Kiedy miała pojawić się na Gorzowskiej uczelni po raz pierwszy, byli ciekawi, może trochę niepewni. Potem postanowili uważać na słowa, bo przecież nie widzi i może się obrazić. Kiedy na to odpowiadała uśmiechem, zaczęli zadawać dużo pytań, chcąc jakoś pomóc, poznać to, co nowe, do tej pory nieznane. Bo była pierwszą niewidomą studentką polonistyki w Gorzowie właśnie. Nie pierwszą z niepełnosprawnością, ale pierwszą niewidomą. Chociaż czy to, że nie widziała, robiło jakąś różnicę? Kiedy ją poznali, z uśmiechem twierdzili, że nie. Pięć lat minęło szybko, a kiedy już obroniła pracę magisterską i z głową pełną planów i marzeń opuściła mury uczelni, okazało się, że zostawiła im całe mnóstwo wspomnień, z których całkiem łatwo poskładano dość sensowną opowieść.
Przed szaleństwem
Na początku była szkoła w Owińskach. Tak, szkoła, którą pewnie wielu zna – może tylko z opowieści, może z własnych doświadczeń. To dzięki niej jednak, albo raczej dzięki tym wszystkim nauczycielom i wychowawcom mogłam przygotować się do tego, co czeka mnie później. Nie powiem Wam, kto czego mnie nauczył, bo przecież ochrona danych wspomnieniowych, ale każdemu z osobna jestem strasznie wdzięczna.
Moja podstawówka i gimnazjum to były czasy, kiedy jeszcze się czytało. I to, o zgrozo, samodzielnie. To były czasy, kiedy chodziło się do szkoły z tymi wszystkimi potwornie grubymi książkami, które czasem okazywały się nieprzydatne, bo, ojej, tekst jest akurat w tomie, którego do plecaka się nie włożyło. Szczęście, że niektórzy nauczyciele mieli w swojej klasie drugi komplet książek, bo i ramiona mniej cierpiały, i nowego plecaka nie trzeba było tak często kupować, i czytać można było. Jeden z takich nauczycieli właśnie zaraził mnie pasją do naszego języka. Choć dopiero, kiedy na moim trzecim roku studiów przyszłam do Owińsk na praktyki, dowiedziałam się, że wcale polonistą nie jest.
Dlaczego mówię o tym wszystkim? Cóż, bo to ważne, wbrew pozorom. W liceum tylu podręczników już nie było, bynajmniej nie w wersji brajlowskiej, więc trzeba było uciec się do wytworów technologii. Nie, żeby to było złe, bo przecież technologia jest po to, by pomagać, ułatwiać i takie tam, ale zazwwyczaj, podkreślam, zazwyczaj jest tak, że jak jakiś sprzęt czy nawet jakaś osoba zaczyna robić coś za nas, to w końcu przestaje nam się chcieć. A potem już tylko kilka kroków do przyzwyczajenia i tak powszechnego, złego rodzaju powiedzenia, że mnie się należy. W każdym razie liceum oprócz uciekania się do wytworów technologii i jednocześnie niezatracaniu się w nich zupełnie nauczyło mnie tego, jak może być poza murami szkoły. Sprezentowało mi ciekawą klasę, której większość stanowiły osoby z zewnątrz, oraz pasję, która sprawiła, że trochę pojeździłam sobie po Polsce, zwłaszcza w weekendy i poznałam wielu wspaniałych ludzi. W końcu przyszła matura i, no właśnie, pytanie o to, co dalej. Bo na “dalej” planów było kilka, a wszystkie językowe. Mogłam wylądować w Poznaniu, we Wrocławiu, a ostatecznie skończyłam w Gorzowie, jakieś 35 kilometrów od domu.
Nie widząc przeszkód
Kiedy wszystko już było załatwione, a przecież było co załatwiać, bo papiery, bo akademik, bo w ogóle fakt, że trzeba poinformować, że osoba niewidoma pojawi się na uczelni, pozostało mi tylko czekać na nowe, nieznane i stresujące. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie byłam zestresowana przez pierwsze dwa, może trzy tygodnie całego tego uczelnianego szaleństwa. Ale nie tylko ja się stresowałam – stresowali się także moi rodzice. No naprawdę, jakby wypuszczali mnie z domu po raz pierwszy i to na koniec świata, jeśli w ogóle świat posiada jakiś koniec. Nie, nie mówili mi tego, ale ja to widziałam.
I wreszcie nadeszło to, co jednocześnie było dla mnie kolejną przygodą i spełnieniem marzenia. Bo choć planów było wiele, choć odradzano mi nawet to, co wybrałam, ja się uparłam i kierunku zmienić nie chciałam.
Przygoda była tu dobrym określeniem. Kiedy po raz pierwszy pojawiłam się na uczelni, moją pierwszą myślą było “no kurczę, Hogwart”. Kto czytał książki pani Rowling, ten wie, o czym mówię. I, jak się okazało chwilę później, moja myśl była celna, co uświadomiła mi osobiście przesympatyczna pełnomocnik osób niepełnosprawnych, która przez jakiś czas pomagała mi dotrzeć z akademika na uczelnię i z powrotem. W budynku, w którym zajęcia miałam najczęściej, klatki schodowe były chyba trzy, a miejsca z windami chyba dwa. Mówię chyba, bo nie jestem pewna, czy gdzieś nie było jakichś ukrytych przejść, o których do teraz nie mam pojęcia. Mało? A pewnie! Bo każde z tych schodów i każda z wind prowadziły w zupełnie inne miejsce. Dobrze, że przerwy między zajęciami trwały piętnaście minut, bo czasem trzeba było nieźle się nagimnastykować, żeby dotrzeć z jednej sali na drugim piętrze do innej na piętrze niby tym samym, ale już pod władzą innych schodów. Zanim spytacie – nie, zazwyczaj nie miałam asysty podczas zajęć. Miałam cudownych ludzi na roku, którzy pomagali mi, jak umieli. Zresztą działało to w obie strony.
Przez te pełne stresu dwa-trzy tygodnie dowiedziałam się całkiem sporo ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że do przeczytania będę miała całą masę książek i każda z nich powinna zostać w mojej głowie przynajmniej do egzaminu z konkretnego przedmiotu. Tego również, że na same zajęcia potrzebuję innej masy książek, które niestety są trudno dostępne, więc trzeba wydrapać je spod ziemi. To zazwyczaj znaczyło tyle co pożyczyć od wykładowcy, osobiście zeskanować i oddać najlepiej jeszcze tego samego dnia. Później jeszcze tego, że będę musiała podogadywać z wykładowcami pewne szczegóły mojej uczelnianej egzystencji i powypełniać trochę papierów, jeśli chciałabym starać się choćby o stypendium. Wreszcie, o czym ja akurat wiedziałam od początku, a o czym niestety nie wszyscy wiedzą, że nikt tego za mnie nie zrobi. Studia to nie szkoła z internatem, gdzie wychowawca, a nawet rodzic, potrafi wyręczyć ucznia w wielu sprawach, bo tak łatwiej, szybciej i w ogóle lepiej. Nie, wcale nie lepiej, drodzy opiekunowie, bo później to naprawdę wraca. Na studiach spotkałam osoby z różnymi niepełnosprawnościami, z których część bardzo chciała być samodzielna, ale rodzice wiedzieli lepiej i robili wszystko za nich, a część znów twierdziła, że wszystko ma obowiązek zrobić się za nich. Asystenci, pełnomocnik, koledzy z roku, a nawet wykładowcy owszem, mogą pomóc i często pomagają, ale pomóc nie znaczy zrobić za nas wszystko.
Z kwestii typowo studenckich dowiedziałam się czegoś jeszcze: że chyba na każdym kierunku jest coś, czego bez wzroku nie zrobisz, a co za tym idzie, musisz znaleźć na to sposób. Bo jest to coś, co najzwyczajniej w świecie jest ważne dla konkretnego przedmiotu. W przypadku polonistyki była to duża część gramatyki historycznej, opisowej i poetyki. I chodziło głównie o znaki, których screenreadery nie są w stanie przeczytać, i o śliczne rysunki, albo raczej schematy wyjaśniające co, jak, skąd i dlaczego. Egzaminy z tego typu rzeczy zazwyczaj zdawałam ustnie, ewentualnie wyjaśniałam wykładowcy, jak powinien czytać to, co napisałam. Czy było to łatwe? Owszem, nie, choć na pewno łatwiejsze na mojej uczelni. Nie dlatego bynajmniej, że poziom był inny, a dlatego, że na roku było może piętnaście osób. Miało to oczywiście kilka minusów, na przykład taki, że jeśli kogoś nie było, to od razu było wiadomo kogo, ale ja akurat cieszyłam się z takiego stanu rzeczy. Bo nie byłam tylko jednym z wielu nazwisk na liście, a osobą, dla której wykładowcy mieli czas i do której podchodzili, no właśnie…
Niewiadoma Niewidoma
– Przepraszam, a jak pani to robi?
– Czy może mi pani pokazać?
– Może mógłbym/mogłabym pani jakoś pomóc?
– A jak pani to czyta?
Pytań tego typu pojawiało się naprawdę sporo, a już zwłaszcza kiedy minął etap cichej obserwacji i być może, a przynajmniej tak mnie się wydawało, obawy przed tym, że “ta pani może się obrazić”. Ten pierwszy etap, tak swoją drogą, należał do mnie. To był mój czas, kiedy musiałam podejść do tego przerażającego biurka, za którym stali oni, i z radosnym mrugnięciem umówić się na formę zaliczenia przedmiotu, na to, czy technologia, czy jednak rozmmowa i na to, że, hej, magistrze, doktorze, ewentualnie profesorze (choć tych bałam się najbardziej i myślałam raczej o schowaniu się pod biurkiem niż stanięciu przed nim), ja chcę wszystko robić z grupą. Nie mam pojęcia, co sobie wtedy myśleli, ale ostatecznie nie mieli nic przeciwko. I takie etapy powtarzały się właściwie co semestr, bo nowe przedmioty, a co za tym idzie, zazwyczaj nowi wykładowcy.
Ciekawych, czasem nawet zabawnych sytuacji nie jestem nawet w stanie zliczyć. Z moich obserwacji wynika jednak, że najbardziej ostrożni byli profesorowie.
– Widzieli państwo ten film? – spytał kiedyś jeden z nich.
A potem, w przerwie między zajęciami, podszedł do mnie i przeprosił, sądząc, że powiedział coś nie tak.
– Nie chciałabym zrobić pani krzywdy – przyznała pani profesor, chcąc pomóc mi wyjść z sali.
Potem śmiałyśmy się z tego obie. I pewne byłyśmy, że następnym razem strachu już nie będzie.
Ciekawym doświadczeniem były też egzaminy. Śmiem twierdzić, że i dla mnie, i dla wykładowców. Większość z tych pisemnych pisałam i ja – tutaj ukłony należą się technologii, dzięki której pisać mogłam i od razu wszystko wysłać mailem, gdzie trzeba. Raz tylko spytano mnie, czy aby na pewno nie korzystam z pomocy naukowych powszechnie znanych jako ściągi. I wtedy, choć nie lubię, jak ktoś patrzy mi na ręce, zapewniłam, że ów ktoś, jeśli tylko chce, może stanąć albo i usiąść za mną i czytać wszystko, co robię. Ale właściwie wcale mnie to nie dziwi. Zdziwiło mnie nawet, że była to tylko jedna osoba.
Więcej jednak było osób, które na egzamin przynosiły dla mnie kartki z poleceniami i z tego faktu zdawały sobie sprawę dopiero, kiedy do mnie podchodziły. Dla nich może i sytuacja była dość stresująca, dla mnie natomiast, przyznać muszę, strasznie miła. Te kartki właśnie mówiły wyraźnie, że to, że nie widzę, to nic. Że łatwo można o tym zapomnieć. Że to nie jest najważniejsze. Że najważniejsze są zupełnie inne rzeczy.
A po egzaminach (i nie tylko) sprawa szalenie istotna – ludzie. Bo nie samą nauką student przecież żyje.
Uczymy się od siebie wzajemnie
Ten nagłówek nie jest przypadkowy. Lubię te słowa, które wykładowcy powtarzali przy każdej możliwej okazji. Bo były i nadal są takie prawdziwe. Ale przy jakich okazjach i od kogo oni właściwie się uczyli?
Jak już wspomniałam, studia to nie tylko siedzenie w sali, czytanie książek i stres podczas egzaminów. To także mnóstwo cudownych ludzi, których i mnie dane było spotkać. Zaczęło się od naszej pełnomocnik, a skończyło się na Radzie Niepełnosprawnych Studentów, w skrócie grupie zwariowanych ludzi z każdego możliwego kierunku. Ludzi, dla których niepełnosprawność nie była przeszkodą, a jeśli nawet była, to zaraz okazywało się, że inny niepełnosprawny zna całkiem fajny patent na obejście powstałego problemu. Z tymi ludźmi właśnie poznawałam miasto, chodziłam na basen, organizowałam studenckie Wigilie i imprezy. To z nimi dzieliłam moje pasje i wyjeżdżałam na obozy sportowe i szkoleniowe. To dla nich drzwi mojego małego pokoju w akademiku zawsze były otwarte. Oczywiście nie zamykaliśmy się wyłącznie w tej naszej grupie – to byłoby przecież bez sensu. Cudowne było to, że spotykaliśmy się z ludźmi, którym mogliśmy pokazać, że można. Że ograniczenia są wyłącznie w naszych głowach. Że wystarczy chcieć.
Kręgle na wózku? Okej, da się zrobić – ja cię trzymam, ty rzucaj.
Rzucanie strzałkami do tarczy przez niewidomego? – pewnie! Stań tu, tarczę masz trzy metry przed sobą i metr w górę. Zresztą wszyscy zamkniemy oczy i będzie fair.
Spektakl? – dlaczego nie? Oprowadzę cię po scenie i będziesz wiedzieć.
Nie miał znaczenia wiek, kierunek studiów czy rodzaj niepełnosprawności. Znaczenie mieliśmy my.
Z każdego spotkania z nimi wracałam do akademika z uśmiechem, mimo że w samym akademiku specjalnie nie miałam z kim się tym wszystkim podzielić. Z jednej strony może to i dobrze. Przynajmniej wspomnienia żyją we mnie do teraz.
Jeśli po tym wszystkim, co napisałam wyżej, w ogóle można stworzyć jakieś sensowne podsumowanie, to pozwolę sobie spróbować. Oto więc kilka wniosków, porad, może sugestii – sami wybierzcie.
Przede wszystkim niewidomy studiować może, jak zresztą każdy. Studia nie są tylko dla wybranych. Na to, że łatwo na pewno nie będzie, trzeba się po prostu przygotować, a takie przygotowanie dają choćby szkoły z internatem. Mówię całkiem serio. Nie wiem, jak jest teraz, bo nawet praktyki w szkole miałam jakieś cztery lata temu, ale wierzę, że wciąż stawia się na samodzielność. Samodzielność, która powinna być w nas, nie obok nas. Bo, jak już pisałam, na studiach, jakiekolwiek by one nie były, nic nie dzieje się samo, a pomóc komuś nie znaczy zrobić za niego wszystko.
Studia to również ludzie, owszem, różni, o czym i ja mogłam się przekonać, ale przecież poza uczelnią również spotykamy różnych ludzi. Nie tylko takich, którzy wiedzą, jak się wobec nas zachować, jak nam pomóc i czy w ogóle konkretnej pomocy potrzebujemy. Oni też mają prawo nie wiedzieć, a co za tym idzie, pytają. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że głupie pytania nie istnieją i ja tego się właśnie trzymam. Sama dość często przyznaję się do niewiedzy, bo czy można wiedzieć wszystko o wszystkim? Tu nie ma co się obrażać.
A,, i na koniec jeszcze jedna sprawa: akademik. Jeśli ktoś mnie zapyta, co w akademikach przeraża najbardziej, to na pewno nie usłyszy, że hałasujący sąsiedzi, imprezujący studenci czy ktoś, kto właśnie pomylił drzwi i próbuje dostać się do naszego pokoju. Nawet nie przeraża winda, która zamiast na trzecie piętro wiezie nas na dziewiąte, bo taki ma kaprys. Właściwie takie windy są całkiem zabawne, bo nigdy nie wiesz, gdzie skończysz, a biorąc pod uwagę fakt, że każde piętro wygląda tak samo, to siłą rzeczy możesz się zgubić i pomylić drzwi.
Najbardziej przeraża alarm przeciwpożarowy. Ten moment, kiedy dziad wyje, ty wychodzisz na korytarz, łapie cię koleżanka z pokoju obok, która nawet coś do ciebie mówi, a ty jej nie słyszysz. Nie możesz nawet odczytać słów z ruchu jej ust. Wychodzisz z nią na deszcz, stoisz 45 minut, by w końcu dowiedzieć się, że całe dziesięć pięter akademika stoi razem z tobą tylko dlatego, że kolega z ósmego, którego nigdy na oczy i uszy nie widziałeś, właśnie spalił bagietkę. Potem wracasz do siebie, w uszach wciąż skrzeczy ci ten okropny dziad i skrzeczał będzie najpewniej do jutra, i pewny jesteś, że ta integracja nie była ostatnią tego typu. Że może za miesiąc, a może nawet jutro ktoś znów przypali kolację i znów dziad swoim skrzekiem ściągnie wszystkich przed akademik. I myślisz, co to będzie, jeśli akurat w tym momencie będziesz brać kąpiel.