Logo Tyfloświat
Udeptana alejka w lesie

Przedstawiam fragmenty powstającego dzieła, którego bohaterami są niewidomi. Bardzo interesująca gra zdarzeń, nieprawdopodobnych a jednak wyobrażalnych przygód powoduje, że wybraną treść czyta się z tchem absolutnie zapartym. A to zaledwie fragmenty.
Choć tekst nie jest krótki zachęcam do przeczytania, a autora, który przez skromność pod pseudonimem tu występuje serdecznie namawiam  do zebrania fragmentów w zwartą całość i przybliżenia światu swej przebogatej wyobraźni.
Roman Roczeń
***
Siedzieli w piątkę, zajadali tort i rozmawiali.
– Tak sobie myślę, pisklaku – zaczęła Olga – o tym, co rozmawialiśmy rano…
– A o czym rozmawialiście rano? – przerwał jej Łukasz.
– Nie było cię, to twoja strata.
– Skandal! Hańba! To jest dyskryminacja na tle przekonań religijnych – zaśmiał się Łukasz – przecież wiesz, że byliśmy z Julią w kościele.
– Tu jest kościół? – zapytała zadziwiona.
– We wsi, pół godzinki drogi stąd… Czasem chodzimy spacerkiem, a czasem pan Włodek nas podwozi. Ale nie zmieniajmy tematu, opowiadajcie o czym była rano rozmowa.
Poczuła lekkie zawstydzenie myśląc, że tym dwojgu miałaby się teraz zwierzać ze swoich porannych odkryć.
– Takie tam, dziewczęce rozterki… – mruknęła – nie chciałabym obrażać waszych uczuć religijnych.
– Nasze uczucia religijne nie mają nic do sprawy twoich przekonań i decyzji, bo każdy robi to co uważa za słuszne.
– Ale jednak jakoś mi głupio, może niech Olga opowie.
– Nie, pisklaku, to są twoje sprawy i ty musisz zadecydować komu o nich chcesz opowiadać.
– Na przykład Karolowi chyba najmniej bym chciała, a przypadkowo słyszał – stwierdziła śmiejąc się w duchu ze swojego porannego przerażenia obecnością chłopaka w gołębniku.
– Chodzi o to – kontynuowała po chwili – że zastanawiałam się, dlaczego mnie tak wczoraj poniosło w stronę Karola po kilku kieliszkach. Myślałam nad różnymi przyczynami, że instynkty naturalne, ciekawość anatomiczna, potrzeba ludzkiego ciepła, a Olga dorzuciła jeszcze jeden kamyczek, że jak się wyłącza myślenie, to do głosu dochodzi SOS, czyli standardowy osprzęt samicy…
– Czyli macica domagająca się zawartości – dokończył Łukasz ze śmiechem – ona wszystkich uszczęśliwia tą teorią.
– Ok, to szczerość za szczerość – powiedziała – ja się wam zwierzyłam, a czy tobie, Łukasz, mogę zadać prywatne pytanie?
– Jasne.
– Zawsze mnie ciekawiło w podobnych przypadkach, więc to nic osobistego, ale powiedz, jak ty godzisz kościół i seks przed ślubem?
– jest taka fajna historia – zaczęła Julia – o prostytutce, którą wszystkie kobiety w kamienicy krytykowały za chodzenie do kościoła, że się powinna zdecydować na jedno lub drugie. A pewnego dnia, jakiś mądry staruszek się wtrącił w tę rozmowę stwierdzając, że gdyby nie chodziła się modlić, to jej stan byłby jeszcze gorszy niż teraz…
– Ciekawe, nie znałam… I to z tobą, Łukasz, na podobnej zasadzie działa?
– Nie bardzo, bo nie muszę niczego godzić.
– Jak to, a Olga?
– Przecież my nawet nie jesteśmy parą. Uczy mnie gotować, ja z nią ćwiczę dla odmiany skuteczne używanie białej laski, opanowane dawniej w internacie…
– Gadanie… – parsknęła – a to mizianie się na sofie co wieczór?
– To dla ciebie, pisklaku – wybuchnęła śmiechem Olga – zresztą Łukasz nic tu nie zawinił, poprosiłam go tylko, żeby siadał koło mnie, a szelesty spudniczki i seksowne cmoknięcia to już była moja robota. Ale prawda, że przekonująca? – zapytała cmokając i wzdychając, jakby całowała się z chłopakiem…
– Potwór, nie człowiek – odpowiedziała ze śmiechem – ale że też chciało się wkładać ci w to tyle pracy?
– Chciałam, żebyś została jedną z nas, więc uznałam, że warto nad tym trochę popracować, podobnie jak kiedyś ktoś inny chciał, żebym ja została jedną z nas.
– A wracając do tematu – kontynuowała po jakimś czasie – zastanawiam się, pisklaku, czy nie powinnaś się zgłosić na tydzień w ciemnościach.
– Tydzień w ciemnościach? Coś czytałam kiedyś w necie, ale to ciągle one są organizowane?
– Są organizowane w miarę zapotrzebowania – wtrącił się Karol – ale nasz pisklak sam nie może chyba się zgłosić.
– Dlaczego? – spytała Olga.
– To działa na zasadzie podziału na drużyny. Wszyscy dostają metalowe opaski na oczy, ale wiadomo, że nasi mieliby przewagę doświadczenia nad resztą przypadkowych uczestników, więc jeden z naszych jest instruktorem, albo supervisorem dla reszty zespołu trzech osób z zewnątrz. I takich zespołów musi być pewnie co najmniej dwa, żeby mogło istnieć jakieś współzawodnictwo.
– Po co ono?
– Jako motywacja do wykonywania zadań. Przecież gdyby kilku widzącym założyć opaski na oczy i kazać im je nosić tydzień, to poumieraliby z rozpaczy, albo z nudów. Dlatego pomysł się opiera na tym, że cały czas muszą mieć wypełniony zadaniami, żeby nie mogli myśleć, jak im źle.
– Ale co to za zadania?
– Jest codziennie jedno główne, oraz kilkanaście pomniejszych.
– Opowiadaj, wszystko ze szczegółami – zainteresowała się Olga.
– Nie powinienem, jedna z reguł mówi, że co się dzieje w ciemnościach, zostaje w ciemnościach…
– Przecież zostaje, gołębnik też w ciemnościach. Nie daj się prosić…
– Każdy z naszych jest supervisorem dla zespołu i musi im pomagać rozwiązywać różne problemy od kłopotów z wiązaniem sznurówek po ciemku, przez rzucony gdzieś bezmyślnie grzebień. Prócz tego o określonych godzinach trzeba się pojawiać w zbiorczym apartamencie na posiłki, na początku wszystko jest podawane przed nos i wystarczy, że się uczestnicy nauczą nie rozlewać herbaty, a z każdym dniem poprzeczka idzie trochę w górę.
– W zbiorczym apartamencie? A mieszka się gdzie?
– Każdy ma swój pokój, właściwie to piętro w hotelu jakimś dyrektor wynajmuje i tam jest to organizowane. Trochę podobnie jak u nas, prywatne sprawy w pokojach, a spotkania w gołębniku. Prócz tego jest widzący dyżurny, do którego trzeba się zgłaszać z tematami, w których wymięknie supervisor, jeśli na przykład ktoś postanowi zrezygnować z udziału.
– Te zadania główne, to jakie są?
– Różne, nie pamiętam wszystkich, ale jest na przykład jedno, że rzucają na podłogę płucienny, bardzo długi i rozgałęziający się rękaw, a każdy uczestnik musi w niego wejść i przedostać się na drugi koniec, a inni mu pomagają wskazując właściwe odgałęzienie, którym powinien się przeczołgiwać. Liczony jest łączny czas wszystkich uczestników, wiadomo, że im krótszy, tym lepiej.
– Czyli coś jak nasz labirynt? – spytała Olga.
– Jeden procent labiryntu, ale zadania nie mogą być za trudne, bo by ludzie nie dali rady.
– Jakiś odpowiednik wahadeł też jest? – zapytała z lekkim niepokojem.
– Nie ma, pisklaku. Połamaliby się przecież…
– A pomniejsze zadania? – spytała Julia.
– Zespół musi łącznie wybiegać codziennie ileś kilometrów na bieżni i wyprodukować ileś kilowatogodzin na ręcznej prądnicy.
– A jeżeli nie zdąży?
– To lecą punkty minusowe. Jeżeli ktoś przyjdzie do świetlicy w niekompletnym stroju albo bez opaski pomiarowej, to też lecą ujemne dla zespołu.
– A gdyby ktoś się wycofał w trakcie trwania, to co wtedy?
– Nie wiem u nas się to nie zdarzyło. Byli wahający się, ale po pierwsze świadomość, że zespół będzie miał bez nich trudniej, po drugie utrata całej wpłaconej kasy, a to nie są dla nich tanie rzeczy, powodowała, że jednak zostawali.
– A kogo ty miałeś w zespole?
– Trzy urocze niewiasty…
– Nigdy nie opowiadałeś… – wtrąciła Olga – dawaj dalej, momenty były?
– Rzeczywiście wszystkie trzy trochę się kleiły do mnie, ale druga strona medalu była taka, że zaczęły podświadomie walczyć ze sobą, co nam rozwalało całą współpracę w zespole. Więc zaproponowałem, żebyśmy przestali się wygłupiać, skoro gramy w jednej drużynie, a zasady społeczeństwa zostały za oknem, to jednym z dodatkowych zadań zespołowych było przeniesienie wszystkich łóżek do jednego pokoju…
– Nie wiedziałam, że z ciebie taki amant – zaśmiała się Olga – jednak nasze pisklątko wiedziało co robi…
– Na przytulankach i lekkich pieszczotach się wszystko kończyło, bo wiedziałem, że im dalej byśmy poszli, tym bardziej by nam się tęskniło za powtórką, ale takie tematy jakie myśmy wtedy przegadali po nocach… To jeszcze nigdy wcześniej z nikim.
– Julia, głośniej, co tam mruczysz? – wtrącił Łukasz.
– Sprawdzam czy lepiej po aramejsku brzmi ogier i trzy łanie, czy baran i trzy owieczki…
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ze zdziwieniem zauważyła, że Karol śmiał się najgłośniej.
– Ciekawe – pomyślała, a po chwili zapytała głośno – co trzeba zrobić, żeby nauczyć śmiać się z siebie przy ludziach?
– To przychodzi naturalnie – odpowiedział Karol – pogadaj o tym z Kamilą.
– Kto się zgłasza do kompletu z pisklakiem? – spytał Łukasz.
– Ja mogę – rzuciła Olga – Karol tak zaciekawił, że żal byłoby nie spróbować…
– A Julia?
– Nie wiem… Zamiast niańczyć przez tydzień jakichś biednych widzących, wolę zakończyć przygodę z aramejskim i rozejrzeć się za następnym językiem do opanowania…
– I Łukasz, czyli na razie jest nas troje – podsumowała Olga.
– Jakieś babki by się miały do mnie kleić…
– Nie stanie się nic, na co im nie pozwolisz… A co by była warta największa świętość, gdyby nie była wystawiana na próby – wtrąciła Julia.
– Erotyka jest tam przereklamowana – dorzucił Karol – w dużym stresie raczej adrenalina działa, ochota na igraszki maleje…
– Sam mówiłeś, że się do ciebie trzy kleiły – przypomniała Olga.
– Cha! Bo najpierw pracowałem nad tym, żeby je odstresować – wyjaśnił Karol – ale tak na prawdę, najciekawsze jest w tygodniach to, że możesz zobaczyć, jak wygląda od drugiej strony pomaganie komuś w prostych rzeczach. Czyli następuje chwilowe odwrócenie ról, że nie jesteś, jako niewidomy, biorcą jakichś przysług, ale jako specjalista od ciemności, możesz pomagać tym mniej przystosowanym i się dzięki temu dowiedzieć ile daje satysfakcji taka bezinteresowna pomoc w znalezieniu grzebienia.
– To dzwonię do dyrektora – rzuciła Olga.
– Przy niedzieli?
– Co z tego, przecież i tak siedzi w ośrodku.
– Serio? – spytała – nie ma jakiejś rodziny?
– Nasz stary dyrektor ponoć nawet żadnej chaty nie ma, nocuje albo tutaj, albo w biurze firmy w mieście… – powiedział Karol.
– Zresztą co chwila gada, że z nami jest od wielu lat cały czas na urlopie, więc się można nie krępować i o każdej porze dnia i nocy… – dodał Łukasz.
– Na urlopie od czego? – spytała lekko zaciekawiona.
– Podobno kiedyś w służbach pracował…
– A sprawia wrażenie takiego milutkiego dziadka – stwierdziła, przypominając sobie pierwszy dzień w tym miejscu.
– Pozory mylą – powiedziała Olga – sama przypadkiem słyszałam, jak z kimś kiedyś gadał przez telefon, nie chciałabym być w skórze tego kogoś na drugim końcu połączenia…
– Dzień dobry, dyrektorze, jest pan na obiekcie?
– A możemy zaprosić na kawałek tortu do gołębnika?
– Kto ma urodziny? Nasz nowy pisklak… Świetnie, chcieliśmy omówić pewien pomysł…
– Będzie za 10 minut, zegarki można nastawiać i dlatego przypuszczamy, że w służbach musiał wcześniej pracować – powiedziała Olga, po przerwaniu połączenia.
– Pisklaku, pamiętaj, że dyrektor lubi słodkie – powiedziała Olga przynosząc talerzyk i krojąc ciasto – więc wielki kawał tortu…
– i kawa z mlekiem, mocno słodzona – dodała Julia włączając ekspres.
– Cześć, młodzieży i happy birthday to you! – powiedział dyrektor, wchodząc do gołębnika dokładnie dziesięć minut od zapowiedzi telefonicznej.
– Dziękuję – uśmiechnęła się.
– Lecą na łeb moje notowania u adeptów – stwierdził ponurym tonem, siadając na wolnym miejscu przy stoliku – tyle słodkiego, to chyba, żebym szybciej się zawinął z tego świata…
– Wprost przeciwnie – odpowiedziała Olga – żeby była motywacja do wysiłku fizycznego.
– Dziękuję ci bardzo, wczoraj dwie cyfry na utopcu udało mi się wpisać.
– Rewelacja, a jak często pan próbuje?
– Jak mi się przypomni i czas pozwala. Inaczej przez tyle lat, to chyba opanowałbym tę zabawkę. Ale macie jakiś pomysł, wysadzamy w powietrze tę budę?
– Pisklak chciałby się zmierzyć z tygodniem w ciemnościach – wyjaśniła Olga.
– Świetnie! Ale sama nie bardzo możesz… – zaczął, próbując sobie przypomnieć, jak ta nowa ma na imię.
– wiemy, Karol tłumaczył – przerwał Łukasz – ja i Olga też byśmy się wybrali.
– Znakomicie, to będą trzy zespoły, dwanaście osób… A ty, Karol, nie reflektujesz na repetę?
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a teraz oszczędzam energię na rozwijanie skrzydeł…
– Też nie głupio – mruknął, myśląc jednocześnie, że Krystyna, albo Tina, chociaż wiedział, że jeszcze inaczej…
– Dyrektorze – zaczęła – tak nam się o tym tygodniu zgadało, ale to muszą być jakieś obłędne koszty, skoro Karol wspominał, że całe piętro jest wynajmowane. Może szkoda by było…
– Jeszcze ci nie mówili? – spytał ze śmiechem – nasz jedyny problem z pieniędzmi polega na tym, że mamy ich więcej, niż pomysłów na sensowne wydawanie, a przez to się coraz bardziej mnożą jak króliki…

Rankiem po niedzielnych poprawinach i spotkaniu z dyrektorem w gołębniku, czując się jak przed kolejnym egzaminem na studiach, miała ochotę zrezygnować ze spotkania z Kamilą.
– Ona jest psychologiem – myślała – ma wiedzę o ludziach, może wykryje we mnie coś bardzo nieprawidłowego, okaże się, że jestem wariatką, którą trzeba przymknąć… Lepiej byłoby tam nie iść, ale z drugiej strony, może dobrze byłoby z kimś porozmawiać.
– A jeśli ona wyciągnie o mnie informacje, a potem zrobi z nich zły użytek?
– Na przykład jaki?
– Na przykład powie mi coś, co mi zaszkodzi, albo notatki wyciekną jej z komputera i wszyscy dowiedzą się co jej mówiłam?
– Przecież terapia opiera się na zaufaniu – mówiła później w gabinecie – a ja ci w ogóle nie ufam. Nie wiem, czy nie tracę twojego czasu.
– Zaufanie między pacjentem i terapeutą – odpowiedziała – jest przydatne, ale może okazać się również szkodliwe.
– Jak to?
– Jeśli na zaufaniu bazuje lenistwo uczestnika, który oczekuje od terapeuty, że on sam rozwiąże wszystkie problemy pacjenta, to sprawa nie ma szans iść do przodu. To nie jest jak wizyta u stomatologa, gdzie się można wyciągnąć w fotelu i cierpliwie poczekać na zdjęcie kamienia, założenie plomby, albo lakierowanie. Jeśli mi nie ufasz, a jednak tu przyszłaś, to bardzo dobrze, bo ta nieufność sprawi, że będziesz sprawdzać wszystko o czym mówię, zadawać sobie wewnętrznie pytania, które ja ci zadam, a nie tylko opowiadać i czekać, że podam ci gotowe wnioski.
– Skoro ci nie ufam, to jak mogę opowiadać cokolwiek? Wiesz, przepraszam, może nie powinnam tu w ogóle przychodzić, ale był czas, że myślałam, że te nasze spotkania mogą mi pomóc. A teraz widzę, że jestem w tym samym punkcie, co tydzień temu, boję się ciebie po prostu.
– Zaufanie jest dobre, ale szczerość jeszcze lepsza – odpowiedziała Kamila – w zeszłym tygodniu nie ufałaś mi i nie chciałaś być ze mną szczera, dzisiaj przynajmniej to drugie jest nieaktualne.
– Niby tak, ale nie wiem jak ruszymy z miejsca.
– Po prostu, ruszymy. Nie mogę cię przecież zmusić, żebyś mi opowiedziała o sobie czegoś, czego nie chcesz powiedzieć, a na pewno nie jest też tak, że nie możesz mi całkiem nic o sobie powiedzieć.
– Trochę mogę.
– Świetnie, więc zacznijmy od tego trochę i zobaczymy co z tego wyniknie.
Opowiedziała o dzieciństwie na wsi, swoich relacjach z matką, sprawdzając najpierw, że nie ma w tym żadnej wiedzy, którą ktoś mógłby użyć przeciw niej.
Później o zejściu do piwnicy, rozmowie z Żorżem, pisklakowym i poprawinach…
– Masz już za sobą pisklakowe – ucieszyła się Kamila – czyli jesteś jedną z nas!
– Więc ty też?
– Ja też, pisklaku, tyle, że jakieś dwanaście lat temu… Świetnie wiem o czym mówisz, też przeżyłam noc z pustelnikiem, chociaż całkiem inaczej, ale też się później w nim podkochiwałam przez jakiś miesiąc…
– Przestań, ja się nie podkochuję! – wykrzyknęła.
– Spokojnie, nie ma w tym nic złego, bo o ile wiem, żadnej z nas nie udało się go skusić do złamania celibatu, co by była warta świętość bez kilku młodych i seksownych kusicielek kręcących się gdzieś w pobliżu…
– Wiesz, właśnie też się nad tym zastanawiałam, czy niewidoma dziewczyna w ogóle może być seksowna?
– Mój mąż twierdzi, że może i nadal jest, po dziesięciu latach po ślubie, ale o tym kiedyś osobno pogadamy.
– On coś widzi? – spytała myśląc, że może nie powinna zadawać takiego pytania…
– Coś widzi – wybuchnęła śmiechem Kamila – ładnie powiedziane, na ogół tylko to co chce, a i tak często zachowuje się, jakby był trzy razy bardziej ślepy ode mnie. A powiedz, pisklaku, masz już za sobą wymyślanie pretekstów?
– Wymyślanie pretekstów? – zapytała.
– Tak, szukanie dobrych powodów, żeby wybrać się do pustelni.
Ucieszyła się, że Kamila nie zobaczy, jak się rumieni…
– Chyba jestem właśnie w trakcie. Wczoraj przez pół godziny po wyjściu z gołębnika zastanawiałam się, że fajnie by było.
– To mija – roześmiała się Kamila – wszystko wcześniej czy później przemija…
– Słuchaj, pisklaku, fajnie się z tobą rozmawia, poczułam się z dziesięć lat młodsza, więc jeśli zechcesz, możesz tu do mnie zaglądać na pogaduchy…
– Jak to, a psychoterapia?
– To jest jedna z możliwości, z której jeżeli zechcesz, będziesz mogła skorzystać. Ale jeśli się pod pretekstem poważnej pracy spotkamy na zwykłą babską rozmowę, żeby poobgadywać starego pustelnika, mojego męża, albo powspominać, to nie ma w tym nic złego. Ze zwykłych,prywatnych rozmów nie robię notatek, nic mi z komputera nie wycieknie i to nasze spotkanie dzisiejsze tak właśnie spontanicznie wyszło. Psychoterapia to trochę inna rzecz, są jakieś metody, trzeba utworzyć kontrakt między pacjentem i terapeutą, czyli przyjąć i zadeklarować określone zobowiązania… więc ta relacja się trochę zmienia. A w końcu sednem sprawy jest to samo, czyli zadawanie pytań i poszukiwanie odpowiedzi.
Po rozmowie z Kamilą wybrała się na basen, a później zajrzała do kuchni.
– Słuchajcie – zapytała Olgę i Łukasza – czy mogłabym się jakoś podłączyć do waszych ćwiczeń?
– Jasne, nie proponowaliśmy, bo nie wiedzieliśmy, czy te sprawy cię interesują, ale jeśli tak, to świetnie – powiedział Łukasz.
– Więcej rąk do pracy, lepsze efekty – dodała Olga.
– Na efekty w moim wykonaniu raczej bym nie liczyła.
– A jak na basenie? – spytała Olga.
– Udało mi się przepłynąć kawałek na płytkim, zanim zauważyłam, że nie podtrzymuje mnie ratownik…
– Brawo, czyli już po dwóch godzinach jest jakiś efekt, a gotowanie jest nawet prostsze od pływania.
– Fajnie się składa – wtrącił Łukasz – bo skoro wybieramy się na ten tydzień w ciemnościach, będzie można przy okazji wspólnie pomyśleć co i jak.
– Ale co ty chcesz myśleć? – spytała Olga.
– Jak postępować z naszymi zespołami, czy będziemy współpracować, czy udawać, że się wcale nie znamy…
– Chyba to drugie, skoro ma być współzawodnictwo – odpowiedziała.
– Pewnie, że tak – zaśmiała się Olga – podczas tygodnia się nie znamy i walczymy do upadłego.

***
Wieczorem, nie po raz pierwszy pogrążyła się we wspomnieniach rozmowy z pustelnikiem Żorżem i rozmyślaniach nad jego opowieścią o szalonym kucharzu:
– Pewien kucharz rozpalił ognisko pod wielkim kotłem i postanowił coś w nim ugotować. Był bardzo utalentowany, więc starannie wybierał i odmierzał składniki, a z jego chatki unosił się przez cały czas apetyczny aromat. Sam pożywiał się smacznie, a że innych mieszkańców wioski intrygował zapach niezwykłej potrawy, chętnie się z nimi dzielił. Miał wielu przyjaciół, którzy odwiedzali go, aby cieszyć się wspólnie aromatem i smakiem zawartości kociołka. Pewnego dnia, wpadli na pomysł, że nie jest sprawiedliwe, aby wszyscy żywili się jego kosztem, więc postanowili przynosić jakieś jadalne składniki ze sobą i odwdzięczać się w ten sposób kucharzowi. Początkowo starannie sprawdzał wszystko, co przynosili, ale po jakimś czasie uznał, że to zbyteczna ostrożność, bo na pewno wszyscy inni są co najmniej tak samo świetnymi kucharzami jak on, więc wiedzą doskonale, co nadaje się do potrawy. Nie wiadomo kto wrzucił do kotła pierwszy zatruty grzybek i ile było innych nieudolnych grzybiarzy. Faktem jest jednak, że od tamtego czasu kucharza stopniowo zaczęło ogarniać szaleństwo, więc zaczął wrzucać do gara wszystko, co wpadło mu w ręce: jakieś warzywa, kawałki mięsa, torbę ryżu, ziemniaki i kaszę, później kilka ogryzków ze śmietnika, jakieś stare łupiny z podłogi, a od tej mieszanki, jego stan jeszcze się pogorszył. Na całe dnie wychodził ze swojej chatki i rzucając się tu i tam w szalonym tańcu zbierał wszystko co popadło, odchodów dzikich zwierząt nie pomijając. Nic dziwnego, że z jego chatki zamiast dawnego aromatu, zaczął wydobywać się nieznośny odór. Mieszkańcy, którzy wcześniej odwiedzali kucharza, teraz omijali go szerokim łukiem. Był coraz bardziej samotny, coraz bardziej bał się dziwnej zawartości swojego kotła, więc starał się jak najwięcej czasu spędzać na zewnątrz chatki, wracając do niej tylko na noc w obawie przed dzikimi zwierzętami. Każdego dnia rano, nozdrza miał pełne obrzydliwego zapachu, ubrania przesiąknięte nim, a że musiał jednak czymś się pożywiać, to mimo coraz większego obrzydzenia, zaglądał do gara i jadł trochę tego co w nim było. Jego stan przez to oczywiście jeszcze bardziej się pogarszał, a na skutek nasiąkniętych smrodem ubrań, cały świat wydawał mu się obrzydliwy i śmierdzący. Kiedyś doskonale znał zawartość swojego kotła, wiedział jaki wpływ na siebie będą mieć wszystkie gotujące się w nim składniki, ale teraz w nielicznych chwilach przytomności, gdy opuszczało go szaleństwo, obawiał się, czy ta dziwaczna mieszanka nie wybuchnie. Kiedyś miał liczne ulubione zajęcia, ale teraz każdą przytomną myślą krążył wokół przerażającej zawartości kotła. Pewnego wieczora, potężna eksplozja wstrząsnęła chatką kucharza, jego samego wydmuchnęła na zewnątrz razem z kawałkiem ściany, a siła podmuchu była tak duża, że rzuciła nim kilkanaście metrów od domu. Miał wiele szczęścia, że padł na miękką trawiastą łąkę, a nie został nadziany na gałąź jakiegoś drzewa…
Słuchając opowieści poczuła, jak stopniowo opuszcza ją rozdrażnienie i napięcie, a uświadomiła sobie nawet coś w rodzaju ulgi, że pan Włodek pokrzyżował jej zamiary. Przypomniała sobie przyjemny podmuch nocnego wietrzyka i tajemnicze pohukiwanie sowy, towarzyszące im po wyjściu z domu adeptów, nie pamiętała, jak dawno temu zwracała uwagę na takie detale.
– Rozumiem, że to o mnie historyjka – stwierdziła, gdy Żorż zakończył opowieść – ale chyba niezbyt dobrze dobrana, a o tym, że jestem kiepską kucharką, nie trzeba mnie było przekonywać.
– Kucharzem w opowieści nie jesteś ty, ale umysł człowieka, a wielkim garem jego serce rozumiane w znaczeniu literackim, nie medycznym. Umysł całymi dniami zbiera różne przypadkowe strzępy informacji, a następnie wrzuca je do wielkiego gara, w którym się gotują, fermentują, a po przekroczeniu masy krytycznej, wybuchają.
– Serce to dwie komory i dwa przedsionki, pompka hydrauliczna, a literaci i poeci to niestety, na ogół producenci łzawych knotów, więc ich definicja mnie nie przekonuje.
– W porządku, ale to tylko nazwa. Oboje się zgodzimy, że jest w człowieku jakiś podzespół odpowiedzialny za myślenie, który nazywamy umysłem, a jest też inny, odpowiedzialny za emocje i uczucia, który nazywamy umownie sercem. Możemy zostać przy tych nazwach, albo sobie ustalić inne, podobnie jak możemy mówić sobie na pan i pani, albo uprościć komunikację i mówić sobie po imieniu.
– Dobrze, Żorż, niech ci będzie z tym sercem – odpowiedziała myśląc, że co jak co, ale zapewne żadna inna z idiotek aktualnie zajmujących dom adeptów, nie miała okazji rozmawiać o północy z mitycznym widźminem w jego pustelni…
– Żyjemy w ciekawych czasach, na wielkim balu szalonych kucharzy. Mówiąc po inżyniersku, stan deklarowany i stan obserwowany są w stopniu wprost nieprawdopodobnym rozbieżne: z jednej strony deklaruje się dążenie do wolności jednostki, a z drugiej, maltretuje się umysły nadmiarem przytępiającej je bezwartościowej papki informacyjnej. Z jednej strony deklarujemy, jako cywilizacja, wolność od religii, przesądów i norm obyczajowych, a z drugiej tworzymy najbardziej religijne społeczeństwo jakie chyba kiedykolwiek istniało.
– Religijne? – wybuchnęła śmiechem dziewczyna, a Żorż pomyślał, że ten śmiech, to dobry znak.
– Dokładnie tak, religijne, bo oparte na wierze. Skoro bombarduje się umysł megabajtami informacji, to on nie ma szans zbadać prawdziwość nawet promila tych danych, a zatem musi je przyjmować na wiarę. Ten proces zaczyna się bardzo wcześnie, kiedy zniecierpliwieni rodzice oduczają dziecko zadawania typowych dla niego dziesiątek i setek pytań. Później jest szkoła, której celem jest po pierwsze wtłoczyć uczniowi do głowy kilka worów wiedzy z różnych dziedzin, jakiej nigdy nie będzie miał czasu sprawdzić, więc musi ją przyjmować na wiarę i opanowywać na pamięć. Następne stopnie edukacji kontynuują to dzieło, którego zwieńczeniem są sążniste bibliografie w pracach naukowych złożone ze źródeł, do jakich autor fizycznie nie miałby czasu sięgnąć i gruntownie zbadać zawarte tam treści na własny użytek. A skoro ich nie zbadał na własny użytek, to znaczy, że przyjął je na wiarę.
– Żorżu, chcesz powiedzieć, że wszystkie mechanizmy i inne urządzenia działają siłą wiary, a drapacze chmur, czy nawet ta twoja chatka, trzymają się w całości tylko dzięki wielkiej wierze użytkującej je ludności. Można się tylko cieszyć, że nikt nie zakwestionował skuteczności spłuczek w kiblach, bo opowieść o szalonym kucharzu zyskałaby całkiem nową jakość. Wyobrażasz sobie ten cyrk, gdyby nagle wszyscy stracili wiarę w możliwość działania spłuczek w kiblach i one przestałyby działać, albo zaczęły funkcjonować na odwrót?
– W naukach ścisłych, czy politechnicznych – odpowiedział – sprawdzalność wiedzy jest prostsza, bo albo coś działa zgodnie z założeniami, albo nie, ale jeśli architekt bierze jakieś dane o wytrzymałości stropu z tablic, które ktoś inny obliczył, to bierze je na wiarę w ten czy inny autorytet człowieka, bądź instytutu badawczego. Efekt jest drugorzędny, bo budynek stoi, ale może byłby wystarczająco wytrzymały z odpowiednim zapasem, gdyby do jego budowy użyć jednej trzeciej materiałów.
Tempo wydarzeń sprawiło, że dzisiaj ta rozmowa wydawała się jej czymś odległym w czasie, chociaż przecież odbyła się tylkokilka dni temu.
***
– Startujemy za tydzień w poniedziałek – mówił dyrektor na odprawie dla supervisorów, zorganizowanej wieczorem w gołębniku.
-To zdarzenie jest przede wszystkim dla was, ale musicie zadbać, żeby inni uczestnicy również mogli się czegoś nauczyć podczas jego trwania. Wam będzie trudno, postaraliśmy się, żeby nikt się nie nudził, ale im będzie dużo trudniej i to od was zależy, jak zapamiętają ten czas.
– Jesteście odpowiedzialni za swój zespół. Dyżurni mają tylko pilnować, żeby był przestrzegany regulamin, ale reszta jest po waszej stronie.

Rankiem, tydzień później pojechali do miejskiego biura, w którym wszystko miało się rozpocząć.
Każdy uczestnik był przyjmowany indywidualnie, zakładano mu osłonę na oczy wykonaną ze stali hirurgicznej, a na nadgarstek opaskę pomiarową podobną do tej używanej w labiryncie. Naciśnięcie przycisku na urządzeniu, generowało alarm u supervisora zespołu, jeśli przycisk naciskał supervisor – powiadamiany był dyżurny.
Nastąpił podział na czteroosobowe zespoły i przydzielenie adeptów do konkretnych drużyn.
Dyrektor wygłosił krótkie powitanie uspokajając kilkoro uczestników, którzy byli już gotowi rezygnować.
– Teraz przejdziecie ze swoimi supervisorami do osobnych pomieszczeń, a po kwadransiku integracyjnym do samochodów, które zawiozą was do hotelu. To zostawiam was w rękach dyżurnego – zakończył.
Cały tydzień przygotowywała się na ten moment, we troje próbowali wyciągnąć z Karola jak najwięcej szczegółów, a i tak czuła, że nie nadaje się do tej roli. Gdyby mogła, zrezygnowałaby od razu, ale sprawy zaszły za daleko.
– Przede wszystkim spokój – mówił Karol – oni będą bać się wielokrotnie bardziej od was.
– Dzień dobry wszystkim – zaczął dyżurny – pewnie już wiecie, że mam z was wszystkich najtrudniej.
Kilka nieśmiałych śmiechów było odpowiedzią.
– Bo z jednej strony muszę wam pomagać, a z drugiej, utrudniać. Zastanawiałem się jak to pogodzić i wymyśliłem takie coś, że indywidualnym osobom pomagam, a całym zespołom utrudniam. Chyba fair. Stoję przy drzwiach wejściowych do tej sali, po wyjściu z niej jest korytarz i kilka małych pokoików na przeciwległej ścianie. Zespół A. pójdzie do pokoju na lewo, zespół B. na wprost, a C. na prawo.
– Kto z was jest C2? – Zapytała.
– Ja – odpowiedział jakiś zachrypnięty głos.
– Świetnie, podejdź do mnie i wyciągniętą prawą rękę połóż na moim prawym ramieniu.
Poczuła sztywne dotknięcie dłoni gdzieś na plecach, chwyciła masywną łapę i umieściła ją zgodnie z instrukcją.
Dopiero wtedy zrozumiała, że był to błąd, gdyż w ten sposób nie będzie w stanie ustawić reszty.
– Kto jest C3?
– Ja – odpowiedział cienki, piskliwy głosik.
– Świetnie, podejdź do mnie – poinstruowała, a po wykonaniu polecenia umieściła uczestniczkę zamiast siebie kładąc na jej drobnym ramieniu wielką łapę.
– Kto c4?
– Wychodzi na to, że ja – mruknął ktoś.
– To zapraszam do mnie – powiedziała z uśmiechem.
– Chętnie, ale nie mogę się przestawić z patrzenia na słuchanie.
– Nic nie szkodzi – powiedziała podchodząc do niego, podprowadzając do reszty grupy i ustawiając przed drobną dziewczyną.
– A ja jestem C1 – powiedziała sprawdzając, czy dobrze zapamiętała umiejscowienie drzwi wyjściowych.
Wróciła do swojego zespołu, ustawiła się na przodzie grupy, położyła na swoim ramieniu delikatną, drżącą dłoń stojącego za nim człowieka i spontanicznie uścisnęła ją, chcąc dodać mu otuchy.
– Trochę poczekamy, aż się odkorkuje przejście…
– Chwila, panienko – usłyszała zachrypnięty głos z końca szeregu – ja jestem prosty chłopak i lubię jasne sytuacje, więc ustalmy pewne fakty.
– Pewnie, ustalmy – powiedziała – jak mówiłam, mamy chwilę.
– Też masz zasłonięte oczy, czy nie?
– Oczywiście, że też, inaczej nie miałoby to sensu…
– W porządku, to skąd wiesz, że się wyjście zakorkowało?
– Prosta sprawa, słychać, że jest tam mały tłumek i rozmawiają, kto ma pierwszy przechodzić.
– Acha, dobra – mruknął.
– A jak masz na imię, kolego, skoro cię już kojarzę z głosu?
– Wojtek jestem.
– Świetnie, a kto stoi za mną?
– Marek – odpowiedział chłopak, miała nadzieję, że trochę mniej wycofanym tonem.
– A koleżanka za tobą?
– eta
– Przepraszam, możesz głośniej, nie usłyszałam?
Odpowiedzią było tylko chrząknięcie.
– Koleżanko – mruknął Wojtek – śmiało z przepony…
– Aneta.
– Brawo za odwagę – rzucił Wojtek zaczynając klaskać. Dołączyła się do tych oklasków, a po chwili niezdecydowania również Marek.
– Nie nabijajcie się – poprosiła Aneta – nieśmiała jestem, a jeszcze w tej sytuacji…
– Ja się nie nabijałem – wyjaśnił Wojtek – tak po prostu z czystej sympatii… A panna kierownik się nam przedstawi, czy nie?
Podała swoje imię zastanawiając się, czy ktokolwiek je zapamięta.
– Ciekawe imię – stwierdził Marek.
– Łatwo będzie zapamiętać – dodał Wojtek.
– Wprost przeciwnie, wszystkim wylatuje z głowy po kwadransie – powiedziała ze śmiechem – już dawno przestałam się tym przejmować.
– Czyli udało mi się rozśmieszyć panią kierownik – ucieszył się Marek.
– Ci co trzymają z władzą, to sobie poradzą – wyrecytował.
– Przestań, nie jestem żadną władzą. Instruktorką albo supervisorką – przerwała mu – możemy ruszać, czy wszyscy się trzymają?
– Aneta? – zapytała.
– Tak.
– Wojtek?
– Takie ciałko, tu przede mną, to tylko trzymać i nie puszczać, wiadoma sprawa.
– A kto pamięta, który jest nasz pokój?
– Po prawej – powiedział Marek.
– Skąd wiesz? – spytał Wojtek.
– Dyżurny wymieniał A, B, C, od lewej strony.
– Świetnie – ucieszyła się wychodząc z nimi na korytarz, docierając do ściany na wprost wejścia i kierując się w prawo.
– O kurwa, ale się w kolano jebłem – wykrzyknął Marek, gdy po wejściu do małego pokoju zaproponowała, żeby usiedli na fotelach przy niskich stolikach. Wszyscy parsknęli śmiechem, a ona pomyślała, że popełniła kolejny błąd, bo powinna zbadać tę przestrzeń i ich uprzedzić.
– A te wulgaryzmy to konieczne były? – zapytała Aneta.
– Przepraszam, Anetko, prostym chłopakom w lekkim stresie czasem się coś wymknie. Tym bardziej w mojej branży.
– Właśnie – powiedziała – skoro już jakoś siedzimy, to może opowiedzcie coś o sobie, skąd pomysł dołączenia tu do nas…
– Wojtek – dodała po chwili ciszy – tak jakby już zacząłeś, to kontynuuj.
– Jestem liderem zespołu muzycznego, a przyjechałem tu po prostu z nudów.
– Ciekawe, możesz coś więcej powiedzieć?
– Udało nam się zrobić karierę, zgarnąć trochę grosza i odkryłem, że nie ma na co go wydawać. Luksusowa willa nie jest więcej warta od mieszkania w bloku, bo jedno i drugie służy do tego, żeby w nim pospać i ewentualnie trochę pożyć. Jakieś ekstra żarcie wcale nie smakuje lepiej od zwykłej mielonki, tylko się ludzie łudzą, że tak jest…
– Marek? – poprosiła.
– Firma nam zaproponowała, na zasadzie eksperymentu integrowania działu informatycznego z finansowym. Ja jestem administratorem systemów, a Anetka księgową.
– Czyli się znacie, to świetnie.
– Znamy się głównie z szarpaniny o wysokie faktury – wyjaśniła Aneta. Marek generuje koszty, a ja próbuję go namawiać do ich obniżenia.
– Anetka piętrzy problemy i wymaga dobrych rozwiązań, które będą tanie, a ja próbuję ją przekonać, że te dwie rzeczy nie idą w parze.
– To życzę udanej integracji – powiedziała z uśmiechem.
Przypomniała sobie wskazówkę Karola, żeby w takich sytuacjach wciągać ich w rozmowę, unikać ciszy radiowej, a na pewno na początku.
– Wojtek, jesteś w zespole muzycznym, a jaki gatunek gracie?
– Hiphop!
– Mogłaś nie pytać – stwierdziła Aneta – przecież to wiadome było.
– Ja nie wiedziałam – przyznała.
– Jeżeli lider zespołu muzycznego umieszcza w jednym krótkim zdaniu dwa wulgaryzmy, to musi być hiphopowiec.
– Brawo dla tej pani – roześmiał się Wojtek – język nasz jak lawa z wierzchu twarda i plugawa, ale wewnętrznego ognia i sto lat nie wyzimi. I co, koleżanko, było bez ani jednego wulgaryzmu.
– Bo to parafraza Mickiewicza – odpowiedział Marek.
– I brawo dla kolegi, mało kto dzisiaj czytuje…
– W szkole kazali, jakoś zapamiętałem.
– Zespół C, zapraszam do auta – powiedział dyżurny wchodząc do pokoju – korytarz w prawo, schodami na dół i prosto na parking.
Przejście i wsiadanie do samochodu, późniejsza wysiadka i przejazd windą na piętro w hotelu przebiegły bez niespodzianek.
– Znajdujecie się w świetlicy – powiedział dyżurny po ustawieniu zespołów – jest to przestrzeń wspólna na spożywanie posiłków i wykonywanie zadań dnia.
– Każdy zespół ma tu swój boks, w którym jest umieszczony stół do posiłków, bieżnia i prądnica. Jest też przestrzeń na elementy potrzebne do realizacji zadań. Boks zespołu A znajduje się w lewo od wejścia, B. na wprost, a C. po prawej stronie. Moje biurko jest między boksami B i C.
– Wszystkie zespoły muszą znajdować się przy stole w godzinach wydawania posiłków, czyli o dziewiątej, czternastej i dziewiętnastej.
– Moment – krzyknął Wojtek – mam pytanie…
– Bardzo dobrze, proszę zapamiętać, czas na pytania będzie wkrótce. Za każdą minutę spóźnienia każdej osoby, naliczane jest 5 punktów ujemnych dla zespołu.
– Zadanie dnia będzie prezentowane po śniadaniu, do obiadu zespoły mają czas na przygotowania do jego realizacji, a wykonują po obiedzie. Zależnie od stopnia realizacji zadania, naliczane są dodatnie punkty dla zespołu. Prócz tego, stałym zadaniem dnia jest przebiegnięcie przez zespół 20 kilometrów na elektrycznej bieżni i wykręcenie 20 tysięcy obrotów na prądnicy. Za niedomiar, naliczane jest pięć ujemnych punktów za brakujący kilometr lub tysiąc obrotów. Za nadmiar – dwa punkty za kilometr lub tysiąc obrotów.
– Dzisiejszym zadaniem dnia jest zakwaterowanie się w pokojach, opanowanie przejścia między swoim pokojem i świetlicą, przetestowanie komunikacji z supervisorami. Wasze walizki znajdują się w pokojach. Karty magnetyczne w czytnikach przy drzwiach. Nad klamką umieszczone są wypukłe piktogramy z numerem uczestnika. Kilka słów powie jeszcze pani Kamila i będą pytania.
– Dzień dobry wszystkim, gratuluję wam podjęcia ciekawego wyzwania. Jestem psychologiem, spędzę z wami ten tydzień, ale nie jest to mój pierwszy raz, bo brałam też udział kilkanaście lat temu jako uczestniczka. Chciałabym żebyście w razie trudniejszych momentów, kryzysów, albo jeśli ktoś z was będzie chciał po prostu porozmawiać z kimś z poza zespołu pamiętali, że po prawej stronie tego korytarza za pokojami uczestników są drzwi z umieszczonym nad klamką moim imieniem drukowanymi, wypukłymi literami i że te drzwi są dla was zawsze otwarte. Żeby mieć pewność, że każdy uczestnik i supervisor będzie mógł bez trudu znaleźć mój pokój, mam do rozdania w systemie 5 punktów dla zespołu za każdą osobę, która mnie odwiedzi po obiedzie. Będą to najłatwiej zdobyte punkty w tym programie. Dziękuję i zapraszam.
– Również dziękujemy. Jakieś pytania?
– Jest ustalony czas posiłków – zapytał Wojtek – a skąd mamy wiedzieć, która jest godzina?
– Dobre pytanie. Dostaniecie smartfony z włączonym czytnikiem ekranu, po naciśnięciu krótko włącznika odczytują aktualny czas.
– Ja chcę stąd wyjść, jak zdjąć to cholerstwo z głowy?
– Klucz ma pani Kamila, do niej trzeba się zgłosić. Ale zanim się zdecydujesz, przemyśl parę spraw. Po pierwsze, wyjść możesz w każdej chwili, myślę, że warto zjeść najpierw obiad. Po drugie, przepadnie ci spora kasa. Po trzecie, cały zespół będzie musiał wykonać twoją część zadań, więc skazujesz tych ludzi na trudniejszą drogę i tym samym psujesz im zabawę.
Miała do rozwiązania kolejny problem: jak przeprowadzić ich zakwaterowywanie, a jednocześnie nie zostawiać nikogo samemu sobie.
– Zaczniemy od zwiedzania naszego boksu – powiedziała – to jest prosta przestrzeń.
– Każdy musi być w stanie trafić od wejścia na świetlicę do naszego boksu i poruszać się tu swobodnie. Z każdym z was popracuję indywidualnie, reszta, tu w boksie, niech umili sobie czas rozmową, pamiętajcie też o bieżni i prądnicy…
– Bez dostępu do prysznica nie pobiegam – stwierdziła Aneta.
– A ja mogę, co mi tam – rzucił Wojtek – kolega chyba też nie będzie miał z tym problemu.
– Mogę pokręcić w tym czasie – odpowiedział Marek.
– Zakwaterowanie jest trudniejsze i trochę bardziej czasochłonne – stwierdziła – więc zajmiemy się tym w następnej kolejności. Też indywidualnie, więc będziemy mieli przy okazji czas lepiej się poznać. Zacznę z Anetą.
Zaskoczył ją Wojtek. Początkowo myślała, że to kanciasty, gruboskórny typ, dopiero po jakiejś godzinie odkryła, że stara się jak może zajmować czas osobie, z którą zostawał w boksie. Żartował z Markiem, gdy pracowała z Anetą, tamtą z kolei próbował wciągnąć w dyskusje o współczesnej kulturze.
– Gdybym chciał dotrzeć do studentów kierunków humanistycznych, robiłbym poezję śpiewaną, ale mi chodzi o chłopaków z blokowisk i tamte realia: dobre dzieciaki, źli policjanci, gangi, patologia… To do nich chcę jakoś przemówić, dopóki wydaje się mi, że mam im coś ciekawego do powiedzenia.
Obiad dostali w kartonowych pudełkach, po jednym dla osoby. Sprawdziła, że znajdują się w nich firmowo zapakowane potrawy, prawdopodobnie podgrzane w mikrofali, oraz napój w kartoniku ze słomką.
Zakwaterowanie faktycznie było trudniejsze, trochę czasu trwało, zanim każdy z nich nabrał względnej swobody w poruszaniu się po swoim apartamencie i uzyskał odpowiedzi na swoją serię pytań:
– Jak znaleźć gniazdko elektryczne w łazience?
– Jak depilować nogi, gdy się nie widzi?
– Skąd mam wiedzieć, w której butelce jest żel, a w której szampon?
Prawie do kolacji krążyła między pokojami, zdążyła polubić swoich ludzi, miała nadzieję, że z wzajemnością.
Kolację podano im już nie w pudełkach, a na zwykłej, szklanej zastawie. Ktoś z personelu wcielił się w rolę kelnera, wydając kanapki przywiezione z hotelowej kuchni.
Po kolacji trochę porozmawiali, każdy przeszedł ze świetlicy do pokoju Kamili, Marek z Wojtkiem obsadzili bieżnię i prądnicę, a ona sprawdziła w apce tygodnia, że osiągnęli niezbędny limit dzienny.
Podziękowała im za ciekawy dzień, życzyła dobrej nocy i mogła wreszcie zająć się rozpakowaniem własnej walizki.
Nastawiła budzik w smartfonie na ósmą, upewniła się, że Marek, Aneta i Wojtek wstali i pomogła rozwiązać problemy poranka:
– Gdzieś skarpety pieprznąłem, jak mam je znaleźć?
– Chciałbym się ogolić, skąd mam wiedzieć, czy dobrze?
– Nigdy nie byłam facetem – pomyślała – nie zapytałam Karola… Przez analogię do depilacji nóg wyjaśniła, że wystarczy przejechać maszynką z grubsza po całej powierzchni, a później sprawdzić palcami, czy nie zostały jakieś resztki, które trzeba dociąć.
Na świetlicę weszli za pięć dziewiąta i zajęli swoje miejsca przy stole w boksie.
– Uwaga, wszystkie zespoły – zaczął dyżurny – to był ostatni raz, że supervisorzy zespołów wchodzili pierwsi na salę. Od następnego razu za takie coś polecą punkty ujemne.
– Poprzeczka idzie w górę – stwierdził Marek.
– Dokręcają śrubę – przytaknął Wojtek.
Następne zaskoczenie oczekiwało na nich przy stole, gdzie prócz szklanej zastawy i sztućcy, wyłożone były na zbiorczym talerzu sery, wędliny i masło.
– Mam grzebać na wspólnym talerzu? Przecież to niehigieniczne – stwierdziła Aneta.
– A ja leję na to – odpowiedział Wojtek – głodny jestem, a ręce myłem przed chwilą.
– Dla chętnych jest jeszcze jajecznica i parówki – poinformował dyżurny.
– To ja zostanę przy jajecznicy – stwierdziła Aneta – i suchym chlebie do tego.
– Dzisiejsze zadanie dnia nosi tytuł łapki do apki i znajduje się w apce tygodnia pod przyciskiem o tej nazwie, który właśnie wam odblokowałem.
– Chwileczkę, dowódco – krzyknął Wojtek – będziecie nam otwierać osłony?
– Nie ma takiej potrzeby, wszystko wyjaśnią wam supervisorzy.
Zadanie było proste, polegało na przepisaniu litera w literę kodu wyświetlanego na ekranie do pola edycyjnego.
Musiało być wykonane w sztafecie, więc każdy uczestnik po prawidłowym wpisaniu kodu, przekazywał wirtualną pałeczkę następnemu.
Do obiadu zajęło im czas omówienie i przećwiczenie obsługi czytnika ekranu w smartfonie, gesty przechodzenia do poprzedniego i następnego obiektu, przejście w tryb literowania i wpisywanie znaków na dotykowej klawiaturze.
Kod był inny dla każdego uczestnika, zawierał znaki specjalne, więc musieli opanować przełączanie klawiatury w tryb wpisywania nie tylko liter i cyfr.
Obiad podano im w naczyniach zbiorczych, więc musiała przeprowadzić szkolenie z posługiwania się chochlą, łowienia kotleta i ziemniaków…
Po obiedzie dyżurny osobiście sprawdzał sposób wykonania zadania przez każdy zespół, aby upewnić się, że żaden supervisor nie wyręcza uczestników.
Kolacja przebiegła bez niespodzianek.
Trzeciego dnia, zgodnie z instrukcją, na świetlicę i do boksu wszedł pierwszy Wojtek. Łomot upadającego wielkiego faceta i stłumiona wiązanka przekleństw oznaczała, że coś jest nie tak.
Okazało się, że prawie całą wolną przestrzeń zajmował kłąb płutna, a dokładniej rękaw, o którym opowiadał w gołębniku Karol. Słyszała, że w innych boksach też mieli podobne problemy.
– Dzisiejsze zadanie nosi tytuł koty w worku – ogłosił dyżurny po śniadaniu – każdy zawodnik, nie wyłączając supervisorów, jak najkrótszą drogą musi przejść przez płucienny rękaw. Mierzony będzie łączny czas dla każdego zespołu.
Czas do obiadu zajęło im badanie rękawa, okazało się, że wewnątrz ma on jednolitą fakturę, ale na zewnętrznej powierzchni umieszczone są wypukłe piktogramy przy każdym rozgałęzieniu. Należało mozolnie oszacować długość kolejnych segmentów rękawa, opracować ich kombinację prowadzącą najkrótszą drogą do celu.
– Pełny kwadrat, gwiazdka, trójkąt, plusik, serduszko, kwiatek – ustalali kolejność piktogramów oznaczających kolejne odgałęzienia…
– Kurczę, kto to zapamięta.
– Ja notuję – powiedział Marek.
– Świetnie, ja też – odpowiedziała – czyli zawsze na zewnątrz będzie ktoś z notatkami, nawet gdy ja będę przechodzić.
Marek przechodził pilotowany przez Anetę.
– Musisz teraz sprawdzić, gdzie on ma głowę, a gdzie jest kolejny segment, o który nam chodzi, czyli ten z gwiazdką i jakoś mu go pokazać, przyłożyć rękę w tym miejscu, to będzie wiedział, gdzie sięgnąć…
– Ja tam nie wejdę, uduszę się – przestraszyła się Aneta.
– Tak źle nie będzie, sporo powietrza jednak to płutno przepuszcza – uspokoił ją Marek.
Jej przypadł w parze Wojtek. Tkwiąc zaplątana w gruby rękaw i tak doskonale poczuła wielkie dłonie na piersiach… Początkowo miała ochotę rzucić wiązanką przekleństw, ale zapomniała o tym, gdy jej ciało ogarnął nagły ogień pożądania.
– Macie tą gwiazdkę? – spytał Marek.
– Spokojnie, kierowniku, się szuka – mruknął Wojtek zmienionym głosem, pomyślała, że brzmi jak niedźwiedź, który ma właśnie zabrać się do miodu i nie miałaby nic przeciwko temu – ale jak pomylę segmenty, to przecież od początku będzie trzeba zaczynać…
Przeprowadzając go przez rękaw była pewna, że musi czuć jak drżą jej ręce, ciekawość co się wydarzy walczyła w niej o miejsce z przerażeniem…
– Skoro to mamy przećwiczone – powiedziała mając nadzieję, że ogarniającej ją burzy nie słychać w głosie – to proponuję czas wolny do obiadu.
– Świetny pomysł – zgodził się Marek.
Zapukał do jej apartamentu kilka minut po tym, jak zdążyła nieco ochłonąć.
– Nie złe masz to ciałko, słodka SV…
– Dlaczego SV?
– Skrót od supervisor…
– Co ty robisz?
– Też właśnie nie wiem, co ty mi od przedwczoraj robisz… Nie mogę na ciebie popatrzeć, nie myślałem, że głosem można tak zostać oczarowanym… Chyba teraz rozumiem o co chodziło z syrenami w mitologii…
Wskoczyli pod prysznic i po nim już wiedziała jak zbudowani są faceci. Reszta jej ciekawości została zaspokojona wieczorem i w nocy.
– Zespół C, minus dwa punkty za pierwszą minutę niekompletności stroju – ogłosił dyżurny, gdy wybiła dziewiąta, chociaż kilka minut wcześniej w komplecie czekali w boksie.
– Dowódco, jaka niekompletność – zapytał Wojtek.
– Małolat, a opaskę pomiarową gdzie masz?
– Cholera, zostawiłem…
– To wracaj szybko i załóż ją – powiedziała.
– Oboje musielibyśmy wrócić.
– Dlaczego?
– Zdjąłem ją w twoim apartamencie, żeby cię nie zadrapać sprzączką. Usłyszała, jak Marek i Aneta chichoczą.
– Zespół C. minus 10 punktów za pierwszą minutę niekompletności stanu osobowego – ogłosił dyżurny.
– Chwileczkę, panie dowódco, mam jedno pytanie – wtrącił się Marek.
– Słucham.
– Według jakiego algorytmu są liczone te punkty, czy to idzie arytmetycznie, czy wykładniczo?
– Nie mam pojęcia, kolego, ja odklikuję w komputerze, więc możesz mnie nie zagadywać, bo i tak system zlicza. Zespół C. minus 20 punktów za drugą minutę niekompletności stanu osobowego…
– Spokojnie – powiedziała – spróbuj sobie przypomnieć, gdzie ją odłożyłeś…
– Chyba pod prysznicem, albo przy łóżku…
Weszła do łazienki, wprawnymi ruchami dłoni obejrzała półkę na przybory toaletowe i ramę brodzika prysznica, ale nic nie znalazła. Starając się nie wpadać w panikę pod presją upływającego czasu i ujemnych punktów dla zespołu, sprawdziła umywalkę, spłuczkę przy toalecie, ale i tam nie było opaski. Wreszcie w przypływie desperacji przesunęła dłonią wzdłuż prowadnicy, po której poruszał się uchwyt słuchawki prysznica i znalazła opaskę wciśniętą między ścianę i prowadnicę.
– Mam to, zakładaj i lecimy – powiedziała wychodząc z łazienki.
– Zespół C. Minus 40 punktów za czwartą minutę niekompletności stanu osobowego – odczytał dyżurny.
– Ale w sumie, czy za każdą następną schodzi coraz więcej? – zapytał Wojtek siadając przy stole.
– Tego właśnie próbowałem się dowiedzieć, ale mi się nie udało – odpowiedział Marek.
– Przepraszam was za ten błąd, postaram się odkręcić na bieżni… – powiedział skruszony Wojtek.
– Na bieżni to jej lepiej nie kręć – parsknęła śmiechem Aneta – jeszcze oboje byście spadli…
– Nie przejmuj się – dodał Marek – ma być zabawnie i jest.
– Dzisiejsze zadanie – ogłosił dyżurny po śniadaniu – nosi tytuł fabryka na krzykach, a do jego realizacji zaproszę was na wycieczkę.
– Na krzykach? to do Wrocławia będziemy jechać? – zdziwił się Marek.
– Tak daleko, to nie…
Bez komplikacji przeszli zespołem do windy, zjechali na parking i wsiedli do niewielkiego busa. Podróż trwała jakiś kwadrans. Wysiedli na podwórku z nierównym asfaltem, dyżurny przeprowadził zespoły do pomieszczenia z brudną podłogą, w którym niosło się echo każdego kroku.
– Będzie grubo – stwierdził Wojtek.
– Czemu tak myślisz?
– Byłem kiedyś w podobnym miejscu, duża opuszczona hala na obrzeżach miasta…
– Uwaga, zespoły – ogłosił dyżurny, gdy znaleźli się w swoich boksach – dzisiejsze zadanie jest bardzo proste i jak jego nazwa wskazuje, ma związek z produkcją taśmową. W kartonach, które macie wewnątrz boksów, znajdują się elementy wentylatora: obudowa, wiatrak z wyłącznikiem i pokrywa. Produkcja polega na połączeniu elementów w jedno urządzenie. Należy umieścić silnik i śmigło wiatraka w obudowie i przykręcić go przy pomocy czterech śrub. Potem wyłącznik dopasować do pokrywy i przykręcić go przy pomocy kolejnych czterech śrub. Następnie pokrywę dopasować i przykręcić do korpusu kolejnymi czterema śrubami. Trzy proste etapy dla trzech osób, a supervisorzy zespołu będą kontrolą jakości, czyli muszą sprawdzić czy wszystko jest w porządku przed zgłoszeniem produktu do mnie czyli odłożeniem na końcu stołu. Buble lądują w koszu. Za każdy prawidłowo złożony produkt, jest 10 punktów, za każdy bubel zgłoszony jako prawidłowy – minus trzydzieści.
– Proponuję także dobrze przećwiczyć drogę do toalety, która znajduje się na końcu tej hali idąc w wasze prawo. Pamiętajcie, że każda nieobecność przy taśmie powoduje przestój w produkcji, więc zespół traci punkty, które mógłby zdobyć.
Otworzyli wielkie kartony, zidentyfikowali części składowe wentylatorów, dopasowali rozmiary śrub do kolejnych etapów produkcji. Z trzech śrubokrętów, jakie dostali, każdy pasował tylko do jednego rodzaju śrub: płaskich, krzyżowych i gwiazdkowych.
Ustawili pudła wzdłuż długiego stołu w odpowiedniej kolejności i przystąpili do ćwiczeń.
– Wojtek, co ty tam robisz, dawaj dalej ten wentylator – powiedziała Aneta oczekująca na możliwość przykręcenia pokrywy.
– Sekundę, śrubę zgubiłem, gdzieś mi na stół spadła.
– Nie szukaj jej, bierz następną – doradziła supervisorka – szkoda czasu na szukanie.
Sprawdziła drogę do łazienki, a właściwie plastykowego toi toia, była dość prosta, chociaż pewien odcinek należało przejść otwartą halą. Na szczęście wzdłuż najkrótszej drogi rozciągnięty był na podłodze gruby przewód, albo wąż.
– Musicie iść tak, żeby mieć przy bucie ten kabel i uważajcie na końcu, bo postawiona jest sterta drewnianych skrzynek.
Przeszła dwukrotnie z każdym całą trasę.
– Uwaga, zespoły – ogłosił o czternastej dyżurny – jesteśmy na półmetku tygodnia, więc dlatego dziś dzień niespodzianek. Zauważyliście pewnie, że wasi supervisorzy mają najłatwiejszą robotę, więc dla nich mamy zadanie specjalne: przygotowanie obiadu. Za chwilę rozdam posiłki z podgrzewaczem chemicznym, po porcji na osobę. Zadanie polega na rozpakowaniu zawartości pakietu, otwarciu wewnętrznej torby z jedzeniem i aktywowaniu podgrzewacza poprzez zalanie go wodą z umieszczonej w zestawie saszetki. Nie robicie tego sami, bo istniałoby wówczas ryzyko poparzenia przy nieumiejętnym postępowaniu, ale sprawdzimy, czy wasi supervisorzy zasługują na swój zaszczytny tytuł.
– Dowódco – ryknął Wojtek – bez przegięć, jakie poparzenia…
– Spokojnie, małolat, skoro pijani żołnierze radzą sobie z obsługą tego sprzętu, tym bardziej wasi supervisorzy.
– Słuchajcie – powiedziała – cały ten tydzień, to ma być przede wszystkim dobra zabawa w niezwykłych okolicznościach. Nie ma możliwości, że zostaniemy postawieni przed zadaniami nie do wykonania, chociaż organizator może stwarzać pozory niebezpieczeństw. To tylko gra z własnym strachem, więc pamiętajcie, że cokolwiek jeszcze wymyślą, przede wszystkim zachowujemy spokój.
– A ten posiłek – powiedziała otwierając pierwszą torbę i wyciągając jej zawartość – to na prawdę dziecinnie prosta rzecz.
Ułożyła listek podgrzewacza tak, by okrywał dolną krawędź torebki z jedzeniem, oderwała rożek saszetki z wodą i wlała ją między zewnętrzne i wewnętrzne opakowanie.
Zaskoczył ją głośny syk, towarzyszący reakcji chemicznej, przypomniała sobie słowa Karola myśląc, że ich zaskoczył bardziej.
– I po strachu – powiedziała spokojnie – substancja podgrzewacza syczy w reakcji z wodą, wydobywa się przyjemne ciepełko, za chwilę pewnie poczujemy aromat zdrowej żywności.
Odstawiła zestaw na stół upewniając się, że stoi stabilnie i zabrała się za kolejny.
– Pierwsza porcja dla Anetki – podziel się wrażeniami.
Podała dziewczynie podgrzaną torbę i plastykowe sztućce.
– Słuchajcie, nie złe to jest – stwierdziła Aneta.
– Jak człowiek głodny i zdenerwowany, to wszystko by wciągnął – odpowiedział Wojtek.
Swoją porcję podgrzała ostatnią, ledwo zdążyła zjeść przed ogłoszeniem końca obiadu i pozbieraniem przez dyżurnego śmieci do kosza.
– Wszyscy podjedli, mam nadzieję, że smakowało, bo kolacja o dziewiętnastej, a przed wami główna atrakcja dnia. Rozpoczynacie produkcję i pamiętajcie, że jesteście sektorami A, B i C zero. Czas… start.
Marek wyciągnął z pierwszego kartonu metalowy korpus z drugiego wiatrak i obracając dopasował otwory na śruby w korpusie do nawierconych w wiatraku. Wziął z pudełka cztery śruby, wstępnie wkręcił je palcami, a następnie dokręcił śrubokrętem. Podał wentylator Wojtkowi, który rozpoczął dopasowywanie i przytwierdzanie okrągłego wyłącznika do pokrywy.
To właśnie wtedy rozległo się ponure wycie syreny przeciwpożarowej.
– Wojtek, spokojnie – podeszła do niego, klepiąc po ramieniu – to tylko żarty są…
Zapytała o samopoczucie Marka i Anetę i właśnie, gdy z nią rozmawiała, do ryczącej syreny dołączył się świdrujący uszy pisk jakiejś szlifierki, gdzieś wyżej.
Złożyli pierwszy wentylator, potrząsnęła nim dla sprawdzenia, czy nic się nie rusza i nie odpada, sprawdziła szybko, czy wszystkie śruby są przykręcone i odłożyła na stół.
Drugi wentylator również okazał się bez zarzutu. Odłożyła go na miejsce pierwszego, który zniknął, więc został przyjęty przez dyżurnego.
– Uwaga, zespół B. minus trzydzieści – ryknął dyżurny przez jakiś wielki megafon, bo bez trudu zagłuszył syrenę i szlifierkę.
– Zespół C. plus 10.
– Zespół A. minus 30.
Nawet ją deprymowało nieustanne wycie i świdrujący pisk, wyobraziła sobie to samo wrażenie zwielokrotnione przez wyobraźnię w umysłach swoich ludzi i poczuła ogarniającą ją panikę na myśl, że nie może nic dla nich zrobić.
Hałas uniemożliwiał kontakt głosowy, miała nadzieję, że wszyscy pamiętają co im mówiła wcześniej, ale nadzieja prysła jak bańka mydlana, kiedy Aneta podała jej następne urządzenie, bo wyraźnie wtedy poczuła jak bardzo trzęsą się dziewczynie ręce.
– A minus 30 – ryknął dyżurny.
Sprawdziła wentylator i z dumą stwierdziła, że jest bez zarzutu. Więc wszyscy ciągle działali, ale wiedziała, że powinna coś jeszcze zrobić. Ktoś, kto wymyślił to ćwiczenie, a pewnie był to dyrektor, albo ten cholerny Żorż, specjalnie zostawił dla niej najłatwiejszą pracę, żeby pozostały czas wypełniła czymś innym niż zamartwianie się.
Skoro nie może nawiązać z nimi kontaktu głosowego, to powinna nawiązać niewerbalny. To było proste…
– B plus 10 C plus 10…
Przez kilka sekund pomyślała, że to przecież obcy dla niej ludzie, że nie powinna się wygłupiać, ale w końcu machnęła na to ręką.
Podeszła do Anety i położyła jej uspokajająco rękę na ramieniu, czekając kilka chwil, aż ustało drżenie dziewczyny.
Wojtek wydawał się jeszcze bardziej zdenerwowany, ale go bez wahania przytuliła, bo w końcu nie takie rzeczy już robili.
Z markiem postąpiła podobnie jak z Anetą i po chwili rozpoczęła wszystko od początku.
Przy trzecim przejściu odkryła, że wszyscy są już spokojni.
– Dzięki, maleńka – powiedział Wojtek odwracając się od stołu i przysuwając twarz do jej ucha.
Wróciła na swoje miejsce, gdzie leżały kolejne 3 wentylatory do sprawdzenia. Wszystkie były bez zarzutu, więc przesunęła je na koniec stołu.
Zauważyła, że w hałasie zmienia się jej poczucie czasu, nie wiedziała, czy pracują kwadrans, czy godzinę, mechanicznie sprawdzała kolejne urządzenia…
– Uwaga – rozległ się w megafonie nieznany, kobiecy głos – skażenie chemiczne. proszę natychmiast opuścić sektory A2, B2, C2, .
– Stój! gdzie leziesz – ryknął Marek – jesteśmy C0…
– Jak to, przecież c2…
– Spokojnie, Wojtek – powiedziała przysuwając twarz do jego ucha – sprytnie to wymyślili, ale nas nie nabiorą… Uczestnik C2 i sektor C2 się mogą pomylić, po takim czasie w tym młynie…
– Przepraszam, cholera jasna… – odkrzyknął.
– Zespół B, co się tam u was dzieje, nie było komendy kończymy produkcję – ryknął dyżurny z megafonu…
Sprawdzała wentylatory, stan załogi, ale początkowe zdenerwowanie już do nich nie powróciło.
Rozśmieszały ją kolejne alarmy: zgon w a1, pożarowy w B1…
– Czekamy na koniec świata w C1 – powiedziała nad uchem Anety – bez tego się nie ruszamy. Zauważyła, że dziewczyna zatrzęsła się od śmiechu. To samo z podobnym skutkiem powtórzyła z Wojtkiem i Markiem.
Po jakimś czasie podszedł do niej Marek.
– Wybrałbym się do kibla, ale w tym hałasie kiepsko to widzę – powiedział pochylając się do jej ucha.
– Nie ma sprawy, razem pójdziemy – odpowiedziała mu w ten sam sposób.
Przećwiczoną wcześniej metodą z wyciągniętą ręką na jej ramieniu, przeprowadziła Marka wzdłuż przewodu, ignorując ryki dyżurnego.
– Zespół C. dwie osoby na raz nie mogą opuszczać produkcji. Regulamin tego nie przewiduje!
– W dupie mam regulamin – mruknęła pod nosem, chociaż wiedziała, że nikt jej nie usłyszy.
Odprowadziła Marka na miejsce i zapytała pozostałą dwójkę, czy nie chcą się wybrać.
Kilka kwadransów, albo godzin później, dyżurny ogłosił zakończenie produkcji, wyłączył megafon i maszyny.
– Muszę pogratulować zespołowi C – powiedział – chyba pierwszy raz w historii tych zajęć nie zaliczyliście ani jednego bubla.
– Nasza super jest super – powiedział Marek.
– Mam też naganę dla C1, dlaczego zignorowałaś moje polecenie?
– Wyższa konieczność, panie dyżurny – odpowiedziała – przecież kolega zgubiłby się w tym hałasie.
Przypomniała sobie uczucie rezygnacji i bezradności przy pierwszej swojej wizycie w labiryncie.
– To bym mu pomógł, od tego jestem, mówiłem, że osobom pomagam, a zespołom utrudniam…
– Rozumiem, a kto by wtedy ryczał przez megafon?
Odpowiedział jej śmiech z ich i sąsiednich sektorów, przypomniała sobie spotkanie w pustelni i “coś śmiesznego” dla przejścia od rezygnacji do determinacji. Pomyślała, że tym prostym sposobem może skróciła o połowę kolejkę u Kamili kandydatów do natychmiastowego opuszczenia hotelu.
– Z tym, to przegięli – stwierdził Wojtek po kolacji.
– E tam, będzie co wspominać – odpowiedział Marek.
– W korporacji na 3 dni przed zamknięciem projektów nie takie ciśnienia powstają – dodała Aneta – i jakoś trzeba z tym żyć…
– Kawałek tekstu wymyśliłem na cześć naszego dowódcy, ale nie chciałbym koleżanki denerwować, bo jest jeden wulgaryzm.
– Nie żałuj sobie – rzuciła Aneta… Wkurwia jak menda jego komenda, kiedy się tutaj szwenda ten ponury zrzęda – wyrecytował Wojtek…
– Nie złe – stwierdził dyżurny – takich wierszyków na moją cześć jeszcze tu nie pisali.
– To pan słyszał, dowódco?
– Trudno nie słyszeć, skoro biurko mam przy waszym sektorze.
– To nic osobistego i bez złośliwości, ale przegiął pan dzisiaj…
– Taka praca, małolat…
***
Coś ją obudziło. Wojtek spał obok, ale niepokojąco brzmiał jego przyśpieszony, chrapliwy oddech.
– Nie, tam nie byłem – wymruczał.
– Nie znam żadnego senatora, pierwszy raz słyszę tę ksywę.
– Tym bardziej nie znam.
Po chwili mruczane słowa zamieniły się w stłumione, krótkie wycia.
– Hej, obudź się – powiedziała szarpiąc go za ramię.
– Kurwa mać, nic nie widzę, tego jeszcze nie było, zapalcie jakieś światło.
– Tydzień w ciemności… Przypomnij sobie.
– Tydzień w ciemności… Jasne i noce ze słodką sv – powiedział, a normalny ton głosu oznaczał, że wraca do przytomności.
– Jakiś koszmarek? – zapytała przypominając sobie to samo pytanie, które zadał jej nie tak dawno Żorż.
– Tak.
– Opowiesz?
– Już dawno mi się to nie śniło, ale dzisiaj ten magazyn…
– Zgarnęli nas po jakiejś bójce ulicznej, ustawionej dla wyjaśnieniaparu spraw z żołnierzami konkurencyjnego gangu. Policjanci okazali się trochę nadgorliwi i po tym, gdy nas formalnie wypuszczono, zawieźli nas w obrączkach nieoznakowanym wozem do jakiegoś opuszczonego magazynu. Tam przywiązali nas wieloma zwojami solidnej taśmy klejącej do betonowych filarów, zdjęli firmowe kajdanki i kontynuowali przesłuchanie przy użyciu metod niedozwolonych na komisariacie.
Okazało się, że chcą nas wrobić w jakąś polityczną aferę, w której nie mogą wykryć sprawców. Nie przyznaliśmy się do niczego, wiedzieliśmy, że jeśli się przyznamy dla świętego spokoju, to nie wyjdziemy z pudła do końca życia.
Psy były zdeterminowane, dali nam na prawdę ostry wycisk, a w końcu chyba ich poniosło i postanowili nas wykończyć, żeby nie było świadków tego przesłuchania. Śni mi się to zawsze do tego momentu, że rozmawiają o tym między sobą, ale wtedy wydarzyło się jeszcze coś. Po którymś ciosie chyba straciłem przytomność i następne co zobaczyłem, to scena z jakiegoś filmu o ukrzyżowaniu Jezusa, ale trochę zmieniona.
Byłem przywiązany do tego samego filaru w magazynie, kolegę męczyli przy drugim, a on, pomiędzy nami, był przybijany do krzyża przez paru typków, którzy przy tej robocie prześcigali się w wyklinaniu na niego.
Mój kolega, zawsze mało mówi, więc i tym razem się nie odzywał. Ze mną było odwrotnie, wiele kłopotów w życiu miałem przez swój niewyparzony język.
– Przymknijcie ryje, kurwy policyjne – zawołałem – nas możecie zajebać, bo gdyby się życie inaczej potoczyło, my zrobilibyśmy z wami to samo. Ale ten facet jest niewinny, nie widzicie tego?
Sam patrząc na niego, jak ze spokojem znosił tortury, będąc ponad tym, co z nim robiono, wyobraziłem sobie życie bez strachu i ciągłej walki, ze spokojnym sercem, gdzieś w jakimś innym świecie, wypełnione radością, a nie przyjemnościami… Pomyślałem o beznadziejnym gnoju, w którym tkwiłem po uszy. Miałem nadzieję, że wkrótce któryś z gliniarzy przyłoży mi metalową sztabą odrobinę za mocno i akcja zakończy się zgonem, a nie tylko połamanymi gnatami, uznałem, że nie ma sensu żałować swojego brudnego istnienia, które dobiega końca.
– Jezu, wspomnij na mnie w swoim królestwie – powiedziałem do niego.
– Jeżeli mnie będziesz szukać – odpowiedział – znajdziesz mnie.
– Jak mam szukać? – zapytałem.
Uśmiechnął się promiennie do mnie i na tym się skończył ten dziwny sen, czy może omdlenie. Pozostało mi po tym tylko wrażenie, że cokolwiek to było przed chwilą, było bardziej rzeczywiste niż odczuwany ból do granic wytrzymałości i torturujący nas gliniarze.
Dalej zastanawiali się, czy jeszcze można nas przycisnąć, czy trzeba wykończyć, a ja usłyszałem z oddali jakiś silnik i włączoną na full muzykę.
To auto przejechało tuż przy magazynie, w którym byliśmy. Przez kilka sekund, gdy dało się rozróżnić słowa kawałka z głośnika, usłyszałem dokładnie taki tekst, śpiewany przez jakąś babeczkę: szukaj mnie, cierpliwie dzień po dniu, staraj się podążać moim śladem.
Rozpłakałem się jak dziecko, zdając sobie sprawę, że to nie mógł być przypadek i myśląc, że jest to odpowiedź na moje pytanie, które zadałem przed chwilą.
– Patrz, ten będzie mięknął – powiedział jeden z gliniarzy.
– Zostaw go, spierdalamy, zanim nas z nimi nakryją ci, co się tu kręcą – odpowiedział drugi.
Odeszli prawie biegiem i zostaliśmy sami.
Po paru minutach wrócił samochód z muzyką na full i zatrzymał się przy naszym magazynie. Weszło do środka trzech małolatów, którzy jak się okazało, potrzebowali odludnej miejscówy na spokojne wypalenie paru skrętów, wypicie wina i dyskusje o swojej pracy twórczej. Byli zakręceni na punkcie starej muzyki, chcieli założyć jakiś zespół, ale brakowało im talentu organizacyjnego i kogoś do pisania tekstów, żyli tylko muzą i pomysłami w jaki sposób można stare kawałki wpleść w nowoczesny hiphop.
– Ja wam napiszę teksty – powiedziałem – a kolega zorganizuje co będzie trzeba, ale najpierw nas uwolnijcie.
Przestraszyli się, bo wcześniej nas nie zauważyli, ale w końcu ochłonęli, przecięli taśmy i zadzwonili po pogotowie. Zanim straciłem przytomność, wymieniliśmy się telefonami obiecując, że wrócimy do tematu.
Później, po wyjściu ze szpitala i po przesłuchaniu, na którym tym samym policjantom wyjaśniliśmy, że nie mamy pojęcia kto i za co nas tak zmasakrował, rozgłosiliśmy z kolegą na dzielnicy, że znudziła nam się gangowa guwniażeria i zamierzamy sobie znaleźć jakąś normalną robotę i w przyszłości założyć rodziny. Nasi przeciwnicy uznali, że po przesłuchaniu zmiękły nam rury i kto wie, czy kogoś nie wsypaliśmy. Wtedy ostatni raz zdarzyło nam się obić ryje paru koleżkom.
– Poczekaj – przerwała – tym samym policjantom? Przecież oni powinni wylecieć z roboty po tym co wam zrobili.
– Wszyscy robią, co muszą, albo wydaje im się, że muszą. Oni do nas nic osobiście nie mieli, chcieli domknąć jakąś sprawę, może awansować dzięki temu przy pomocy przypadkowych dwóch dzieciaków, może mieli nadzieję, że jeśli nie ten, to jakiś inny temat uda się wyjaśnić w tym nieoficjalnym śledztwie. Skoro mieli tak duże ciśnienie w tym kierunku, to znaczy, że musiało wieść się im nieszczególnie w robocie, albo chcieli przykryć tym ewentualnym sukcesem jakieś inne swoje sprawy…
– I nie próbowaliście nic z tym robić, składać skarg, odwoływać się gdzieś…
– Jezus też nie składał skarg na tych, co go zabili, a zresztą na ulicy tak to nie działa. Tam nikt nie wierzy w procedury formalne, dochodzenie sprawiedliwości przed trybunałami. Gdybyśmy się uparli, może moglibyśmy własnoręcznie gości dopaść, ale nie miałoby to żadnego sensu, bo załatwienie gliniarzy się ulicy nie opłaca. Zakłuca równowagę w przyrodzie i sprawia, że system dokręca mocniej śrubę, przez co wielu ludziom, którym dobrze szły interesy, mogą one zacząć iść dużo gorzej. A łatwo jest ustalić, kto był sprawcą tych kłopotów i postarać się, żeby nie mącił w przyszłości.
– Później znaleźliśmy sobie zajęcie na stacji benzynowej w okolicy, gdzie każdy normalny bał się pracować na nocne zmiany.
Za dnia próbowałem szukać chrześcijan, włączałem się w różne wspólnoty u Katolików, Protestantów i świadków Jehowy, ale nie mogliśmy dzielić doświadczeń. U nich moja opowieść wywoływała tylko frazesy w stylu Alleluja, chwalmy Pana, ale czułem, że nie rozumieją tego o czym mówię, a moja kryminalna przeszłość, widziałem to, budziła w nich niepokój, który nieudolnie starali się maskować. Prawie słyszałem, jak rozmyślają, czy spotkanie z tym dziwnym typkiem nie zakończy się zaginięciem telefonów i portfeli na obiekcie.
Z kolei opowiadania niektórych o darach ducha, jakie jedni mają, a inni spodziewają się mieć w przyszłości, też nie powodowały we mnie poczucia wspólnoty.
Nie mam im tego za złe, były to dzieciaki z dobrych domów, mieliśmy inne doświadczenia.
Apostoł Paweł w jednym z listów porównuje ludzi z naczyniami do funkcji zaszczytnych i niezaszczytnych. Jeśli te pięknoduchy, których spotykałem, aspirowały do rangi tych bardziej zaszczytnych, ja nie miałem nic przeciwko roli nocnika w tej zastawie, albo ostatniego psa w zaprzęgu. Nie zmieniało to jednak faktu, że się w ich wspólnotach nie mogłem odnaleźć, więc w końcu została mi tylko lektura Biblii, szczególnie nowego testamentu i próby zrozumienia w jaki sposób mam podążać śladem Boga.
Zafascynowała mnie Ewangelia, gdy zrozumiałem inny wymiar tej historii, o którym nie mówią w kościołach: Jezus był chłopakiem z nizin, co prawda synem Bożym i matkę miał niezwykłą, ale w chierarchii społecznej startował z nikąd. Przeszedł przez życie głosząc swoją prawdę i narażając się wysoko postawionym, znalazł kilku przyjaciół, którzy zresztą zostawili go w ostatniej drodze, po tym jak został sprzedany przez frajera i skazany za niewinność prawomocnym wyrokiem. Jeśli odczuwałem samotność, to on miał to samo dużo wcześniej przede mną. Jeśli miałem trochę syfu w policyjnej kartotece, to na niego ten sam system też zbierał kwity dwa tysiące lat temu.
Wymyśliłem w końcu, żeby nawiązać kontakt z tamtymi małolatami, założyć jakiś zespół i pisać teksty o poszukiwaniu własnej prawdy w ulicznym bagnie, mówić, że jest jeszcze inny, lepszy świat bez ciągłego strachu, walki i pogoni za przyjemnościami.
Zaczynaliśmy jak wszyscy, a może z większym entuzjazmem.
Po roku, mogliśmy z kolegą rzucić nocne zmiany i zająć się tylko zespołem. A później, poszło z górki: rosnąca popularność, obserwowanie jak rozwijamy się muzycznie, jak zyskują nowe wymiary nasze teksty i jak fani dorastają razem z nami…
– A fanki? – zapytała przekornie, czując lekkie ukłucie zazdrości na myśl o tabunach dziewcząt, które z tym chłopakiem robiły to, co ona niedawno.
– Fanki… – westchnął – biedne dziewczyny. Mają nadzieję, że seks z kimś sławnym otworzy im nowe możliwości, szczytem szczęścia jest marzenie o dziecku i alimentach, które od takiego kogoś mogłyby wyciągnąć, a w każdym razie, gdyby dostały się na zaplecze, to od razu awansują w chierarchii swoich małych, osiedlowych stadek. Mogłoby też udać się im uzyskać dzięki temu dostęp do innych sławnych osób, kariery w showbiznesie, pieniędzy… Krótko mówiąc: próbują walczyć jak umieją i jedyną bronią, jaką myślą, że posiadają.
– A jak godzisz seks pozamałżeński ze swoją religią, bo raczej nie idzie to w parze?
– Jest napisane, że miłość gładzi wiele grzechów.
– Sprytne – parsknęła śmiechem – i takie bzykanie jakichś małolatek na zapleczu jest twoim zdaniem miłością?
– Nie jest, opiera się na prostej grze dwóch stron w próbę wykorzystania drugiej strony do celów, jakie chcemy osiągnąć. Ale jeśli artysta dostanie chwilę przyjemności, a dziewczyna nadzieję, że coś z tego wyniknie, nie jest to miłość i nawet nie fair play.
– Więc jak rozwiązałeś ten problem? Nie wpuszczasz fanek na zaplecze?
– Gdybym ich nie wpuszczał, przestałyby przychodzić, a przecież wszystkim twórcom zależy na publiczności. Gdyby poszła w świat opinia, że nie interesują mnie dziewczyny, zaczęliby się ustawiać chłopcy z tym samym w głowie…
– To logiczne. Zatem zapraszasz je tylko na herbatę?
– Najpierw starannie wybieram dziewczynę, nie interesują mnie w tym tłumku doświadczone drapieżnice, którym nasze spotkanie nic by nie dało. Zawsze jednak, gdzieś w ich cieniu, jest przynajmniej jedna o oczach sarny złapanej na szosie przez reflektor pędzącego samochodu. Z jednej strony, paraliżuje ją strach, a z drugiej, jest na tyle zdeterminowana, że gotowa jest go przezwyciężyć. To trochę tak jak w bójkach ulicznych, gdzie wszyscy startujący boją się walczyć, ale nauczyli się przełamywać swój strach, więc gotowi są dać z siebie wszystko. Dziewczyna, o której mówię, jest na ogół niezbyt piękna, więc skoro zdecydowała się spróbować tutaj ze mną, to znaczy, że nie ma nic do stracenia i wszystkie inne pomysły jej się skończyły. Pokazuję ją ochronie i spokojnie odchodzę na zaplecze. Ona zjawia się minutę po mnie. Obserwuję, jak mieszają się na jej twarzy strach i niedowierzanie w uzyskaną szansę na sukces.
– Rozbieraj się – mówię i sam zaczynam zrzucać z siebie rzeczy.
– Tylko górę – dodaję, gdy nieśmiało zabiera się do rozpinania spódniczki – reszty i tak nie będzie widać na zdjęciu.
Później przytulam ją w taki sposób, żeby nasze twarze i mój legendarny tatuaż wojownika na klacie, zrobiony w starym życiu, były dobrze widoczne na selfie, które ona chce pstryknąć. Jeśli ręce trzęsą się jej za bardzo z przejęcia, naciskam przycisk w telefonie zamiast niej.
– Możemy się ubrać, skarbie – mówię, kiedy zaczyna się zastanawiać, że teraz, gdy ma już tę upragnioną fotkę, powinna stąd uciec, zanim zdążę ją wykorzystać. A jeszcze później, trochę rozmawiamy przy jakimś drinku, staram się ją przekonać, że ten syf, w którym toniemy po uszy, to tylko niewielka część całości, że warto spróbować podejmować lepsze decyzje, zmieniać coś na plus, nie wierzyć w złudzenie, że otaczające nas problemy są nierozwiązalne. Kiedyś wymyśliłem taki eksperyment, żeby je namawiać na pokrzyczenie trochę, jakby było im nie wiadomo jak dobrze w łóżku. I efekty są ciekawe, bo ten typ dziewczyn w ogóle nie umie krzyczeć, co najwyżej cicho piszczeć. Opowiadam jej trochę o emisji głosu, którą ćwiczyłem na paru kursach, o używaniu przepony i w końcu udaje się wydobyć przynajmniej parę przekonujących jęknięć, albo wykrzykników.
– Na ogół nie warto w życiu udawać – mówię – ale może się tak zdarzyć, że kiedyś będziesz chciała przekonać jakiegoś swojego faceta, że było ci z nim dobrze, chociaż wcale nie miałaś ochoty na seks , a poszłaś z nim do łóżka, bo on o to poprosił. I w takim przypadku, może ci się przydać ta umiejętność…
– Dlaczego mnie nie chcesz? – pytają czasem, gdy po chwilowej uldze ogarnia je strach, że jest z nimi coś bardzo nie w porządku, skoro znany artysta najpierw zaprosił na zaplecze, a potem się rozmyślił.
– Jesteś świetną laską, może najlepszą z tych, które się tam tłoczą, ale znudziło mnie przelatywanie przypadkowych dziewczyn na zapleczu.
– To co mam im wszystkim powiedzieć? – pytają niektóre wtedy.
– Co tylko chcesz. Masz fotkę, wokół której możesz zbudować dowolną historię. Możesz powiedzieć, że zerżnąłem cię, aż wiury leciały i trzy dni nie mogłaś stać na nogach, albo, że kochaliśmy się powoli i romantycznie, a na koniec wyznałem ci miłość; jeżeli chcesz budować fikcję i dodawać ją do całej masy fikcji, która nas otacza, nie mogę ci przecież tego zabronić, chociaż wolałbym umieć namówić cię do szukania prawdy w tej fikcji. Ale sam znalazłem tylko nitkę prawdy, a nie udało mi się jeszcze dotrzeć do kłębka.
Na koniec zwykle całuję ją w czółko i żegnam ją tradycyjnym dla tych spotkań “lataj wysoko, pisklaku”. A najciekawsze jest to, że ani jedna z tych dziesiątek dziewczyn nie podjęła tematu fikcji i prawdy… Dla równowagi, ani jeden z setek facetów, z którymi rozmawiałem przy innych okazjach, również.
– A gdyby któraś opowiedziała jak było na prawdę? Albo rozpuściła plotkę, że chłopak z tatuażem wojownika nie jest w stanie władać swoim mieczem? – zapytała ze śmiechem.
– Po pierwsze, nikt by nie uwierzył w taką opowieść, raczej pomyślałby, że dziewczyna uciekła ode mnie tuż po zrobieniu fotki i próbuje wymyślać głupoty, żeby zamaskować swój strach. Po drugie, jej by się to najbardziej nie opłacało, bo oznaczałoby, że godziny czekania przed koncertem, cały strach i niepewność po nim, poszły na marne. Po trzecie, ludzie są w stanie uwierzyć prawie we wszystko, ale nie w to, że znani ludzie z pieniędzmi mają jakiekolwiek realne problemy. A najzabawniejsze jest obserwowanie po następnych koncertach, jak dziewczyny próbują kopiować tę wybraną przeze mnie poprzednio: podobne ubrania, kolczyki, makijaż, nie wiedząc, co okazało się dla tamtej kluczem do sukcesu.
– Więc na czym polega twoim zdaniem miłość? – zapytała po chwili.
– Na tym, żeby dawać kochanej osobie to, co jest jej potrzebne. Nie znaczy, żeby dawać jej to co chce, jeśli chce rzeczy, która by jej zaszkodziła.
– A ta fotka i fikcyjne historyjki wokół niej budowane nie szkodzą?
– Nie ja je buduję. A fotka jest namacalnym dowodem, że dziewczyna okazała się dla sławnego artysty atrakcyjna bardziej od tłumu innych, więc jeśli wcześniej miała się za ostatnią ze stada, to teraz może złapać trochę wiatru w żagle i ruszyć coś w życiu, więc uważam to za dobre.
– Ja nie chciałam fotki i nie skończyło się na przytulankach, jak to pogodzisz ze swoją religią?
– Miłość gładzi wiele grzechów, już mówiłem.
Przez chwilę ogarnęło ją przerażenie, co jeśli ten chłopak zakochał się w niej, a ona wykorzystała go, tylko jako model laboratoryjny, do przeprowadzenia swojego eksperymentu poznawczego.
– Możesz rozwinąć tę myśl?
– Unikam fanek na zapleczu, ale nie żyję w celibacie. Czasem, a dokładniej raz na kilka lat, zdarza się spotkać dziewczynę, z którą powstaje wzajemna fascynacja, coś zaiskrzy, oboje mamy ochotę podzielić się sobą, dać sobie na wzajem trochę ludzkiego ciepła i chcemy, żeby nie był to prezent na krótkiej smyczy. No strings attached, czyli bez łańcuchów podłączonych do tego podarunku. Prawda, że jest to seks pozamałżeński, który biblia gani, ale ostatniemu psu w zaprzęgu przydarzają się odstępstwa od doskonałości. Ostatnie psy w zaprzęgu nie mają złudzeń na swój temat, a Ojciec niebieski, który zna wszystkie sprawy, na pewno tym bardziej nie ma złudzeń na ich temat. Jeśli intencje były dobre, nie chcieliśmy się na wzajem skrzywdzić czy wykorzystać, a tylko podzielić się sobą, to myślę, że miłość w tym była większa od grzechu.
– Nie wiem, czy nie chciałam cię wykorzystać – powiedziała postanawiając odpowiedzieć szczerością na szczerość – ciekawa byłam, jak to jest z chłopakiem w takiej nietypowej sytuacji, w której się znaleźliśmy.
– Też mnie to ciekawiło – odpowiedział – jak to jest, kiedy nie można popatrzeć i trzeba dotknąć. Coś niesamowitego, czuję się jakby był to mój pierwszy raz.
– Ja też – odpowiedziała z uśmiechem.
– I czy to wszystko?
– Co masz na myśli?
– Czy to cała twoja motywacja, ta ciekawość? Bo jeśli chodzi o mnie, to pomyślałem sobie, że masz z naszą trójką gigantyczny problem, jesteśmy nieporadni jak niemowlęta, a ty z cierpliwością powtarzasz najprostsze rzeczy po dziesięć i więcej razy, nie wkurzasz się, nie krzyczysz, robisz więcej niż ja bym umiał, żebyśmy się dobrze bawili… Więc dla rewanżu, dla odstresowania naszej supervisorki, słodka chwila zapomnienia była najlepszym, co mogłem ci dać i jednocześnie dostać. A poza wszystkim, imponujesz mi tym swoim spokojem i co prawda się w tobie nie zakochałem do szaleństwa, ale zdążyłem polubić.
– U mnie też jest to nie tylko ciekawość, też cię polubiłam, wariacie…
– A opowiesz coś o sobie? – zapytał myśląc, że jest to pierwsza osoba, która starała się zrozumieć jego przeżycia i której nie bał się o nich opowiadać.
– Nie warto, to nudna historia – odpowiedziała próbując zapanować nad ogarniającym ją przerażeniem. Chciałaby być z nim tak samo szczera, jak on wcześniej z nią, podzielić się wszystkimi istotnymi doświadczeniami życia, a najważniejszą sprawę, swoje niewidzenie, będzie musiała zataić.
– Dlaczego nie chcę mu o tym opowiedzieć? – zapytała się w myślach.
– Bo to wszystko zepsuje.
– Co zepsuje?
– Dotychczas nasz kontakt opierał się na założeniu, że oboje jesteśmy w podobnej sytuacji, że nasze niewidzenie jest tylko chwilowe, tak dla zabawy, na tydzień… Jeśli mu zaimponowałam, to po tym wyznaniu będzie się albo nade mną litował, albo traktował jak dużo gorszą od spotkanych kobiet. Skoro mam jedyną okazję, żeby w tych dziwnych warunkach poczuć się normalnie, czyli identycznie jak cała reszta uczestników, nie mogę tego popsuć.
– Hej, pani super, nie udawaj, że zasypiasz – powiedział śmiejąc się i żartobliwie kłując ją w bok.
– Nie udaję, próbuję pozbierać myśli, ale po twojej opowieści, moja na prawdę nie jest ciekawa.
– A pozwolisz, że ja to ocenię?
– Mogę spróbować – stwierdziła postanawiając, że pominie sprawę niewidzenia – ale daj mi jeszcze chwilę.
– Spoks, poczekam…
– Jestem dzieciakiem z dobrego domu, o których opowiadałeś: całe życie z matką, ojciec nas zostawił, dzieciństwo spędzałam w mieście, a wakacje na wsi u dziadków…
– Dlaczego was zostawił? – zapytał, a ona pomyślała, że już od początku robi szkolne błędy w swojej opowieści.
– Bo był głupi – odpowiedziała – a twierdził, że zawiódł się na matce, bo liczył, że urodzi mu dwóch chłopaków, a zdarzyła się jedna dziewczyna, a po mnie mama nie mogła mieć następnych dzieci.
– I co dalej?
– Skończyłam szkołę, poszłam studiować prawo, ale po dwóch nieudanych podejściach do egzaminów na koniec pierwszego roku, dałam sobie spokój z tym.
– A teraz sprawdzam – dodała po chwili – czy odnalazłabym się w pracy z niewidomymi.
– Przecież już kilka lat musiałaś się tej pracy uczyć, żeby znać te wszystkie sztuczki, to chyba wiesz, czy się w niej sprawdzasz.
– Niby tak, ale dopiero ten tydzień w ciemnościach, to jest takie realne sprawdzenie, czy umiem stosować teorię w praktyce.
Pomyślał, że dzieciaki z dobrych domów w ogóle nie nadają się do przesłuchań, nie umieją przekonująco kłamać i kluczyć, a w tej krótkiej historii coś mocno się nie zgadzało. Postanowił jednak nie drążyć, nie psuć chwili, odczuwając jednak lekkie ukłucie żalu, że nawet ta fascynująca kobieta nie chciała odpowiedzieć szczerością na jego szczerość.
Ona w tym samym czasie również zastanawiała się nad swoim nieudanym wystąpieniem, czując niechęć do siebie, że tak sztucznie to wyszło, chociaż on zwierzył się jej z najbardziej osobistych doświadczeń. Chęć powiedzenia całej prawdy walczyła w niej z przekonaniem, że przecież wkrótce się rozstaną, on nie wie nic o jej niewidzeniu i nie musi się o nim dowiedzieć, skoro miałoby to wszystko popsuć. Poczuła się trochę tak jak w piwnicy, gdy próbowała za wszelką cenę znaleźć rozwiązanie brakującego podnóżka i umysł pracował wtedy na najwyższych obrotach, żeby coś wykombinować. Wreszcie znalazła.
– Nie powiedziałam ci najważniejszego.
– Też na to wpadłem, ale jeśli nie chcesz, nie musisz nic mówić.
– Chcę. Przed tym tygodniem w ciemnościach, mieliśmy jeszcze kilka na innych zasadach w naszym wewnętrznym gronie. – miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco przekonująco.
– Dzieją się wtedy ciekawe rzeczy, trzeba się zmierzyć z różnymi zapomnianymi koszmarami, trochę podobnie jak w przypadku tego, który ci się przyśnił. Pewnego wieczoru coś dziwnego mi się przydarzyło: nie planując nic na przód, zeszłam do piwnicy, znalazłam otwartą komórkę i tam hak w ścianie…
Dalsza opowieść o spotkaniu z Żorżem, kotle szalonego kucharza, zadawaniu pytań, odrzucaniu autorytetów i własnych badaniach, popłynęła gładko. Musiała pominąć tylko kilka szczegółów, ale cała reszta nie miała nic wspólnego z jej brakiem wzroku.
– Dlatego wiesz, tamto stare życie, traktuję prawie jak coś, co przydarzyło się zupełnie innej osobie, jest dla mnie nieciekawe…
– Fascynująca historia – odpowiedział z zaintrygowaniem – nigdy nie zastanawiałem się nad tym, żeby porządkować swój umysł tak jak papiery na biurku, albo czyścić go z brudów jak zęby… Chociaż pisze apostoł Paweł w jednym z listów, żeby przemieniać się przez odnawianie umysłu, ale czytając to, nie miałem pojęcia co autor chciał powiedzieć, a może chodziło mu właśnie o coś takiego. A w jaki sposób można spotkać się z tym Żorżem? Ciekawie byłoby z nim pogadać.
– Nie można. To pustelnik, który odciął się od świata.
– Przecież tobie się udało.
– Nie planowałam tego i wyszło to spontanicznie…
– Szkoda, koleś wydaje się interesujący, może mógłby pchnąć moje poszukiwania na zupełnie nowe tory. Chociaż w sumie już twoja opowieść otwiera mi w głowie całkiem inne perspektywy, więc może musi mi to wystarczyć.
– Słuchaj – dodał po chwili, gdy myślała, że zasypia – te słowa, które on do mnie powiedział, że jeśli go będę szukać, znajdę go, są zapisane w Biblii: gdy mnie będziecie szukać, znajdziecie mnie, jeśli mnie będziecie szukać całym sercem. Łażąc po tych różnych wspólnotach, spotkałem kilku kumatych księży i pastorów, więc pytałem ich co znaczy szukać całym sercem. Nic sensownego mi nie odpowiedzieli, podobnie jak na pytanie, co znaczy modlić się nieustannie, bo to też jest zapisane. A to co mówiłaś o kotle szalonego kucharza, czyli sercu, gdyby usunąć z niego cały bałagan i wypełnić poszukiwaniem, to wygląda jak rozwiązanie tej pierwszej zagadki. Muszę to koniecznie sprawdzić w praktyce po wyjściu stąd. Dzięki, że mi o tym opowiedziałaś. Możesz dodać jeszcze coś więcej?
– Chyba nie bardzo. Gdybym ci opowiedziała o moich własnych pytaniach i odpowiedziach, to przyjąłbyś je na wiarę, nie szukając własnej prawdy. A sednem sprawy są odkrycia dokonywane na własny użytek. Bez autorytetów i zewnętrznej wiedzy.
– Najgorsza jest tęsknota – powiedział – po tym niezwykłym zdarzeniu w magazynie, nic podobnego przez lata mi się nie przydarzyło. Pracując na nocki, miałem nadzieję, że może pewnego razu jakaś grupa bandytów dla paru flaszek i paczek fajek, zdecyduje się obić mi ryja i połamać gnaty, że może wtedy znowu go spotkam, zobaczę ten uśmiech, zapytam, czy idę dobrą drogą, czy pogubiłem się gdzieś… Było parę trudniejszych sytuacji w tej robocie, wychodziłem z nadzieją na bezpośrednie zwarcia, ale wtedy tamci tracili pewność siebie i wycofywali się, niestety. Czasem w chwilach zwątpienia upijałem się prawie do nieprzytomności, ale nic mi to nie dawało, bo nawet, gdy nie mogłem stać na nogach, przypominał mi się tamten magazyn, to jak go przybijają i wiem, że tam, wtedy, to konkretnie za nas dwóch go krzyżowali… Coś próbuję robić, wysyłać dobrym dzieciakom dobre info, ale nie wiem co to warte, czy ktokolwiek zrobi z tego użytek, zmieni coś w życiu na lepsze… Diabeł Chrystusa na pustyni też kusił kobietami i pieniędzmi, ja tak jakby mam jedno i drugie, czyli wychodzi na to, że uległem pokusie, a łudzę się, że jest inaczej… Myślałem nie raz, rzucić w cholerę ten cyrk, kasy mam więcej, niż byłbym w stanie sensownie wydać do końca życia, ale też nie wiem, czy byłby to dobry ruch, bo może gdzieś, kiedyś, jakiś ktoś ma usłyszeć z przejeżdżającego samochodu fragment piosenki, której jeszcze nie napisałem, może jakiś jeden ktoś usłyszy w tym głos Boga i zacznie dzięki temu nowe życie. Gdyby się tak stało, a cała reszta okazałaby się bezwartościowym chłamem, to i tak uznałbym, że warto było się szarpać przez lata, dla jakiegoś jednego kogoś, podobnego do mnie kiedyś…
Umilkł, a po chwili usłyszała cichy szloch. Przytuliła go mocno, czując po chwili krople łez na swojej nagiej skórze i myśląc, jak bardzo ten twardy facet stał się w tej chwili bezbronny.
– To jest piękne, co opowiedziałeś wcześniej i teraz – powiedziała – nic nie wiem o Bogu, a opowiadania twoje i Żorża na ten temat, których nie mogę przyjąć na wiarę jako swoich historii, pokazują, że chyba źle mnie uczono religii. Ale rzeczywiście, najgorsza jest tęsknota, bo ty masz swoje jedno zdarzenie nie z tego świata, na którym możesz się oprzeć, a ja nie mam żadnego takiego. Mogę sobie wyobrazić życie bez strachu i wypełnione radością, po ostatnich zdarzeniach wiem, że da się pracować nad strachem i odczuwać radość, a nie tylko przyjemność. Ty masz swój zaprzęg, w którym jesteś ostatnim psem, a ja nie mam nic takiego, nie idę za nikim, nie wiem, czy kiedykolwiek do czegokolwiek dotrę, może wpadnę z deszczu pod rynnę czyli z tamtej piwnicy w jeszcze większe kłopoty… Też tęsknię za życiem bez strachu i w spokojnej radości, przypuszczam, że powinno się to dać osiągnąć jeszcze tu na ziemi, ale to tylko nieśmiała wiara, nie wiedza. Ty próbujesz dawać z siebie innym, to co masz najlepszego, ja tylko biorę, nie mam nic do dania, chociaż bardzo bym chciała mieć…
Przytulił ją mocno, czując również po chwili krople łez. Poczuła się bezbronna jak pisklę, trzymane w ramionach innej bezbronnej istoty. Płynęli wspólnie na fali płaczu, delektując się wzajemnym rozpływaniem się w nim. Wiedziała, że gdyby teraz zapytał, opowiedziałaby mu o wszystkim, jej niewidzenie było teraz faktem tak od niej odległym.
– Jesteś cudem – westchnął – nawet jeśli nigdy wcześniej nic nikomu nie dałaś, to mnie obdarowałaś za wszystkich. Dotychczas wiedziałem, jak to jest kochać się z kobietą, dzięki tobie poznałem nowy wymiar tego stanu, a teraz dowiedziałem się, że płakać wspólnie z kobietą jest czymś jeszcze bardziej niezwykłym. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie przydarzyło. A skoro oboje dostaliśmy ten prywatny, mały cud, to myślę, że jest to dla nas znak z góry, że idziemy dobrymi drogami.
***
Nie spał, delektując się ogarniającym go, nieznanym wcześniej, głębokim uczuciem. Słuchał miarowego oddechu swojego maleńkiego cudu, śpiącego tuż obok i myślał, że tak mogłoby być już zawsze.
Pierwszy raz spotkał kogoś, kto realnie prowadził swoje własne poszukiwania prawdy, kogoś z kim mógł wspólnie śmiać się, płakać i dzielić rozkoszą.
Marzył, że po zakończeniu tygodnia w ciemnościach zagra ostatni koncert dla dobrych dzieciaków, zabierze swój cud do jakiejś posiadłości nad morzem, albo w górach, albo wyjadą razem w długą podróż poślubną, będą mieli jakieś dzieci, które okażą się dla nich obojga kolejnymi manifestacjami miłości ojca niebieskiego do stworzeń…
Poznał dotykiem wszystkie wypukłości i wklęsłości tej niesamowitej kobiety, delektował się czując, gdy wije się na szczytach ich zespolenia, ale nie miał okazji popatrzeć na nią.
Myślał o tym już wczoraj, chowając do kieszeni spodni znalezioną w szufladzie swojego biurka wsuwkę do włosów, pozostawioną w hotelowym apartamencie przez jakąś inną dziewczynę, ale brakowało mu jeszcze jednego ważnego elementu.
Bezszelestnie wysunął się spod kołdry, odnalazł swoje ubranie i wydobył z kieszeni kawałek przewodu elektrycznego, urwany ze składanych w fabryce urządzeń. Zębami zdarł izolację na jego końcach, ciesząc się, że pod nią znajduje się linka, a nie pojedynczy drut. Łatwiej będzie szczelnie okręcić linkę wokół dwóch części metalowej osłony na oczy, zapewniając w ten sposób przepływ prądu po otwarciu i rozdzieleniu ich.
Przełamał na dwie połowy płaską wsuwkę do włosów, umieszczając obie otrzymane w ten sposób blaszki po obu stronach niewielkiego zamka. Manipulując jedną z nich, wyczuł system zapadek, naciskając na drugą, pełniącą rolę pokrętła, rozpoczął próby otwarcia. Ta metoda mogła sprawdzić się tylko przy małych zamkach w kłódkach lub biurkach, złożonych z trzech lub czterech zapadek ułożonych w nieskomplikowany wzór. Zabieranie się do większych, wymagałoby bardziej specjalistycznych narzędzi.
Po kilku minutach, poczuł mrowienie w rękach podniesionych niewygodnie na wysokość czoła. Pomyślał, że utracił precyzję w dłoniach przez lata kariery w przemyśle muzycznym. Wtedy właśnie, pełniąca rolę pokrętła część wsuwki drgnęła i zameczek pozwolił się przekręcić. Podekscytowany sprawdził, czy nadal dobrze trzymają się oba końce przewodu, mające zapobiec włączeniu się alarmu spowodowanemu przerwaniem obwodu elektrycznego przez rozdzielone części osłony. Zdjął ją z głowy i w nikłym blasku ulicznych latarń rozejrzał się po pokoju oswajając oczy z patrzeniem po kilkudniowej przerwie. Podszedł do drzwi i nacisnął włącznik światła. Wpatrzył się w figurę uśpionej kobiety, żałując, że część jej twarzy jest przysłonięta długimi włosami, a oczy metalowym przyrządem.
Pomyślał, żeby otworzyć również jej osłonę, ale nie miał drugiego kawałka przewodu.
Podszedł do łóżka i delikatnie zdjął z niej kołdrę, którą była okryta.
– Co ty tam czarujesz – zapytała budząc się, obracając na wznak i odsuwając włosy z twarzy. Cud okazał się rzeczywiście cudem, delektował się jej widokiem przez kilkanaście sekund, starając się dopasować widziany obraz do zapamiętanego dotykiem.
– Ej, daj pospać, zmarznę – mruknęła.
– Ćśśś, chciałem tylko zobaczyć, jak wyglądasz – odpowiedział szeptem.
– Co chciałeś?
– Obejrzeć sobie jak wyglądasz, dopasować wszystkie twoje wypukłości i wklęsłości do jakiegoś rzeczywistego obrazu…
– Nie możesz, przecież osłona na oczy…
– Otworzyłem ją na chwilę.
– Co? Otworzyłeś osłonę?? Przecież to zabronione…
– Cichutko, cudzie, prócz nas dwojga nikt się o tym nie dowie. Nie takie zamki się robiło w młodości i nie takie alarmy obchodziło…
– Małolat, przejebałeś – mruknął dyżurny budząc się z drzemki na dźwięk alarmu i sprawdzając, co było jego przyczyną. Przypomniał sobie procedurę na wypadek otwarcia osłony przez któregoś z uczestników programu, ale nie mógł się zdecydować, żeby ją wdrożyć.
We wspomnieniach wrócił na chwilę do dawnych czasów, gdy przygotowując się do roli dyżurnego, sam przechodził z osłoną na oczach pilotażową wersję tygodnia w ciemności, prowadzonego przez dyrektora i Żorża.
– Zamek musi być prosty – mówił Żorż – żeby każde dziecko mogło sobie z nim poradzić przy odrobinie wysiłku, ale za to alarm powinien być niezawodny. Żadne obwody elektryczne, pożerające tylko prąd z baterii, musi być tam wstawiony jakiś mikroprzełącznik, albo blaszka na sprężynce i magnesik… I koniecznie w każdej szufladzie parę rozsypanych spinaczy biurowych i ze dwie wsuwki do włosów. Takie wiecie, starego typu, całkiem płaskie, a nie pofalowane…
Dzwoniący telefon wyrwał go z zamyślenia.
– Dyżurny, co się tam dzieje, dlaczego nie meldujesz?
– Dyrektorze, nie chciałem pana budzić po nocy…
– Co ty pieprzysz, zapomniałeś procedury?
– Pamiętam…
– To co, zaspałeś?
– Nie. Myślę, co z tym robić…
– Na myślenie nie trać czasu, mamy lepszych od tej roboty, ty masz działać, zrozumiano?
Dyżurny przypomniał sobie podobne słowa, wykrzykiwane do niego kiedyś przez poprzedniego przełożonego, cały długi ciąg negatywnych zdarzeń będący prostym następstwem faktu, że nie umiał się przeciwstawić tamtemu facetowi i to jak obiecywał sobie, że już nigdy więcej…
– Kurwa mać, gościu, słuchasz mnie, czy mam wstać i się do ciebie wybrać? Jesteś odpowiedzialny za te dzieciaki, żadnemu ma włos z głowy nie spaść, a ty chlejesz na służbie, czy jak, że nieprzytomny?
Dyżurny zrozumiał, że ten wybuch szefa nie był skierowany przeciw niemu, a miał swoją przyczynę tylko w obawie o adeptów…
– Nie wziąłem do ust alkoholu od prawie dwudziestu lat i świetnie pan wie dlaczego. Gdybym nie był bez zarzutu na służbie, to już dawno byśmy nie współpracowali, a na pewno by mnie tu pan nie wysłał. Wszystko ze mną w porządku, reszta drużyny też na stanowiskach, ale ten przypadek jest szczególny.
– Co masz na myśli? – zapytał dyrektor odzyskując spokój.
– Gdyby pan widział tę swoją adeptkę, po tym jak spiknęła się z tamtym chłopakiem, jak się zmieniła od wczoraj, to nie wiem czy by tak chętnie przed czasem go jej pan zabierał…
– Oboje są dorośli i wiedzą co robią. Jeśli zdecydowali się złamać reguły, muszą ponieść konsekwencje. Spotykać się będą mogli później ile będą chcieli. Proste.
– Rozumiem – mruknął dyżurny – to działam.
– Świetnie. Wysyłam transport.
Wyjaśnienia Wojtka wcale jej nie przekonały, czuła jak ogarnia ją narastający niepokój, który nie zmalał, gdy założył opaskę, schował do kieszeni narzędzia użyte do jej otwarcia i wyciągnął się na łóżku obok niej. Nie zdziwiło jej pstryknięcie zamka w drzwiach, otwieranego uniwersalną kartą magnetyczną.
– Małolat, ubieraj się, wychodzisz – powiedział dyżurny.
– Jak to, dlaczego?
– Coś ci na łeb padło, przecież znasz reguły. Otwarcie osłony na oczy oznacza wyjście z programu.
– Rozumiem. Może nas pan na parę minut zostawić?
– Mogę, chociaż nie wiem, czy na parę minut, bo taksówka już po ciebie jedzie…
– Przepraszam, cudzie – wyszeptał tuląc ją mocno – spieprzyłem sprawę, nie chciałbym rozstawać się z tobą nawet na chwilę, a muszę na kilka dni…
– Na zawsze! – pomyślała, powstrzymując się całą siłą woli, żeby nie wypowiedzieć tego na głos.
– Jeżeli zechcesz, łatwo mnie znajdziesz po wyjściu stąd. Będę czekał na jakąś wiadomość na komunikatorach… Zostawiłbym ci swój telefon, ale nie wiem jak zapisać, chociaż przecież, właśnie, na tej apce, którą ćwiczyliśmy… ale nie wiem, czy zdążę… Kocham cię, maleńka, zrozumiałem to dopiero parę minut temu… Zagram ostatni koncert, kupimy jakieś fajne miejsce, zbudujemy tam nasze przytulne gniazdko, jeśli zechcesz, weźmiemy ślub i będziemy mieć dzieci, dzieląc się ze sobą śmiechem i płaczem i odkryciami na naszych ścieżkach do prawdy… Tam znajdziemy nasz mały kawałek życia bez strachu, bez walki i w spokojnej radości, mówiłaś, że masz nieśmiałą wiarę, że możliwe jest takie coś tu, na tym zimnym świecie, ja mam pewność, że dla nas dwojga jest to możliwe…
– Małolat, miałeś się ubierać, a nie tulić – przerwał dyżurny – ruchy, ruchy…
– Już idę, dowódco.
– Nie! – krzyknęła wczepiając się palcami w jego przedramię.
– Puść go, bo się domyśli – nakazała sobie po kilku sekundach – tego nie może wiedzieć.
Rozluźniła uchwyt, czując, że zadrapała go głęboko paznokciami.
Okryła się kołdrą, odwróciła do ściany i słuchając, jak Wojtek ubiera się i wychodzi z dyżurnym, próbowała jakoś zapanować nad ogarniającą ją burzą. Dopiero słysząc pstryknięcie zatrzasku w drzwiach, pozwoliła sobie na wybuch płaczu.
Dzielenie się płaczem również dla niej było przełomowe. Leżąc później, zrelaksowana, odczuła jak jej serce wypełnia się czymś dziwnym.
– Zakochałaś się? – zapytała siebie.
– Chyba tak.
– Ale tak tylko troszeczkę, czy do szaleństwa i bez pamięci?
– Raczej to drugie…
– I co dalej?
– Nic.
Czując jak Wojtek delikatnie wysuwa się z łóżka, aby jej nie obudzić, wyobrażała sobie pozostałe kilka dni tygodnia, które spędzą razem, jej pierwszą i ostatnią, głęboką romantyczną podróż, która będzie musiała wystarczyć na resztę życia.
Postanowiła cieszyć się każdą mijającą chwilą, zapamiętać jak najwięcej, pilnować, żeby chłopak nie domyślił się jej beznadziejnego uczucia…
Po wyjściu dyżurnego, gdy Wojtek opowiadał o swoich planach, dała się ponieść tym jego marzeniom, jakby własnym, przeżywając w kilka sekund to całe życie, które nigdy się nie urzeczywistni. Skutkiem był ten spontaniczny protest i bezsensowna próba zatrzymania chłopaka.
– Miłość to dawanie kochanej osobie tego, co jest jej potrzebne, nie zawsze tego co chce – przypomniała sobie słowa Wojtka.
– Na pewno nie jest mu potrzebna ślepa dziewczyna, którą dzisiaj się zachwyca, za rok byłby znudzony, a po dwóch czy trzech, zmęczony noszeniem jej na plecach.
– A po tym czasie, wspólny dom i dzieci spowodowałyby, że nie moglibyśmy się już rozstać – dodała w myślach.
Obserwując uspokajający się kocioł szalonego kucharza, zrozumiała, że tym, co sprawia, że chciałaby mieć go przy sobie, jest pożądanie, nie tylko fizyczne, ale też emocjonalne i intelektualne. Tym, co każe jej wyjść ponad pożądania, jest miłość, która czasem może wymagać, żeby dla dobra ukochanej osoby odsunąć się w cień, zadeptać własne zachcianki i marzenia, może zapomnieć z czasem, że kiedykolwiek istniały…
Pomyślała, że wbrew wcześniejszym nadziejom, chyba jednak wcale nie wyszła z tamtej piwnicy w podziemiach domu adeptów, nadal odbija się od jakiejś ściany przy próbie zrobienia kilku kroków.
W ciągu paru chwil została narzeczoną, żoną i wdową. Proste skojarzenie z losem jej matki i myśl, że jednak nie zostaje całkiem sama, bo ma jeszcze do przeprowadzenia swój niekompletny zespół przez resztę tygodnia.
– Jesteście za nich odpowiedzialni – wróciły słowa dyrektora.
Nie badała na swoim warsztacie pojęcia odpowiedzialności, nie czuła się na siłach, aby właśnie teraz rozpoczynać tę pracę, ale jeśli chodzi o to, żeby dawać osobom, za które jest odpowiedzialna to, co jest im potrzebne, była pewna, że tyle może zrobić. Zachowa profesjonalny, chłodny spokój stewardessy, trudniejsze momenty spróbuje osłodzić jakimś żartem, bo w końcu z faktu, że właśnie cały ten tydzień stracił dla niej sens, nie musi wynikać zabieranie dobrej zabawy i ciekawych doświadczeń reszcie grupy.
***
– Kurwa mać, nie wierzę, to pan? – wykrzyknął, gdy po wejściu do świetlicy, dyżurny zdjął mu osłonę na oczy.
– Małolat, ja też nie wierzyłem, że to ty, jak cię zobaczyłem parę dni temu.
– Chyba pierwszy raz w życiu nie wiem co powiedzieć…
– Co tu gadać, obaj wiemy jak było. Dobrze się stało, że wyszedłeś z gangu, a ja z policji i tyle.
– Fakt.
– Nie muszę ci się tłumaczyć, ale może chcesz poznać tę historię?
– Jasne. Sporo nad tym myślałem…
– Prawie dwadzieścia pięć lat temu skończyłem z dużym poślizgiem jakieś lipne studia, nie za bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Spotkałem wtedy w barze nawalonego gliniarza i pomyślałem, że ten niby pan władza, a ma przerąbane bardziej ode mnie, więc pomogłem mu wrócić do domu. Dał mi swoją wizytówkę i kazał się zgłosić do niego na drugi dzień. Tak zrobiłem, załatwił mi robotę w policji i potrzebne do tego kursy, a wiesz jak było u nas w mieście… Że były miejsca, gdzie nikt normalny nie chodził, a policja musiała, przynajmniej czasami.
Mój mentor tłumaczył, że jesteśmy jak szczury, że musimy wyręczać kolegów w tych najtrudniejszych rejonach, musimy być twardsi od bandytów, bo wlezą nam na głowy.
Imponował mi swoim brakiem strachu, dopiero później zauważyłem, że jest z nim coś nie do końca tak.
Kiedyś znalazłem go pochylonego nad zwłokami dziewczyny.
– Ta zdzira musiała oberwać, bo tamta ją na mnie nasłała.
– Szefie, ale o co chodzi?
– Ciągną się za mną dwie suki, kiedyś mnie dopadną, ale jeszcze nie dzisiaj. Nic się nie bój, nic nam nie zrobią…
A później, jakby mu się pstryczek w głowie przełączył, norma. Takich dziwnych przypadków było więcej.
Zastanawiałem się czy nie powinienem tego zgłosić przełożonym, niech go wezmą na badania jakieś, ale pomyślałem, że on mnie wyciągnął z dołka, załatwił tę robotę, a ja miałbym mu taką szpilę wsadzać? Więc postanowiłem nie zgłaszać, tylko obserwować i pilnować faceta.
Ta akcja z wami, po tym, gdy was aresztowali, to też był jego pomysł, żeby wziąć gówniarzy i przycisnąć trochę na boku, bo myślał, że wiecie coś o sprawie senatora. Wyszło, że nic nie wiedzieliście, a do dzisiaj czasem mi się śni ta masakra. Przepraszał cię nie będę, bo za stary na to jestem, ale jak widzę, pchnęło cię to na nowe tory, bez tego wycisku może siedział byś dzisiaj w pace za udział w złodziejskim gangu.
Pewnego dnia, szef wpadł na pomysł, żeby wykończyć te dwie suki, które się za nim ciągną, a ja miałem mu w tym pomóc. Skombinowaliśmy lewą broń, zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu, a ja zastanawiałem się, kiedy i jak go kropnąć.
Właśnie wtedy, znalazłem w sieci to ogłoszenie dyrektora, że szukają twardych facetów do eksperymentu. Zaproponowałem szefowi, że może się zgłosimy, bo kasę płacili nieprawdopodobną. Chodziło o tydzień w ciemnościach.
Startowaliśmy w kilkunastu chłopaków, po badaniach zostało sześciu, a po pięciu dniach, tylko nas dwóch.
Pan Żorż pokazywał nam różne rzeczy, gadające telefony, rękaw, eksperymentowaliśmy z fabryką, jeszcze sporo innych, których nie znasz mniej lub bardziej udanych, a mój szef nadziwić się nie mógł, że ślepcy takie rzeczy mogą robić, bo myślał, że mogą tylko jak warzywa leżeć, albo siedzieć pod kościołem z miseczką.
W końcu pomysły się organizatorom skończyły, więc pytają, czy my może chcemy coś od siebie dorzucić do puli. Upatrzyłem w tym swoją życiową szansę, szefowi z tą osłoną niby się trochę poprawiło, ale wiedziałem, że nie na długo.
– Słuchajcie, a może sparing w ciemnościach – powiedziałem.
– Czyli co?
– No jak co, napierdalanka na pięści, albo wszystkie chwyty dozwolone – wykrzyknął szef z entuzjazmem – dawaj, kolego, rozruszamy ten nudny cyrk.
I zaczęła się walka. Krążyliśmy wokół siebie na sztywnych nogach, zauważyłem, że sam hałasuję, ale on robił więcej hałasu. Świszczał mu oddech od papierosów, to też była nie zła akcja, jak szluga na klatce ewakuacyjnej próbowało się po ciemku odpalać, obaj nie raz się poparzyliśmy zanim doszliśmy do jakiej takiej wprawy… Któregoś z dwóch Włodków prosiliśmy, żeby patrzył, czy się ogień nie zapruszy…
Nagle szef ryknął jak niedźwiedź i ruszył z łapami do mnie, jak się już chwyciliśmy, to żaden nie mógł drugiego obalić.
W końcu jednak założyłem mocniejszy chwyt, jakimś cudem podniosłem go i z całych sił grzmotnąłem nim o glebę. Do dzisiaj słyszę, jak głową przypieprzył w dechy.
Musiało go zamroczyć, bo się z pół minuty nie ruszał, ale wreszcie się podniósł na kolana, tak jakby klęknął przede mną…
– Dobij mnie, kolego – poprosił.
– Co?
– Dobij mnie, proszę cię… Sam nie umiem, a już dawno powinienem… Coś mi się we łbie pieprzy, może od wódy, może od tej roboty… Pamiętasz tych dwóch małolatów w magazynie?
– Pamiętam, szefie.
– A widziałeś tam tego trzeciego?
– Nie widziałem, dwóch ich było.
– Nie, kolego, był jeszcze jeden, przegapiłeś, bo nie masz oka do szczegółów, ale gdybyś popatrzył kątem oka, trochę poza granice pola widzenia… Nie umiesz tak patrzyć, rzuć tę robotę na naszych rejonach, bo cię wilki zjedzą.
– Rzucę, szefie, obaj rzucimy, pojedziemy gdzieś w jakieś spokojne miejsce, kupimy kawałek gruntu i będziemy hodować króliki…
– Widziałem ten film, kolego – zaśmiał się – ja nie zdążę rzucić. Czasem śni mi się tamten magazyn i ten trzeci, jak go gwoździami przybijamy, my dwaj z jednej, a ci gówniarze z drugiej strony…
– Może karetkę trzeba wezwać? – zapytał dyrektor po cichu.
– Zostaw, nie trzeba, będzie dobrze – odpowiedział pan Żorż – zdejmij mu tylko osłonę.
– Dzisiaj też go widziałem, przed chwilą, jak mną walnąłeś o glebę. Powiedział do mnie z tym swoim uśmiechem dziecka: jeszcze dziś możesz być ze mną w raju…
Dyrektor podszedł do niego, otworzył osłonę, wtedy dużo toporniejsze były, a szef jakby tego nie zauważył.
– Tylko nie wiem, co musiałbym zrobić…
– A w Boga wierzysz? – spytał go pan Żorż, gdy dyrektor zdejmował moją osłonę.
– Wierzę, teraz wierzę… I boję się go.
– To normalne, strach przed nieznanym – powiedział Żorż – rozmawialiśmy o tym i miałeś okazję poćwiczyć jak sobie z tym radzić. Tu, a wcześniej w swojej pracy.
– Strach… całe życie w strachu: najpierw w szkole, później z dziewczyną, że jej dziecko zrobię, potem jak już była w ciąży, to że nie wiadomo jak sobie poradzimy… Później córka, strach, że nie chłopak, bo z dziewczynami zawsze więcej kłopotów, a jeszcze niewidoma, to już w ogóle strach, co z nią będzie… Zostawiłem je, nie wiem teraz czemu, dobra była ta moja lalka, pracowita za dwie i nie marudna jak inne… Potem strach, gdzie się podziać, strach na rejonach, że bandyta jakiś od pleców zajdzie i nóż wsadzi… Strach, że mi się coś we łbie pieprzy i coraz częściej nie wiem sam co i po co odpierdalam. To już chyba Bóg nie może być straszniejszy niż to całe głupie życie…
Zaśmiał się gorzko, a po chwili zaczął płakać:
– Tej biednej dziwy, to chyba mi najbardziej szkoda. Patrzyła na mnie jak sarenka we wnykach, nie wiem co mi się w głowę stało, że ją skasowałem… Moich dziewczyn też mi szkoda, może wiele pożytku by ze mnie nie miały, ale zawsze, co chłop w domu, to czasem się na coś przyda. Ale takiego pomyleńca mieć na chacie, to już chyba lepiej, że poszedłem w długą… Ciekawe jak tam sobie same radzą…
– Matka zacisnęła zęby i ciągnie ten wózek jak umie – odpowiedział Żorż – nikogo sobie nie znajdzie, bo tylko ciebie kochała mimo wszystko i do końca. A córka, wyrośnie na piękną i dzielną kobietę…
– Wiadomo, że dzielną, moja krew… Ale będzie miała pod górkę ze wszystkim, bardziej niż inne dziewczyny… Powinienem jakoś być przy niej, pomagać, a tu się zawijać trzeba…
– Z tamtej strony, będziesz mógł być przy niej i pomagać lepiej niż z tej – odpowiedział Żorż.
Skąd wiesz? Nie ważne, czuję, że prawdę mówisz, to mi jeszcze może powiedz, co z tym moim łbem popieprzonym.
– Pamiętasz tamte wakacje, gdy z kolegami chcieliście być jak Tony Halik i pojechaliście w obce kraje?
– Tak było, skąd wiesz? Piękny czas – uśmiechnął się przez łzy.
– Złapałeś wredną bakterię, która zagnieżdża się w mózgu i go po mału pożera…
– To by się zgadzało.
– Najpierw jest jej niewiele, później się stopniowo namnaża i działa szybciej…
– Więc oni też, też im mózgi wyżarło?
– Nie, oni nie pili wody z kałuży jak się schlaliście prawie do nieprzytomności na tamtej polanie.
– Też prawda. Beznadziejnie głupi idiota ze mnie…
– No, braciszkowie, dużo by jeszcze było do powiedzenia – powiedział po jakimś czasie – ale on już kiwa na mnie, mandżur na plecy i w drogę.
Wstał z kolan, ręką wykonał ruch, jakby faktycznie ciężki wór na plecy zakładał, zgiął się pod nim i poszedł w stronę wyjścia coś mrucząc pod nosem. Podszedłem do niego, żeby posłuchać co mówi i ciarki mi po plecach przeszły, bo w rytm kroków recytował: Jezu Chryste, synu Boży, zmiłój się nade mną grzesznym.
– Nie, kolego – spojrzał na mnie przytomnie – tam gdzie ja z nim idę, ty iść nie możesz, ale dobry był z ciebie kumpel. Nie pij wódy, bo osłabia ducha i łatwiej się traci panowanie nad pojazdem.
Wyszedł z tego hotelu, cały czas płacząc, przygięty pod ciężarem na plecach, minął kilka latarni i padł na chodnik bez życia.
– Może trzeba go było jakoś ratować? – zapytał dyrektor.
– Przecież jest uratowany – stwierdził pan Żorż – żałował za grzechy i modlił się o miłosierdzie, niech się Ojciec o resztę martwi…
I taka to historia, małolat… Od tamtej pory nie piję gorzały, fajki też odstawiłem, próbuję się rozglądać kątem oka tuż poza pole widzenia, ale nic tam nie dostrzegam. Nie daje mi spokoju ta sprawa, myślę o niej prawie co dzień, może kiedyś zrozumiem…
– To prawda, że był trzeci – powiedział Wojtek – też go tam wtedy widziałem.
– Dowódco, to co ze mną dalej? – zapytał, gdy z grubsza poukładał sobie w głowie usłyszaną historię.
– Samochód już pewnie czeka, powinienem cię odstawić, ale wiesz co, jeszcze raz spróbuję ze starym pogadać.
– Dyrektorze, tu dyżurny.
– Nie wiem, nikt się nie zgłaszał, ale w innej sprawie dzwonię.
– Widziałem przez kilka sekund grymas bezdennej rozpaczy na twarzy tamtej dziewczyny, chwyciła tego chłopaka jak tonący i nie może mi to wyjść z głowy, bo dziecko łatwo skrzywdzić…
– Dyrektorze, nie wiem dlaczego.
– Rozumiem, a gdybym pana prywatnie poprosił, pierwszy i ostatni raz, żeby zrobić wyjątek od tej reguły?
– O to akurat byłbym spokojny. Temu małolatowi na nieoficjalnym przesłuchaniu sam połamałem łomem piszczele w trzech miejscach i nic nie sypnął nawet w sprawach, o których wszyscy na dzielnicy wiedzieli łącznie z nami…
– Tak, właśnie o to chodzi.
– Jeśli się nie da, to mam inną prośbę, też pierwszy i ostatni raz… Czy mógłby pan zapytać o to Żorża?
– Już rozmawialiście i co?
– A cholera jasna – zaśmiał się – to nie można było tak od razu mówić, tylko musiał Pan mnie przeczołgać?
– To dobranoc, dyrektorze.
Rozłączył rozmowę i odłożył telefon.
– Zostajesz. Ale nikomu pary z gęby, kaucja przepada i nigdy więcej dłubania przy osłonie.
– Dzięki, dowódco! – ucieszył się Wojtek – to jesteśmy kwita.
– Co znaczy kwita? Dwa razy ci pomogłem, a ponoć jak się coś zdarza dwa razy, to wydarzy się i trzeci!
– Coś w tym jest… A te dziesięć tysi za ujrzenie mojej pięknej, to niewielka cena.
Dyżurny założył mu osłonę, wpuścił do pokoju supervisorki przy użyciu uniwersalnej karty magnetycznej. Wojtek zrzucił z siebie ubranie i wsunął się pod kołdrę dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo jest roztrzęsiony.
– Przytul mnie, cudzie, proszę cię…
– Wróciłeś? Jak to?
– Dowódca dyrektora uprosił, a wcześniej pan Żorż…
– Co ty gadasz?
– Jutro ci wszystko opowiem.
***
Odprężona po kolejnym dniu: ćwiczeniach kulinarnych z Olgą i Łukaszem, wycieczce do labiryntu i godzinie pływania, leżąc na swoim łóżku w domu adeptów, mogła zająć się ulubioną czynnością – delektowaniem się wspomnieniami.
Po fabryce na krzykach, zadania kolejnych dni tygodnia w ciemności nie mogły już być trudniejsze. Czuła, że wszyscy czworo stali się zgranym zespołem. Cieszyła się, że sami zaczęli wykazywać inicjatywę i wymyślać swoje sposoby na rozwiązywanie kolejnych problemów.
Następnego dnia po fabryce, na ich stole wylądowała na obiad waza z zupą, bez chochelki, inne zespoły miały ten sam problem…
– To jedzmy z jednej michy, jak w średniowieczu – stwierdziła Aneta.
– Anetko, przecież to niehigieniczne, nie boisz się? – zapytał przekornie Wojtek.
– Jak ty to mówisz: leję na to – odpowiedziała – głodna jestem i czasu mało, mieliśmy wszyscy badania przed startem, to niczym się nie zarazimy.
Zajrzała do apki tygodnia na listę wyników.
– Słuchajcie, dupa ze mnie, a nie supervisorka – powiedziała śmiejąc się z siebie – jesteśmy na końcu rankingu, brakuje nam sto punktów do zespołu A, a 120 do zespołu B. Kto wczoraj biegał i kręcił?
– Miałem iść na bieżnię – powiedział Marek – ale się zająłem notatkami w smartfonie…
– A ja tym, co notował – dodała Aneta i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– My też bardzo sobą – dodał Wojtek – ale się zastanówmy, robimy coś z tym, czy olewamy?
– Robimy, zespół C nie może być w ogonie! – zapalił się Marek – musimy tylko policzyć co się najbardziej opłaca…
Zajął się przeklikiwaniem przez apkę tygodnia, przypominając sobie reguły gry.
– Na bieżni liczą punkty za kilometr, a na prądnicy za tysiąc obrotów. Trzeba sprawdzić, czy w danym czasie da się wybiegać, czy wykręcić więcej punktów…
– Ciśnijmy jedno i drugie – wtrącił się Wojtek – ja byłem kiedyś niezły w bieganiu, jednak wypadło się z formy w luksusach…
– To jasne, ale pytanie jest inne – odpowiedział Marek – gdybyś w danym momencie miał wolną bieżnię i prądnicę, to za co się bardziej opłaca brać.
– Wtedy się opłaca brać za uszy kogoś drugiego i też gonić do roboty.
– Zawsze ktoś trzeci zostaje bez zajęcia, gdybyśmy chcieli rozpocząć wyścig po punkty, to jeszcze jego trzeba zaangażować.
– Są jeszcze zadania z pudełka – przypomniała Aneta.
– Myślałem nad tym, ale jest ryzyko, bo nie wiesz, co wylosujesz, a jeśli nie uda się wykonać, zespół traci punkty.
– Ktoś inny przecież może wtedy spróbować?
– Zaczyna ten co losował, supervisorka nie może zastępować uczestnika, ani mu fizycznie pomagać, a nie zawsze ustne info będzie wystarczające… Jeśli jeden uczestnik zawiedzie, to lecą punkty ujemne, jeśli drugiemu też się nie uda, lecą następne.
– A jak z bieżnią i prądnicą, czy tam mogę się włączać? – zapytała.
– Czytałem regulamin – odpowiedział Marek – i żaden punkt nie zabrania.
– Cholera, trzeba było wcześniej mówić… Miałam bieżnię w domu, nawet trochę mi brakuje wieczornych przebieżek…
– Pani super – zaśmiał się Marek – myślałem, że regulamin masz w małym paluszku…
– Chyba powinnam, ale nie miałam nigdy głowy do paragrafów…
– A ja lubię, fajnie się w nich szuka dziury w całym – odpowiedział Marek.
Wylewając siódme poty na bieżni, obserwowała swój kocioł szalonego kucharza. Uszczęśliwił ją nieoczekiwany powrót Wojtka, poczuła wdzięczność dla Żorża i dyżurnego, którzy walczyli o to z dyrektorem dla niej. Zauważyła, że jej szczęście jest stanem bardzo niestabilnym, bo z biegiem czasu coraz więcej uwagi poświęcała wyobrażeniom bliskiego rozstania.
– Zatrujesz sobie te cudowne kilka dni myślami o nieuchronnym końcu – powiedziała do siebie w duchu.
– Dlaczego o tym myślę?
– Muszę przygotowywać się na przyszłość…
– Co mam do przygotowywania? Przecież wiadomo, że się rozstaniemy.
– Wiadomo i to jest straszne.
– Jest teraz, czy dopiero będzie?
– Będzie.
– Czemu szalony kucharz tam biega, przecież myśleniem o tym nic nie zmienię?
– Ale może mogę się oswoić z tym.
– Czy oswajając się z tym sprawię, że przestanie to być straszne?
– Chyba nie, ale nie będzie już tak nieznane.
– A czy teraz jest nieznane?
– Nie jest, przeszłam to wszystko ostatniej nocy, też myślałam, że rozstaliśmy się na zawsze…
– Czemu więc o tym myślę, skoro już wiem, co się wtedy czuje?
– Nie mam pojęcia, bez sensu to jest – podsumowała, postanawiając pilnować, żeby szalony kucharz nie rzucał się w swój taniec o przyszłości.
Istniał tylko jeden, konkretny problem związany z przyszłością, który dość szybko udało się jej rozwiązać, kiedy przestała tracić energię na zbędne wyobrażenia.
– Wiesz – powiedziała ostatniego dnia, po pożegnaniu z wszystkimi innymi w jej zespole – to prawda, że się w tobie zakochałam, bardziej niż troszeczkę, może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej… I to było piękne, cudowne, zachowam te kilka dni w sercu, będę do nich sięgać, jeśli będzie mi źle, ale oboje jesteśmy z całkiem innych światów.
– Bzdura, nie ma różnych światów, jest ten, na którym żyjemy…
– Ty masz karierę, pieniądze, a ja nie mam całkiem nic.
– Nie musisz nic mieć, wystarczy, że masz siebie, że jesteś sobą, to jest dla mnie więcej warte niż szmal i sława…
– Dzisiaj tak mówisz, pod wpływem chwili i ostatnich dni. Ja pod tym samym wpływem może bym chciała ci wierzyć, rzucilibyśmy się w to razem, a za kilka lat, gdy okazałabym się nie tak fascynująca, jak się dzisiaj wydaje, pozostałaby ci tylko gorycz, że mnie wziąłeś w jednej koszuli i tak się zawiodłeś.
– Mogę się pozbyć tego wszystkiego, co ci przeszkadza… Zakończę karierę, bo i tak miałem to zrobić, rozdam wszystkie pieniądze i oboje zaczniemy od zera…
– A za kilka lat, gdy się mną rozczarujesz, powiesz, że dla mnie zakończyłeś karierę, rozdałeś wszystkie pieniądze, żebyśmy oboje zaczynali z tego samego punktu, a ja tak cię zawiodłam…
Czekając, co odpowie chłopak, skupiona na chwili obecnej, aby zrobić to co musi, chociaż ciało i serce domagało się od niej zupełnie przeciwnych zachowań, uświadomiła sobie, że zmieniła się przez ostatni tydzień. W chatce szalonego kucharza nie było już małej dziewczynki, skulonej z przerażenia w kącie. Stała tam młoda kobieta, która przez kilka krótkich dni i nocy dobrze poznała co znaczy miłość i odpowiedzialność, silna i trochę dumna z siebie…
– Kariera i pieniądze zabrały mi dawnych znajomych, bo jedni chcieli to wykorzystywać, a inni byli zbyt dumni, żeby narazić się na podejrzenie, że chodzi im o to samo… Nie myślałem, że spotkam ciebie i że po kilku dniach też cię będę musiał zostawić. Ale słuchaj, dobrze, mniejsza o moje marzenia, jeżeli nie chcesz, żebyśmy byli razem, to przecież nie musimy zrywać kontaktu. Moglibyśmy się spotykać jak przyjaciele, albo znajomi, rozmawiać o tym co wydarza się w naszym życiu, albo się wybrać gdzieś razem…
Przez chwilę prawie wypuściła z dłoni łańcuch szalonego kucharza, bo nie przemyślała takiego wariantu rozwoju tej rozmowy, ale szybko się opanowała.
– Wiesz, że to nie jest możliwe, sam to przed chwilą powiedziałeś. Gdybym chciała być z tobą szczera, opowiedziała ci w przyszłości o jakichś kłopotach, to mógłbyś dojść do przekonania, że robię to tylko z wyrachowania, bo oczekuję od ciebie pomocy, załatwienia czegoś, pożyczenia jakichś pieniędzy na wieczne nieoddanie i kółko się zamyka.
– Co ty mówisz – wykrzyknął – przecież poznałem cię bardzo dobrze, wiem, że nie jesteś taka…
– Dzisiaj to wiesz, ale za kilka lat? Zresztą odpowiedz sobie na proste pytanie, czy ten wymuszony przeze mnie kompromis by ci odpowiadał, czy miałby służyć tylko do podtrzymania znajomości, bo może kiedyś zmienię zdanie.
– Uwaga zespoły! – ryknął dyżurny – dwie minuty do wyjścia uczestników. Supervisorzy zostają i czekają na osobny transport!
– Tak nie może być! – krzyknęła Olga – przecież musimy ich odprowadzić na parking…
– Nie musicie, sami sobie poradzą, jeżeli nauczyli się czegokolwiek przez ten tydzień.
Rzucili się sobie w ramiona, płacząc oboje, prawie jak tamtej nocy…
– Trzymaj się, dzieciaku – powiedziała – staraj się iść swoją drogą przez ten zimny świat… A jeśli czasami będzie ci źle, pamiętaj, że jest na tej planecie ktoś, kto cię kocha…
– Beznadziejnie i do szaleństwa – dodała w myślach.
– Minuta do wyjścia, ustawcie się trójkami – ryknął dyżurny – małolat! masz się zbierać, a nie tulić!
– Zostań ze mną, proszę cię – wyszeptał jej do ucha.
– Idź już, proszę cię – odpowiedziała.
W drodze do ośrodka i później w swoim apartamencie, wypłakiwała się w ramionach Olgi.
– Wiem co czujesz, pisklaku, też jestem zakochana beznadziejnie, bo bez wzajemności. Najpierw wydaje się nam, że umrzemy od tego, później, że może da się z tym jakoś żyć, a w końcu, po jakimś czasie okazuje się, że da się czerpać z tego nawet pewną radość.
– Radość?
– Tak, przy naszym ognisku na pustyni nie ma tego, kogo chcielibyśmy tam mieć, ale samo ono płonie. Zobacz ile pięknych wierszy i dzieł sztuki powstało dzięki tęsknocie, a ile przez odwzajemnioną, spełnioną miłość. Tęsknota jest lepszą motywacją.
Znalazła w sieci zespół Wojtka, posłuchała wszystkich dostępnych piosenek, delektując się ukochanym głosem w różnych brzmieniach. Walczyła z pokusą napisania do niego, choćby dwóch słów, że bezpiecznie dotarła, bo wiedziała, że to rozpoczęłoby łańcuch wymiany korespondencji.
Rutyna codziennych zajęć, zakończenie nauki pływania i pierwsza randka z utopcem, kolejne próby podróży w labiryncie, spotkania z Kamilą i lekcje posługiwania się białą laską, o które poprosiła Łukasza, dość szczelnie wypełniały jej czas. Cieszyła się drobnymi osiągnięciami kuchennymi, we troje przygotowywali sobie dwudaniowe obiady przynajmniej raz w tygodniu.
Pewnego wieczoru wsiadła na rower z umocowanym na kole brzęczykiem i odkryła, że nie zapomniała jak się na nim jeździ.
Pozostawały jeszcze spotkania w gołębniku, niekończące się wspomnienia małych zwycięstw i porażek tygodnia w ciemności i jej własne poszukiwania.
Zbadała mechanizm tęsknoty, jako pragnienia spotkania czegoś lub kogoś ukochanego, które przy braku kontaktu z realnym przedmiotem uczuć żywi się wyobrażeniami przeszłości, odtwarzanymi w umyśle. Przez analogię do ucieczki umysłu w wyobrażanie sobie przyszłości, aby uczynić ją mniej nieznaną i tym samym mniej straszną, uznała nurkowanie we wspomnieniach za fikcję i musiała je odrzucić. Tego dnia, pozwoliła sobie na ostatni raz, delektując się każdym szczegółem i zapamiętanym słowem, a i tak musiała przyznać, że wiele umknęło jej z pamięci.
***
Siedział w domu, rozpamiętując kolejny raz najpiękniejsze dni w życiu i żałując, że dobiegły końca.
Przez kilka tygodni po zdjęciu osłony na oczy, pogrążał się coraz bardziej w tępej rezygnacji, choć nie dawały mu spokoju ślady pazurków jego maleńkiego cudu, pozostawione przez nią na przedramieniu i słowa dyżurnego, że miała wtedy wyraz twarzy tonącej.
Chciałby ją o to zapytać, ale kategorycznie zerwała z nim kontakt przy pożegnaniu.
Liczył, że może się rozmyśli, napisze na komunikatorach, ale z każdym mijającym dniem tracił nadzieję.
– Zadam jej tylko to jedno pytanie – pomyślał pewnego dnia, przechodząc od rezygnacji do chęci walki.
Analizował szczegóły ich rozmów, czy gdzieś nie wymknęło się jej coś, co mogłoby naprowadzić go na jakiś trop, ale niczego takiego nie znalazł.
Wreszcie zadzwonił do starego przyjaciela, który obiecał mu pomóc.
– Masz coś, detektywie? – zapytał kilka dni później, rzucając się na dzwoniący telefon.
– Wojtuś, ile lat się znamy? – odpowiedział pytaniem rozmówca.
– Dwadzieścia, albo lepiej…
– Właśnie i czy przez ten czas cię zawiodłem?
– Nie, kolego! – wykrzyknął uradowany – czyli coś znalazłeś!
– A rozmawiałeś kiedyś z diabłem?
– Przez dwie sekundy, myślę, że kiedyś z Bogiem, ale z diabłem nie.
– Właśnie, a ja tak…
– Opowiadaj.
– Po naszej rozmowie, postanowiłem się od razu zakręcić przy temacie. Sprawdziłem, że oficjalnie te tygodnie w ciemności organizuje firma specjalizująca się w nietypowych eventach, ale wiedziałem, że ktoś musiał im to zlecić. Takie firmy, zresztą jak wszystkie, pilnie chronią dane swoich klientów, więc to nie było proste znaleźć jakiś punkt zaczepienia, ale w końcu na coś trafiłem. I właśnie tego dnia na moim biurku zadzwonił telefon. Gość po drugiej stronie zapytał, czy lubię kłopoty, na co się zaśmiałem i odpowiedziałem, że nie lubię, więc staram się je rozwiązywać i na tym zarabiam. Tamten stwierdził, że żeby skutecznie rozwiązywać problemy innych, to chyba nie powinienem mieć własnych, odpowiedziałem, że coś w tym jest, ale o co chodzi?
– Wiesz… – kontynuował detektyw – znamy się wiele lat, obaj staramy się tak jak umiemy iść prostą drogą, jak w twoich piosenkach, prawda, szczerość, zaufanie, chociaż w naszym wieku na ogół takie wartości nie mają już znaczenia i powinniśmy z nich też wyrosnąć., Ale kiedyś, dawno temu, popełniłem gruby błąd… Zamknąłem tę sprawę, świadków nie było, czasem coś mi się przyśni… A ten koleś mi punkt po punkcie zaczyna wymieniać rzeczy, o których nikt nie ma prawa wiedzieć. Bez świadków zakopywałeś coś przy strumieniu, a po latach ci ktoś mówi co to było, przy którym drzewie i ile metrów od brzegu…
– Na koniec mnie spytał, czy chcemy sprawdzać, kto ma rogi twardsze, odpowiedziałem, że nie chcemy, na co on do mnie, że w takim razie proszę zapomnieć o sprawie tygodnia w ciemności.
– Tak jak kazał, zapomniałem, rozumiesz, nie wiem o czym ty do mnie rozmawiasz…
– Rozumiem – powiedział Wojtek.
– Wojtuś – kontynuował detektyw – tylko ty mi zostałeś, ostatni kumpel z dawnych czasów, wiesz, że dla ciebie wszystko… Ale gdyby wypłynęło tamto przy strumieniu, to chociaż minęło tyle lat i tak mógłbym sobie własnoręcznie grób kopać i do trumny się zamknąć.
– Detektywie, zależy mi cholernie na tej sprawie, jeszcze na niczym w życiu mi tak nie zależało, ale mówiłem, że cię rozumiem, nie chciałbym za taką cenę…
Więc stracił tę ostatnią możliwość, bo jeśli przyjaciel nie ruszył tej kwestii, to nikt inny nie będzie w stanie. Pozostały mu tylko sny, a dokładnie jeden, pojawiający się raz na kilka tygodni.
Był szczęśliwy, bo znów trzymał w ramionach swój maleńki cud.
– I za kilka lat, gdy się mną rozczarujesz, powiesz, że dla mnie zakończyłeś karierę, a ja tak cię zawiodłam…
– Tak nie będzie, ale gdyby – odpowiedział – to wówczas mi powiesz, że dla mnie zrezygnowałaś ze swoich planów, tej czy innej własnej samotnej drogi, że zaufałaś mi, a ja tak cię rozczarowałem…
– Kariera i pieniądze, a gdzie zaufanie…
– Kariera i pieniądze to błoto, a zaufanie jest jedną z manifestacji miłości, która zostanie, gdy zniknie wszystko co częściowe… Sama widzisz, co więcej warte…
Zamyśliła się, prawie słyszał, jak jej ostry umysł analizuje to co powiedział, rozkłada na pojedyncze śrubeczki i szuka w tym jakiejś wady konstrukcyjnej. Wiedział, że za chwilę, jak zawsze w tym śnie, mały herubinek usiądzie na gałęzi pobliskiego drzewa, uśmiechnie się do nich, a wtedy on się obudzi i do rana będzie płakać z tęsknoty. Odsunął tę myśl, postanowił jeszcze chwilę delektować się widokiem swojego maleńkiego cudu.
Kątem oka zauważył aniołka, który przysiada na gałęzi. Otworzył ramiona, wypuszczając z nich dziewczynę, odwrócił się w stronę drzewa i skoczył. Przez dłuższą chwilę był pewien, że za słabo się odbił, że nie dosięgnie istoty siedzącej tuż poza jego zasięgiem, ale jednak końcami palców wczepił się w aksamitne skrzydło.
– Puść, głuptasie – zaśmiał się herubinek – tego nie było w regulaminie.
– Gadaj, gdzie ona jest – wysyczał poprawiając uchwyt na skrzydle, a drugą ręką chwytając w żelazny uścisk kruche stworzenie. Oczami drapieżnika wpił się w niewinne, oczy anioła i zrozumiał, że nie ma szans czując płynący z nich ogień, który powoli zaczynał go przypalać.
– Puść, to musi cię boleć, nie chcę ci sprawiać bólu…
– Wali mnie to. Gdzie ona jest – powtórzył pytanie, poprawiając uścisk i walcząc z ogarniającą go słabością. Wiedział, że jak podczas ulicznych potyczek, rezygnacja jest przejściowa, a za nią czeka jeszcze większa determinacja.
– Masz problem, przyjacielu – wysyczał na granicy wytrzymałości – za chwilę mnie całkiem spalisz tymi swoimi oczętami i kto wtedy będzie odpowiadał przed Ojcem niebieskim? Stracisz anielską niewinność, strącą cię na dół, może w ten syf po uszy u nas, albo jeszcze niżej…
Wiedział, że blefuje, czuł jak zaczyna słabnąć jego uchwyt…
– Przepraszam, cudzie, znowu spieprzyłem sprawę – powiedział.
– I tak cię kocham, beznadziejnie i do szaleństwa – odpowiedziała ona.
Te słowa dodały mu na chwilę sił, wzmocnił ponownie słabnący chwyt i postanowił policzyć do czterech…
– Raz, dwa, trzy, czte…
Rozległ się potężny grzmot radosnego śmiechu na wszystkich tonach muzycznej skali…
– Popatrz, synu, nie tylko Jakub to zrozumiał – usłyszał, zanim się obudził.
Był wypoczęty i gotów do działania, chociaż nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie.
– Przynajmniej rozśmieszyłem kierownika – pomyślał i przypomniał sobie pierwsze spotkanie z supervisorką, i wypowiedziane podobne słowa.
Zjadł śniadanie, sprawdził, że na zegarze dopiero czwarta. Czuł, że musi wyruszyć w jakąś podróż, chociaż nie miał pojęcia dokąd.
Przeszedł do garażu, uruchomił auto i wyjechał na drogę.
Docierając do skrzyżowania, rozejrzał się na obie strony prostopadłej ulicy i przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Patrząc w prawo, przez mgnienie oka miał wrażenie, że na drodze w lewo, widzianej kątem oka, tuż poza polem widzenia, macha do niego mały, uśmiechnięty herubinek.
– Odwaliło ci, koleś – powiedział do siebie w myślach kilka godzin później zatrzymując samochód na poboczu – sfiksowałeś…
– I co z tego? – zapytał – przecież nikogo nie krzywdzę, nie prowadzę po alkoholu, przestrzegam przepisów ruchu…
Wyobraził sobie, że już do końca życia będzie tak jechać przez miasta i miasteczka, czasem tankując na stacjach benzynowych, albo zamawiając frytki i mineralną w niekończących się poszukiwaniach swojego maleńkiego cudu…
– To brzmi jak plan – roześmiał się – przynajmniej coś się dzieje.
Ruszył w dalszą drogę wypatrując kątem oka uśmiechniętego herubinka.
Było po południu, kiedy radosny aniołek za zakrętem w prawo, zamienił się w barczystego typa w mundurze firmy ochroniarskiej, całkiem realnie wychodzącego na środek drogi.
– Teren prywatny, przepustkę pan masz? – zapytał ochroniarz.
– Nie mam, kolego – uśmiechnął się – tak sobie jeżdżę, nie wiedziałem, że tu nie można, ale już mnie nie ma.
Cofnął i zawrócił samochód, przejechał jakiś kilometr i zatrzymał się przy obskurnym barze, nieopodal przystanku autobusowego.
Wysiadł i rozejrzał się, herubinek machał zapraszająco na zarośniętej ścieżce przez łąkę, prowadzącej w stronę lasu.
Przedzierając się przez krzaki, starając się robić jak najmniej hałasu, dotarł do wysokiego muru.
Kątem oka zobaczył, jak uśmiechnięty aniołek machając mu na pożegnanie skrzydłem ze szczytu muru, odlatuje w stronę słońca.
Siedziała w parku, delektując się śpiewem ptaków i chłodnym wietrzykiem na skórze.
Wyobrażając sobie chatkę ze spokojną i silną, trochę smutną kobietą, która nie wie po co pali swoje pustynne ognisko, ale już nie zamierza go gasić, zastanawiała się nad przemianą kucharza w tym wyobrażeniu. Kiedyś była to obleśna małpa, pewnego dnia, podczas tygodnia w ciemnościach zauważyła, że zmienił swój brudny fartuch, a teraz… Teraz był niewielką, zwinną i figlarną małpką, która przysiadła na ramieniu kobiety zaglądając z nią razem w intrygującą zawartość kotła…
Usłyszała w oddali stłumiony odgłos biegnących kilku osób.
– Ochrona obiektu! Gleba i ręce na kark! – krzyknął jakiś młody człowiek.
– Ja do tej pani, tam siedzi na ławce, zaraz mnie nie ma.
Poznałaby wszędzie ten zachrypnięty głos, kiedyś katalogowała w sercu różne jego odcienie jak bibliotekarka porządkująca starożytny księgozbiór…
– Gleba i ręce na kark! – krzyknął inny człowiek, trochę bardziej z lewej strony.
– Stój, bo strzelam! – dorzucił pierwszy.
Usłyszała huk wystrzału, całkiem blisko i łomot wielkiego ciała upadającego na ziemię. Przypomniał się jej rękaw, na którym przewrócił się Wojtek, to jak zaklęła w myślach na dyrektora i Żorża, którzy wcześniej zabronili jej i innym supervisorom badać przestrzeń boksu i chronić w ten sposób uczestników przed nieoczekiwanymi zmianami w niej.
Jak na sprężynie podniosła się z ławki i ruszyła w stronę zamieszania. To też już było, na mgnienie wróciło wspomnienie jej wyjścia z gołębnika przed zejściem do piwnicy…
– Idioci! – krzyknęła powstrzymując płacz – co mu zrobiliście!
– Pani się uspokoi – powiedział jeden z ochroniarzy – wykonujemy tylko swoją pracę. Jakiś intruz wdarł się na teren ośrodka, więc go zneutralizowaliśmy.
– Zneutralizowaliście? Zastrzeliliście człowieka?!
– Nie zastrzeliliśmy, kolega w powietrze strzelał.
Usłyszała terkot zapinanych kajdanek po prawej stronie…
– Dobra, bierzemy go na dyspozytornię.
– Kawał chłopa, może dowódcę zawołać, albo niech Włodek z jakimś wózkiem podjedzie?
– Nic mi nie jest, cudzie – mruknął Wojtek – rozkujcie mi nogi, to sam pójdę.
– I znowu się spotykamy, małolat, wiedziałem, że jeszcze raz ci będę musiał pomóc – wykrzyknął szef zmiany ochroniarzy, gdy dotarli do dyspozytorni.
– Dzień dobry, dowódco, znowu przy panu nie wiem co powiedzieć – odpowiedział Wojtek.
– Dyrektorze, intruz na obiekcie, zneutralizowaliśmy go – oznajmił strażnik do telefonu.
– Świetnie, ale intruzów żeśmy jeszcze nie mieli. Niech go Włodki do lasu wywiozą i przekonają, że nie warto się tu kręcić…
– Dyrektorze, bo z tym to sprawa jest.
– Żadna sprawa, wiem, że wy nie możecie robić takich akcji, ale silni sobie poradzą.
– To taka sprawa jest, że to jest ten małolat o którym z panem rozmawiałem podczas ostatniego tygodnia w ciemności…
– On? – tuląc się do skutego Wojtka, wyraźnie usłyszała zadziwienie dyrektora – to ciekawostka, czekajcie, idę do was…
– Jak nas znalazłeś, kolego? – zapytał dyrektor wchodząc do dyspozytorni – przecież spławiłem tego twojego pieska, co koło nas próbował węszyć.
– To trochę dziwna historia… Nie uwierzy pan, ale miałem piękny sen…
– Piękny sen, wierzę, gdzieś już to kiedyś słyszałem.
– Luther King – mruknął jeden z ochroniarzy.
– Tak – zaśmiał się dyrektor – ale nie tylko.
– Co wy wyprawiacie, młodzieży? Wrażeń wam brakuje, czy jak? Nie moglibyście się normalnie, po ludzku spotykać, tylko chłopaków denerwujecie? Może to i ma swoje plusy, bo się dowiedzieliśmy, że z formy nie wypadli. Ale przecież wiesz, że regulamin zabrania odwiedzania adeptów na naszym terenie…
– To był mój pomysł, ona nic nie wiedziała.
– Lepszych nie masz? Do jakiegoś hotelu byś ją zaprosił na weekend, kulturalnie, zwyczajnie…
– Ona nie chce.
– Jak nie chce w hotelu, to może woli na łonie natury, przy ognisku, jest tu takie jedno miejsce…
– Świetny pomysł, na to nie wpadłem – zaśmiał się Wojtek.
– To teraz już wszystko wiesz – powiedziała, gdy usiedli przy ognisku i zjedli kanapki, przyniesione na dyspozytornię w wielkiej torbie przez pana Włodka razem z innymi specjałami, zamówionymi przez dyrektora na ten ich piknik.
– Wiem – odpowiedział – wiem, gdzie mieszkasz, że martwisz się o mnie, chociaż to akurat wiedziałem już wcześniej…
– Nie o tym mówiłam – przerwała mu.
– To o czym?
– Wiesz, że nie widzę.
– O tym, to przecież prawie od samego początku wiedziałem.
– Co ty gadasz.
– Tak, cudzie, nie ma takiej szkoły, która by mogła nauczyć, że pieprznięte luzem skarpetki mogą się samoistnie znaleźć głęboko pod łóżkiem chociaż na pewno ich tam nie wrzucałem, albo, że ściągniętą opaskę z nadgarstka można na fali uniesień upchnąć między ścianę i prowadnicę uchwytu od słuchawki prysznicowej.
– Wiedziałeś? To czemu nic nie mówiłeś?
– Chciałem o tym pogadać, bo jest to jedna z rzeczy, które mnie w tobie fascynują, ale się przestraszyłem, że jeśli poruszę ten temat, to będziesz myśleć, że się nad tobą lituję, albo mam cię za jakąś gorszą od innych, więc czekałem, że może sama zaczniesz…
– Pięknie jest – westchnął po chwili z rozmarzeniem – ognisko, mój maleńki cud i zachód słońca…
– Właśnie – mruknęła – w tym cały problem.
– Jaki problem? – zapytał
– Twój świat jest zbyt inny od mojego, chociaż twierdzisz, że nie ma różnych światów. Zachód słońca, snujący się dym z ogniska, a nawet twój widok, są całkowicie poza moim zasięgiem.
– I co z tego? Przecież mogę ci opowiedzieć. Czytałem taką książkę, parę lat temu pewien doktorant postanowił zbadać niewidomych metodami etnograficznymi, bardzo ciekawa praca… Porobił wywiady z ludźmi i między innymi się tam pojawia takie stwierdzenie, że niekiedy mówicie o widzących jak o oku. Gość się trochę jeżył, że nie jak o człowieku, tylko jak o przyrządzie, a mnie to rozbawiło. Więc wiesz, chciałbym być twoim okiem, psem przewodnikiem…
– Przestań – przerwała mu – brzydziłabym się sobą, gdybym kiedyś miała traktować cię w ten sposób.
– Pozwól dokończyć: psem przewodnikiem, chłopakiem od słodkich chwilek zapomnienia, a jeśli zechcesz, to do tego jeszcze mężem, ojcem naszych dzieci i manifestacją stwórcy w stworzeniu… Ludzie mają w głowach dziwne podziały na to co wysokie i niskie, dlatego nie rozumieją hiphopu. A ta muzyka jest alegorią człowieka: iskra boskości zamknięta w obudowie z błota. Jeśli się pięknoduchy, o których ci opowiadałem, skupiali na rozdmuchiwaniu swojej iskry boskości, to zapominali, albo brzydzili się obudową, a mnie cieszy jedno i drugie, jako manifestacja stwórcy. Kocham twoje słodkie ciałko, ale przecież nie tylko je, też gorące serduszko i ostry jak żyleta umysł… Całą ciebie po prostu.
– Rozumiem, tak jest dzisiaj i pewnie będzie za parę godzin, kiedy zmęczeni rozmową ułożymy się na trawie zastanawiając się, czy nie pokłują nas jakieś jeże… ale za kilka lat?
– Właśnie, przy pożegnaniu mówiłaś mi o tych kilku latach i nie wiedziałem co ci odpowiedzieć, a śniło mi się to później i w końcu przez ten sen cię znalazłem…
– Opowiadaj, dyrektor zmienił temat i się nie dowiedziałam.
Było jak w jego śnie, gdy swoim ostrym umysłem badała zagadnienie, był pewien, że musi się z nim teraz zgodzić…
– To nie ma większego znaczenia, co ci wtedy odpowiem – stwierdziła – jeśli znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji, to by znaczyło, że oboje zbłądziliśmy.
– Więc czy nie wystarczy uważać, żeby nie zbłądzić?
– Myślę, że wszyscy zakochani sobie tak mówią na początku, a później przychodzi rutyna życia, codzienne kłopoty i gdzieś im się to rozmywa, a ze mną masz wielokrotnie większe szanse na ten scenariusz, bo po prostu kłopotów byłoby więcej. Czy wyobrażasz sobie na przykład ile by mi czasu zajęło i problemów do rozwiązania sprawiło rozpalenie nam tego ogniska? Wiesz, jak złożone jest zaparzanie herbaty po ciemku i mnóstwo innych rzeczy, które dla reszty świata są łatwe i naturalne?
– Rozumiem, ale przecież mógłbym cię w tym wyręczać…
– Tego właśnie nie chcę. Nie chcę przejechać przez życie na twoich wielkich plecach, a gdybym sama miała wdrożyć się w obowiązki żony, co jest wykonalne, to byłoby to bardziej czasochłonne.
– I co z tego, mamy czas.
– Za kilka lat, patrząc jak się guzdrzę z zaparzaniem herbaty, mógłbyś dojść do wniosku, że kiepsko wybrałeś, a ja musiałabym ci przyznać rację, ale dzieci spowodowałyby, że nie moglibyśmy tego zmienić.
– Rozmawialiśmy już o tym, że odbiera mi cię kariera i pieniądze, teraz okazuje się, że jeszcze widzenie, bo gdybym był też niewidomy, to takich dylematów byś nie miała. Oboje działalibyśmy wtedy w ramach tych samych ograniczeń, mogłabyś mnie uczyć, żeby nie rzucać skarpet gdzie popadnie i że lepiej zamykać szafki, bo można później przypieprzyć w otwarte drzwi… Podoba mi się to, cudzie, byłoby jak na początku naszej znajomości, jak wtedy w ciemnościach, nasze wspólne pierwsze razy…
– Facet jak stodoła, a bredzi po lampce wina – stwierdziła.
– Dlaczego to zły pomysł?
Prawie fizycznie poczuła, jak figlarna małpka szalonego kucharza przysiadająca na ramieniu kobiety w jej chatce, drży z niecierpliwości, żeby wgryźć się w to zagadnienie. Pozwoliła jej.
– Po pierwsze dlatego, że religia ci nie pozwala na samookaleczanie…
– Cha! Tu się mylisz – wykrzyknął – wprost w Ewangelii jest napisane, że jeśli oczy są ci powodem do grzechu, wyłup je, bo lepiej jako ślepy wejść do królestwa, niż widzącym być wrzucony do piekła…
– Oczy, czy jedno oko, bo trochę podczytywałam…
– Może i jedno – mruknął – ale to nie miałoby sensu. Jeżeli czegoś nie wypatrzysz tym jednym, to wypatrzysz drugim, więc myślę, że na logikę musiało chodzić o oba, tylko w takiej wersji nikt by tego nie przyjął, bo ślepota się ludziom wydaje czymś zbyt strasznym, a jednooczność niewiele zmienia.
– A jakim powodem do grzechu?
– Na przykład takim, że mnie jakaś młoda pipka mogłaby skusić swoim oszałamiającym wyglądem i zarazić później czymś brzydkim po koncercie. Poza tym, apostoł Paweł napisał, że grzechem jest wszystko, co się robi wbrew przekonaniu.
– Co to ma do rzeczy?
– Mam przekonanie, że oboje jesteśmy dla siebie stworzeni, więc nie mogąc być z tobą, działam wbrew swojemu przekonaniu.
– Ryzykowna interpretacja.
– Ostatnie psy w zaprzęgu lubią ryzyko. A skoro udało mi się rozśmieszyć kierownika, to nie będzie źle.
– Po drugie – kontynuowała – jest w tym element szantażu emocjonalnego, bo będziesz mógł powiedzieć za kilka lat, że dla mnie się pozbyłeś nawet wzroku, to jak mogę narzekać na twoje śmierdzące skarpety pod łóżkiem.
– Nie ma w tym szantażu, cudzie, nie jestem taki.
– Dzisiaj nie jesteś.
– Gdybym się stał, to mnie przegonisz z chałupy i po problemie.
– Nie przegonię ze względu na dzieci.
– Ale przecież ta sprawa nie ma żadnego związku z widzeniem, kryzysy się zdarzają w parach osób, które widzą, albo takich, gdzie tylko jedno, lub żadne…
– Po trzecie – mówiła dalej – nie ma takich technicznych możliwości, żeby sobie wyłączyć oczy.
– Przecież to prosta operacja, jakiś średnio uzdolniony medyk powinien sobie z tym poradzić, higienicznie i bezboleśnie.
– Nikt ci tego nie zrobi, prawo zabrania.
– Aborcji też zabrania, a są tacy, którzy robią. To tylko kwestia kasy.
– Po czwarte, jeśli wybierzesz taką drogę, a ja umrę przedwcześnie na skutek choroby, to zostajesz sam na lodzie i w ciemnej dupie, tego na pewno nie chcesz.
– Nie chcę, ale nie byłoby tak źle, nawet gdybyśmy najpierw oboje wydali cały nasz szmal. Gdyby mi Ojciec ciebie zabrał, to oznaczałoby, że powinienem sam, bez ciebie, zająć się badaniem, co znaczy szukać go całym sercem, wystarczy do tego jakiś najmniejszy, zawilgły pokój, przytułek, czy nawet śmietnik.
Długo rozmawiali przy ognisku, spędzili upojną noc na łonie natury, a następnego dnia odprowadził ją do ośrodka badania nietypowych predyspozycji.
Przytulił i pocałował ją na pożegnanie, powiedział kilka słodkich słów, ale nie pytał kiedy spotkają się znowu. Uznała, że to dobry znak, na pewno przemyślał wszystko przez noc i doszedł do takich jak ona wniosków, a nic o tym nie mówił, bo było mu może trochę wstyd.
– Lataj wysoko, wariacie – pomyślała do niego z uśmiechem.

Czytelniczko, czytelniku. Jeśli chciałbyś autorowi przekazać cokolwiek, napisz maila na mój prywatny adres:
roman@romanro.art.pl
zobowiązuję się przekazać każdą wiadomość.
Roman Roczeń

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top