nadawałaby się do…
„Bzdura” – karcę się w myślach. Las jest przecież pełen dźwięków, zwłaszcza nocą, gdy umysł skłonny jest do wyolbrzymiania wszystkiego, a wyobraźnia często gęsto płata złośliwe figle.
Mój przyjaciel, obudzony zapewne upiornym zgrzytem sprężyn, wywołanym przez moje intensywne wiercenie się obok, ziewa, przeciąga się i z niechęcią uchyla powieki.
– Coś się stało? – pyta przychrypniętym od snu głosem.
Wczorajszego wieczoru ani trochę nie mieliśmy ochoty pójść spać i było już naprawdę późno, gdy zmęczenie samo oderwało nas od siebie, przejmując nad nami władzę. W rezultacie oboje byliśmy teraz niezbyt przytomni, a nagła pobudka w środku nocy także kiepsko wpływa na trzeźwe postrzeganie rzeczywistości.
– Nie wiem – odpowiadam szczerze. – Zdawało mi się, że coś słyszałam.
– Co takiego.
– Nie jestem pewna… Sam posłuchaj.
Teraz oboje nastawiamy uszu, ale dziwny dźwięk więcej się nie pojawia.
– Nieważne – mówię zdezorientowana. – Chyba coś mi się przyśniło. Albo gęsty busz i bliskie towarzystwo leśniczego Ząbczaka źle na mnie działają.
On, w odpowiedzi, chichocze cicho.
– Jakoś temu zaradzimy.
Zręcznie acz łagodnie sprowadza mnie do pozycji leżącej. Wtulamy się na powrót w siebie. Pod wpływem jego leciutko gładzących moje włosy dłoni, uspokajam się prędko. Jestem tu całkiem bezpieczna. Jesteśmy razem, a tylko to się liczy. Co tak naprawdę miałoby stać się w tym odludnym, zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku?
I Nagle powietrze eksploduje, przecięte ogłuszającym hukiem. Oboje niemal równocześnie zrywamy się na nogi. Za późno. Wyrwane zamaszystym kopnięciem z zawiasów drzwi odskakują gwałtownie, a przy tak wąskiej, ciasnej przestrzeni nie mają do pokonania długiej drogi. Wykonując niezgrabny łuk w powietrzu walą się na nas, przygważdżając do ziemi, zanim zdążymy się choćby zorientować, co zaszło. Cios, mimo iż nieunikniony, stanowiłby wszakże stosunkowo łatwą do pokonania przeszkodę. Drzwi są przecież, jak wszystko tutaj, mocno nadgryzione zębem czasu, trudno więc określić je mianem zabójczej broni. Kilka zbutwiałych drewnianych desek odpadło już w locie i z trzaskiem rozsypało się po klepisku. Tylko że jeśli oberwiesz znienacka prosto w głowę, nawet czymś tak nieszkodliwym jak zżarte przez korniki odrzwia, to i tak wystarczy, by zamroczyło cię chociaż na ułamek sekundy. No a ten właśnie przelotny moment napastnicy (liczbę mnogą wywnioskowałam wyłącznie dzięki odgłosom tupania co najmniej dwóch par stóp po ubitej podłodze, bo widoczność mamy, łagodnie rzecz ujmując, do niczego), potrafili umiejętnie wykorzystać. Znajdują się w środku, gdy podejmujemy niemrawe próby pozbierania się z ziemi. Silny kopniak pomaga nam skutecznie, odrzucając z naszych ciał resztki tego, co zostało po zdewastowanych drzwiach. Udaje mi się dostrzec wąski snop światła oraz parę butów, w całości oblepionych błotem jak nasze, jeszcze niedawno. Lewy zastygł niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Obracam raptownie głowę, czując przy tym tępy ból gdzieś z tyłu czaszki. Wyobraźnia podsuwa mi w pierwszym odruchu miażdżący cios bokiem stopy w nos albo szczękę, jakie często spotyka się w burzliwych opisach bijatyk rodem z awanturniczo-przygodowych opowieści. Nic takiego nie następuje. Zamiast tego napastnik przesuwa nieco nogę, a jego ciężki but przydeptuje z całej, jak mi się zdaje, siły, mój nadgarstek, unieruchamiając rękę. Próbuję się wyrwać. Na próżno. Nacisk jeszcze się wzmaga. Mam wrażenie, że obuta stopa zaraz rozerwie mi ścięgna. Tamten zbliża twarz do mojego ucha. Słyszę ochrypłe i wcale nie wzbudzające zaufania:
– Nie szarp się, malutka, to nic ci nie zrobię.
Akurat.
Mój przyjaciel obok radzi sobie zdecydowanie lepiej. Udało mu się już nawet wstać, gdy nadbiegająca od strony wejścia ciemna sylwetka wystrzela w jego stronę. Oboje lądują ciężko na ziemi i zaczynają przetaczać się po glinianym klepisku w zajadłej szamotaninie. Podczas walki drugi z napastników gubi gdzieś swój kaptur. Mimo kiepskiej widoczności, długie jasne pukle falujących na plecach włosów, silnie kontrastujące z ciemnym ubiorem pozwalają mi przypuszczać, że to prawdopodobnie dziewczyna.
Nie należy chyba do najsilniejszych. Widzę jak mój przyjaciel zaciska dłoń na jej włosach i jednym szarpnięciem strąca z siebie. Jest wszakże szybka. No i mocno zdeterminowana. Nie zważając na ból, jaki zapewne sprawiają jej uwięzione w uścisku włosy, przetacza się na bok, pochyla błyskawicznie i wbija zęby w jego przedramię. Syknął z bólu, ale nie puścił jej. Kotłowanina trwa dalej.
Zajęta obserwacją napiętej sceny, zapominam na moment o pierwszym z atakujących. Nie dostrzegam też wymierzonego w moją stronę plastikowego pojemnika. Syk, niezbyt głośny, a potem… Moje płuca dosłownie eksplodują; coś duszącego wgryza mi się do gardła i nosa, tamując oddech. Chwytam rozpaczliwie powietrze. Błąd. Nowa porcja obrzydliwego paskudztwa wyciska łzy z oczu, obdrapuje i tak już podrażnioną krtań, wywołując atak gwałtownego kaszlu. Chyba zaraz wypluję własne płuca. Albo zwyczajnie się uduszę. Chociaż, czy pierwsze ostatecznie nie prowadzi do drugiego?
Desperacko usiłuję zasłonić dłońmi twarz, by choć w drobnej części ochronić nos i usta. Bezskutecznie. Gaz łzawiący, czy czym tam mnie potraktowali, najwyraźniej nie zna litości. Wdziera się wszędzie przez najmniejszą szparkę. Wstrzymanie oddechu nawet na kilka sekund jest niepodobieństwem, z powodu uporczywego kaszlu. Z całych sił zaciskam załzawione, piekące powieki. Czuję, jak zbiera mi się na wymioty. Obok siebie słyszę krzyk, wściekłości, a może bólu, nie jestem pewna. Później głuchy łomot, jak gdyby coś ciężkiego zwaliło się na klepisko tuż przy mnie. Dźwięki docierają niby z oddali. Jestem półprzytomna z braku powietrza. Uduszę się, tak, na pewno. Jeszcze jeden wdech tego czegoś i dosłownie rozerwie mi płuca. Chcę krzyczeć, ale kompletnie zdarte gardło nie jest w stanie wydobyć z siebie niczego prócz kaszlu. Resztkami sił przekręcam się na bok, po czym osuwam twarzą ku wilgotnej glinie, naiwnie wierząc, że przyniesie to jakąkolwiek ulgę.
– Wystarczy! – stłumiony, lekko piskliwy acz stanowczy głos otrzeźwia mnie trochę. – Chcesz ich tu podusić?
Jak długo leżę z twarzą przy ziemi? Godzinę? Dwie? A może zaledwie pół minuty? Straciłam rachubę czasu. Nie mam siły unieść głowy. Dopiero po chwili dociera do mnie, że ohydne świństwo przestało wreszcie sączyć się do dróg oddechowych. Teraz oddycham stęchłym wprawdzie i dusznym, lecz już zwyczajnym powietrzem. Dzięki Ci, Boże.
Jeszcze przez chwilę trwam w bezruchu, małymi dawkami dostarczając obolałym płucom tlenu, którego tak rozpaczliwie się domagają, i usiłując choć odrobinę rozeznać się w sytuacji. Mój otępiały po nocnej pobudce, strachu i lekkim podduszeniu umysł z trudnością składa do kupy zebrane naprędce informacje.
W porządku, podsumujmy. Napastników, o ile mogę stwierdzić, jest dwóch, a ściślej mówiąc, dwoje; podejrzewam, że gdyby był ktoś trzeci już dałby o sobie znać. Głos dziewczyny jest wysoki, irytująco cienki; on chrypi niczym żul, któremu zeszłego dnia udało się wydębić skądś kasę na kilka flaszek wódki, opróżnionych w czas krótki po ich zakupie. Mają ze sobą ten ohydny gaz, innej broni jak na razie nie zarejestrowałam. Tyle wiem. Kim są, w jaki sposób zmaterializowali się na kompletnym odludziu ani czego, do cholery, mogą od nas chcieć, nie mam pojęcia. Przecież w tej zapuszczonej ruderze nie ma nic na tyle cennego, by organizować po to wyprawę łupieżczą (o warzywa albo stare krzesła zwyczajnie mogli grzecznie poprosić). A może jednak coś by się znalazło…?
Uświadamiam to sobie tak gwałtownie, że moje ciało drga mimo woli. Przerażona, zastygam ponownie, bojąc się, że oznaka powrotu przytomności może zostać uznana za na tyle niebezpieczną, by sprowokować powtórne użycie gazu, czego moje płuca już by chyba nie zniosły. Jednakże nikt zdaje się nie zwracać na mnie uwagi. Gdzieś w głębi komórki słyszę szmery, łoskot, szuranie przesuwanych skrzyń albo mebli, a także nerwowe pochrząkiwanie chłopaka. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, usiłuję zmienić pozycję i wtedy zdaje sobie sprawę z ograniczonej możliwości poruszenia kończynami. Moje nadgarstki oraz kostki krępuje coś, zapewne sznur lub coś w tym rodzaju. Udaje mi się obrócić głowę na tyle, bym mogła dostrzec cokolwiek. Delikatnie uchylam powieki, po czym, ośmielona dalszym brakiem zainteresowania ze strony napastników, otwieram je szerzej. Mrugam kilkakrotnie, by pozbyć się zawisłych na rzęsach łez spowodowanych niedawnym rozpyleniem gazu.
Mój przyjaciel leży obok; przynajmniej wnioskuję, że to on, bo w ciemności jestem w stanie dojrzeć jedynie zarys ludzkiej sylwetki. Nie wiem, co z nim; nie odzywa się ani nie porusza. Czuję ukłucie niepokoju, chociaż, oczywiście, w obecnych warunkach ja również nie przejawiam chęci do nadmiernej aktywności fizycznej. Może próbuje, tak jak ja, pozbierać myśli, a przy tym nie prowokować niepotrzebnie tamtych? A może gryzące świństwo podziałało na niego silniej niż na mnie i wolniej dochodzi do siebie?
Właśnie zastanawiam się jakby to sprawdzić, gdy do moich uszu dociera gniewny, zniecierpliwiony, może nawet lekko wystraszony okrzyk:
– No i gdzie to, kurwa, jest?!
Aż podskakuję, czego żadne z dwójki intruzów i tym razem nie spostrzega.
– Mówiłaś, że zgarniemy fanta i szybko się zmyjemy.
– Cierpliwości – mruczy drugi głos. Dziewczyna wydaje się mocno na czymś skoncentrowana. – Najpierw trzeba to przecież znaleźć…
– Do kurwy nędzy, Tania! – chłopak wpada jej w słowo. Cały czas wrzeszczy i choć jego głos nadal dociera do mnie jakby poprzez kłęby waty, teraz już wyraźnie słyszę w nim nutę paniki.
– To miała być kurewsko łatwa akcja! Włazimy, zabieramy i już nas nie ma. Sama tak mówiłaś, pamiętasz? Nie było mowy o tych…
Nagle przypomina sobie o naszym istnieniu i gwałtownie odwraca się w kierunku, gdzie leżymy. Zerka w dół i nasze spojrzenia się spotykają.
– Tu… tu nic nie ma – charczę, wdzięczna, że podrażnione struny głosowe w ogóle pozwoliły mi na wydobycie głosu. – to… – odchrząkuję słabo – to tylko…
– Zamknij się, cipo! Bo załatwię cię jak twojego fagasa.
Zamieram. Daremnie próbuję uspokoić trzepoczące w piersi serce.
– Co mu zrobiliście? – pytam, zerkając w stronę wciąż nieruchomej postaci.
W odpowiedzi tamten pokazuje mi nieduży, płaski przedmiot. Przy okazji zauważam, że dość mocno drżą mu dłonie. Marszczy brwi w namyśle.
– Pa… para… paralizator. Jakoś tak się chyba nazywa. Strzela prądem jak jebana kosmiczna zabawka, mówię ci. To normalnie lepsze niż Star Wars i żółwie Ninja! Ale nie bój się, nie zabija. Chyba.
Zajebiste są te cacka, co Tania zwędziła z…
– Zamknij się, Maks. Przeszkadzasz mi. Przez to gadanie nie mogę się skupić.
Dziewczyna ma miękki akcent z melodyjnym zaśpiewem, co w połączeniu z imieniem, nie pozostawia wielkich wątpliwości co do jej pochodzenia. Zupełnie nie umiem rozróżniać wschodnio-europejskich akcentów, ale biorąc pod uwagę napływającą do Polski tłumnie w ostatnich miesiącach falę imigrantów, dochodzę do wniosku, iż być może jest Ukrainką.
Maks i Tania. Nie wiedzieć czemu przypominają mi się Molly i Ted, bohaterowie wszystkich historyjek oraz dialogów z mojego podręcznika do angielskiego w pierwszej klasie podstawówki: chłopczyk w szortach i podkoszulku z krótkimi rękawami, i uśmiechnięta dziewczynka z jasnymi warkoczykami. Maks i Tania brzmią mi troszkę podobnie.
– Lepiej mi pomóż, bo nigdy tego nie znajdziemy.
Tania wciąż wydaje się nie przejmować obecnością dwojga więźniów. Odwrócona do nas tyłem, szpera po kątach, robiąc przy tym okropny hałas. Maks zbliża się do mnie parę kroków tak, że mogę dojrzeć prowizoryczną kominiarkę, zrobioną z bandaża lub innego elastycznego materiału, którą ma na twarzy. Jeszcze raz wymachuje mi przed oczyma paralizatorem.
– Pamiętaj – syczy, a ja nie muszę widzieć jego miny, by wyobrazić sobie pełen samozadowolenia uśmieszek.
Następnie chowa swoją zabawkę i posłusznie wraca do wspólniczki. Hałas jeszcze się wzmaga.
– No i po cholerę wysypujesz stąd te ziemniaki, głupku! – słyszę po niedługim czasie jej poirytowany pisk. – Myślisz, że schowali to w skrzyni pod marchewką?! Właź lepiej pod łóżko, tam zobacz.
– Skąd mam wiedzieć, gdzie to schowali – odwarkuje on. Jednak sądząc po odgłosach, wsuwa się ostatecznie pod łóżko.
– Ja pierdolę, ile tu jebanego kurzu – parska. Dobiega mnie coś na kształt kichnięcia, i wtedy mój przyjaciel zaczyna się poruszać. Pojękuje cicho, a ja oddycham z ulgą.
– Znalazłam! – piszczy nagle uradowana Tania. – Mam go, mam!
Oprócz tego, co udało się w końcu odszukać dziewczynie, któreś z nich jest też widocznie w posiadaniu latarki, a może przywłaszczyli sobie naszą? W każdym razie z mojego miejsca na podłodze widzę niewielki krąg światła, a w nim dwie pary potwornie zabłoconych butów, gdy oboje wyłaniają się z kąta komórki i przybliżają ku nam.
Po chwili latarka unosi się wyżej. Zerkam nieznacznie spod półprzymkniętych powiek, lecz zaraz przekonuję się, że ostrożność jest zupełnie zbyteczna, bo tajemniczy intruzi z powrotem stracili mną zainteresowanie. Widzę kontury dwóch postaci pochylonych nad czymś, co dziewczyna najwyraźniej trzyma w dłoniach. Zaczyna świtać, a oni przystanęli całkiem blisko, zatem rozjaśniająca się nieco ciemność w połączeniu z nikłym blaskiem latarki, pozwalają mi wyłowić coraz więcej szczegółów.
Przede wszystkim oboje nie zasłaniają już twarzy – musieli zapewne w podekscytowaniu zerwać prowizoryczne maski, by móc dokładniej obejrzeć znalezisko.
Tania istotnie mogłaby reprezentować sobą modelową wersję dziewczynki z obrazków w książkach dla dzieci, gdyby nie kilka znaczących uchybień: jest bardzo chuda, ma niezwykle bladą cerę (nie potrafię stwierdzić czy to wrodzona cecha fizyczna czy efekt niedożywienia, choć stawiam raczej na to drugie), a jasne oczy, nieproporcjonalnie duże w wydłużonej, kościstej twarzy, mają dziwnie zamglony wyraz. Długie włosy platynowo blond koloru, byłyby nawet dosyć ładne, gdyby nie to, że są okropnie rozczochrane i potargane, co upodabnia ją raczej do młodziutkiej baby jagi, która właśnie zamierza odbyć podróż na miotle.
O Maksie w żaden sposób nie można powiedzieć, że jest chudy – ten chłopak jest zwyczajnie wychudzony. Łokcie i kolana sterczą mu z dziurawego, brudnego ubrania; mam wrażenie, że jego ciało składa się wyłącznie z samych kości, które w lepszych warunkach zdołałabym porachować co do jednej. Czuprynę ma nie mniej potarganą niż Tania, twarz upstrzoną dużymi czerwonymi pryszczami, dodatkowo poci się wyraźnie mimo panującego tu chłodu, a jego źrenice błyszczą niezdrowo w świetle latarki.
Oboje wyglądają bardzo młodo, na szesnaście, najwyżej osiemnaście lat. Myślę, że gdyby policja pokazała mi ich zdjęcia, bez trudu potrafiłabym ich rozpoznać, jak również sporządzić portrety pamięciowe, jednakże oni nic sobie z tego nie robią, jak gdyby taka ewentualność nigdy wcześniej nie przeszła im nawet przez głowę. To dobry czy zły znak?
– Zobacz! No i co? Mówiłam, że gdzieś tu będzie, mówiłam! A ty jak zawsze chciałeś stchórzyć! – piszczy podniecona Tania. Maks mówi znacznie mniej, choć wątpię, by było to spowodowane wrodzoną powściągliwością. Podejrzewam, że jest po prostu zszokowany, iż w ogóle udało im się cokolwiek tu znaleźć. Ogranicza się jedynie do wlepiania oczu w przedmiot trzymany przez jego towarzyszkę, i bezustannego powtarzania:
– Kurwa, o kurwa…
Tania wykonuje w miejscu parę radosnych podskoków, przy czym jej buty bębnią w glinianą podłogę, rozpylając kłęby kurzu.
Powstrzymuję odruch kaszlu, obracam głowę w bok. Mój przyjaciel zdążył już oprzytomnieć i przygląda się im z równą jak ja przenikliwością.
Ostatecznie to Maks podejmuje nareszcie decyzję.
– Spierdalamy stąd, mała – mówi. – Już i tak za długo tu siedzimy.
Chwyta za ramię uszczęśliwioną dziewczynę, wciąż mocno ściskającą swój łup, i ciągnie ją za sobą. Przeskakują nad leżącymi smętnie w progu szczątkami drzwi, i znikają nam z pola widzenia.

Jakiś czas leżymy jeszcze nieruchomo, nasłuchując oddalających się szybko kroków.
– Zapomnieli o nas – szepczę z niedowierzaniem, gdy wokół zapada nieprzenikniona cisza. Mimo tego wciąż boję się głośniej odezwać.
Mój przyjaciel parska cicho:
– Nie tylko o nas – mówi. – O paru zasadach dobrego złodzieja też.
Słyszę szelest, gdy podnosi się z ziemi. Zapomnieli go związać, albo cały zapas zbutwiałej, umazanej czymś liny zużyli na mnie.
– Widziałaś ich. To zaniedbane dzieciaki, pewnie narkomani, którzy urządzili sobie gdzieś niedaleko melinę i próbują zdobyć pieniądze na to gówno co zżera im mózgi. Trudno oczekiwać po nich doświadczenia w przygotowaniu i organizacji napadów.
Nie mogę się z tym nie zgodzić; mnie również podobne wytłumaczenie przyszło do głowy.
– Wszystko z tobą w porządku? – zmieniam temat. On wykonuje kilka kontrolnych ruchów rękoma i nogami, po czym przytakuje. Podchodzi do mnie, z kieszeni spodni wyjmuje mały, składany, ostry scyzoryk, który czasem ze sobą nosi (na szczęście do tych “czasem” można zaliczyć dzisiejszy dzień”, i z uwagą przecina więzy, ostrożnie, by nie zrobić mi krzywdy.
– A z tobą?
– Nic mi nie jest – odpowiadam, siadając. Rozcieram nadgarstki, potem kostki. Jestem trochę obolała, strach jeszcze zupełnie mnie nie opuścił, lecz poza tym swój ogólny stan uważam za dobry.
Wstaję, podchodzę do niego, obejmujemy się w milczeniu. Czuję jego serca bijące przy moim, uspokajam się, dopasowuję tempo mojego oddechu zgodnie z jego własnym. Wdech, wydech. Wdech, wydech…
– Nie rozumiem tylko – mówi on po chwili, odsuwając mnie od siebie – czego, do cholery, mogli tutaj szukać. Przecież nawet najmniej rozgarnięty ćpun zorientowałby się od razu, że w takim miejscu nie ma niczego, co można by ukraść.
– Jest sejf.
Zerka na mnie zdumiony.
– Sejf?
– Uhm. Dość ciężka, metalowa skrzynka z klawiaturą cyfrową do wpisywania kodu i kluczykiem. Ciotka Ewa kupiła go jakiś rok temu i zostawiła nam na przechowanie, ale całkiem niedawno ojciec przywiózł go do komórki, bo w domu nie było dla niego miejsca. Ci dwoje rzeczywiście musieli wałęsać się w okolicy, być może podejrzeli jak ojciec wnosi sejf (specjalnie się z tym nie krył), no i…
– I pomyśleli, że odnajdą bezcenny skarb.
– Właśnie.
– A tym czasem natknęli się jedynie na pustą skrzynkę. Chciałbym zobaczyć ich miny kiedy, jeśli w ogóle, to otworzą.
– Nie do końca pustą.
– To znaczy, że coś tam jednak było?
– Zgadza się. Dokumenty dotyczące sprzedaży tego kawałka ziemi, razem z komórką, rzecz jasna. Do rodziców zgłosił się facet, który potrzebował dobrze oczyszczonego spłachetka lasu i upatrzył sobie to miejsce. Zamierzał zburzyć naszą graciarnię, żeby wybudować sobie domek letniskowy czy coś takiego, a że trzymanie własnych rupieci tak daleko od domu mija się z celem, rodzice bez oporów wyrazili zgodę na sprzedaż. Mama przygotowała zawczasu wszystkie niezbędne papiery u notariusza. Za miesiąc mieli podpisać umowę.
Mój przyjaciel uśmiecha się na to z zadowoleniem.
– Czyli nasza kochana złodziejska banda nieświadomie bardzo nam pomogła.
– Dlaczego? – dziwię się.
W odpowiedzi przyciąga mnie i lekko całuje w szyję.
– Ponieważ dzięki nim komórka ma szansę zostać z nami na dłużej.

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top