Co to jest dostępność
Ponieważ będę opisywał dostępność służby zdrowia w Polsce z punktu widzenia osoby niewidomej, zadałem sobie pytanie, czym jest ta dostępność w rozumieniu szerszym niż Internet czy program komputerowy. W tym celu z czystej ciekawości wpisałem hasło „dostępność” do ulubionej wyszukiwarki gogle a pierwszy wynik tak mi się spodobał, że przytaczam go poniżej.
„Dostępność (ang. accessibility) – szerokie pojęcie używane do opisania stopnia, w jakim dany system może być używany przez możliwie dużą grupę ludzi. W przeciwieństwie do użyteczności jako „łatwości użycia” czy ergonomii użytkowania, dostępność oznacza „możliwość skorzystania” z funkcji lub właściwości danego systemu.”
Informacje z przed lat
Siedząc przy komputerze w ten majowy wieczór i pijąc dobre majowe napoje w ten trudny czas epidemii Korona wirusa, moje myśli zahaczają siłą rzeczy o służbę zdrowia, która działa lepiej lub gorzej a kolejne reformy są jak się zdaje po to aby ją uzdrowić, a przy najmniej takie wrażenie odnoszę. Czy to oznacza, że „nasza” służba zdrowia służąc nam sama choruje? Chciałbym odnieść się do tego i podzielić się z państwem pewnymi spostrzeżeniami i refleksjami, do których daję sobie prawo jako osoba całkowicie niewidoma i osoba, która z racji rozmaitych dodatkowych dolegliwości jest zmuszona do kontaktu, co pewien czas, z szeroko rozumianą państwową i prywatną służbą zdrowia.
Może zanim przejdziemy do czasów bieżących, choć zabrzmi to patetycznie, czuję się zobowiązany napisać kilka gorzkich słów na temat polskiej medycyny z przed lat, choć będę też słodzić w dalszej części tego artykułu. Zatem do rzeczy. Kiedy ktoś na ulicy pyta mnie – dlaczego pan nie widzi? – odpowiadam – jest to owoc ciężkie pracy naszych polskich lekarzy. Zaraz po urodzeniu moi rodzice wiedząc o tym, że mogę mieć problemy z oczami, intensywnie kontrolowali mnie w specjalistycznej placówce okulistycznej. Nic to nie dało, uwagi matki, że widzi podejrzane rzeczy w lewym oku, skutkowały jedynie pobłażliwymi uśmiechami i komentarzami, w stylu: „jest to pani pierwsze dziecko, jest pani przewrażliwiona…”. Kiedy w wyniku starań rodziców trafiłem do kolejnego z profesorów, ten okazał się wart swoich piśmienniczych wysiłków – twierdzę tak na podstawie współczesnego wydarzenia – otóż gdy inny profesor w czasach już bieżących zorientował się, że za bardzo mu kadzę, upomniał mnie, że jego zasługa polega tylko na intensywnym publikowaniu artykułów. Z Jego wypowiedzi wnoszę, że faktycznie tytuł profesora medycyny głównie polega na doświadczeniu i bogatym udzielaniu się piśmienniczym. Mogę być tu bardzo subiektywny, ale podzielam zdanie tego pana. Wracając jeszcze na chwilę do przeszłości, ówczesny profesor okulistyki skrzyczał moją matkę, że przelewek nie ma, to nie żarty, w końcu to rak siatkówki, przeżuty gwarantowane, byle nie do mózgu, i dla czego tak późno… Anegdotycznie dodam, że mama próbowała udusić specjalistkę, która przez półtora roku diagnozowała mnie słowami: „jest pani przewrażliwiona, to pani pierwsze dziecko, nic się złego nie dzieje”. Na moje szczęście na środku gabinetu stał stół, dookoła którego uciekała pani doktor. Nie dała się złapać, dzięki czemu ona żyje, moja mama nie trafiła do więzienia za morderstwo, a ze mną miał kto spędzić kolejne lata w polskich okulistycznych szpitalach.
Siatkówczak, bo o nim tu mowa, zwany też „retinoblastoma” wykrywalny jest w drugim tygodniu życia i nawet w tych „gorszych” czasach dawał się, odpowiednio wcześnie wykryty, dobrze leczyć operacyjnie. Miałem z resztą okazję kilkanaście lat później, nie grzecznie po wyżywać się na młodych studentach medycyny przy okazji czekania w państwowej placówce na zabieg dentystyczny. Kiedy usłyszałem, że lekarski młody narybek powtarza na egzamin z podręcznika informacje o „retinoblastomie” i kolega radzi koleżance: „tego się nie ucz, coś wymyślisz”, po prostu trochę krew mi uderzyła do głowy i zmieszałem potencjalnych doktorków z błotem. Było mi potem głupio, ale z perspektywy czasu nie żałuję. Lekarz ma bowiem status społeczny niczym mały bóg. A to nie prawda, jest on rzemieślnikiem jak wielu innych ludzi w swoich zawodach, a artystą w swej profesji zdarza się nie zwykle rzadko.
Dostępność dzisiaj
Jak nie trudno się domyślić, dostępność placówek medycznych to temat rzeka. Obejmuje on za równo działania personelu medycznego w stosunku do osób sprawnych, niepełnosprawnych, w tym osób niewidomych, ale też osób starszych, osób na swój sposób ułomnych, czy to w wyniku wcześniejszych chorób, czy to z powodu bezpośredniego działania lekarzy ratujących życie. O każdym z tych tematów można by napisać rzekę informacji, tak złych jak i dobrych. Aby jakoś nad tym zapanować, skupię się na osobistych, subiektywnych doświadczeniach i szeroko rozumianej dostępności służby zdrowia dla mnie, czyli osoby niewidomej. Pisząc o dostępności będę poruszał sprawy związane z traktowaniem człowieka przez człowieka, ale też bardziej bez osobowo, czyli będzie o dostępie do informacji o moim stanie zdrowia, automatów z kawą, szpitali, podłączaniu kroplówek i wychodzeniu na spacer na oddziale szpitalnym. Za nim przejdę do wspomnianych wyżej tematów, chciałbym zadać przewrotne pytanie, a nóż widelec, będzie to też czytał lekarz, pielęgniarka i odpowie sobie na to pytanie. Czy do szpitali trafiają osoby pełnosprawne, i co to znaczy? Czy osoba z podłączonym workiem urologicznym jest sprawna? Skakać nie może, biegać też nie, do łazienki wychodzi niemal turlając się po podłodze… Albo osoba z kroplówką, jaka tu sprawność się objawia, ciągnięcie statywu na czas? Ale do rzeczy i po kolei. O infantylizacji osób niewidomych raczej było już pisane. Wiadomo, nie widzi, “znaczy głupi” a przy najmniej też głuchy…
Diagnoza
– Ilu z nas zna tę sytuację. Wchodzę do gabinetu lekarskiego w lokalnej przychodni zdrowia – może to być dowolny gabinet. Lekarz na to jak w kawale: „gdzie pana opiekun?” – chciałoby się odpowiedzieć: „siedzi na drzewie i jabłka kradnie albo dorabia za rogiem bawiąc się w doktora”. Jednak mówię kulturalnie: „czeka na mnie w poczekalni”. Lekarz na to: „Proszę zawołać w pana przypadku…”. Myślę sobie, wesoło będzie. Wchodzi opiekun i się zaczyna.
– Co mu dolega, jakie ma objawy, proszę go rozebrać, proszę go ubrać, proszę niech usiądzie…
Chciałoby się zwrócić uwagę, że „niech” to do Burka. Czuję się prawie jak w agencji towarzyskiej przy jakiejś wydumanej zabawie. Chwilowo nie protestuje, bo sił nie mam, wiem, że nic dobrego mnie nie czeka. Zalecenia, skierowania, też obok mnie, do opiekuna. Czy można inaczej? Można. Ale nie jest to puki co regulowane żadną ustawą, żadnym obowiązkowym szkoleniem, w przypadku braku osobniczej wyobraźni. Moja rodzinna pani doktor załatwia takie sprawy lepiej, ona zawczasu upomina: „opiekun zostaje na zewnątrz, jak będzie potrzebny, zawołam”. Tym czasem diagnoza nie jest pozytywna. Do szpitala, na izbę przyjęć, tam się zapisać, na skierowaniu napisane pilne. Trafiam do wojewódzkiego szpitala, na izbie przyjęć wiem, że bez osoby widzącej zginę, nie dopcham się do okienka. Kiedyś próbowałem i skończyło się tym, że dzwoniłem do lekarza prowadzącego aby mu przypomnieć, że nie widzę, wtedy owszem, zjawiła się pomoc, która potrafi załatwić wszystko jak należy, szybko, sprawnie i bez kolejki, czego do końca też nie popieram, ale pani z oddziału nie chciało się, i słusznie, czekać, miała inne obowiązki, więc będąc w zasadzie koleżanką po fachu pracujących na izbie pań, weszła i w jednym pokoju załatwiła całą biurokrację.
Tym czasem po izbie przyjęć z matką trafiamy do przychodni, gdzie mam być przyjęty i zbadany przez fachowca. Fachowiec się zjawia, wyłania się z gabinetu i wymienia kolejny numerek z listy. Myślę sobie, i tak lepiej niż w ZUS., gdzie numerki są na karteczkach, tu przynajmniej pani z rejestracji poinformowała osobiście jaki to numer. Wchodzę, obsługa całkiem fachowa. Opieka na zewnątrz bo to urologia, intymnie może się zrobić. Badanie, wywiad. Diagnoza. Jest źle, najbliższy termin za kilka miesięcy, a na razie karteczka z zaleceniami. Protestuję, ale wynika z tego zbędna dyskusja. Wchodzi na to mój opiekun i zaczyna się awantura. W wyniku awantury i niemiłych słów pani doktor jak się okazuje jest w stanie załatwić konsultację na oddziale. Znany scenariusz. Na urwał w Polsce wciąż sporo rzeczy działa.
Na oddziale inna bajka, pielęgniarki biorą pod pachę, prowadzą do swojego pokoju, tam zakładają co trzeba, przeprowadzają wywiad, dziwiąc się, że sam chodzi, nogi zdrowe. Ale jak nogi zdrowe, to nie najgorzej. Wie jaki dzień tygodnia, co się z nim dzieje, czyli nie widzi, ale w normie? Trudno uwierzyć. Tak zaczyna się mój pobyt na oddziale urologii i po roku czasu z przerwami się kończy. Dla mnie szczęśliwie. Szczegółów nie będę tu opisywał, bo nie oto tu chodzi, skupię się za to na odpowiedziach na tematy o jakich pisałem na początku. Miałem zamiar być obiektywny i pisać o pozytywach i negatywach. Nie ręczę jednak czy tych pozytywów znajdzie się na tyle dużo aby zrównoważyć negatywy.
Nie zależnie od tego, czy to jest oddział urologii, czy chirurgii onkologii ogólnej stwierdzam, że są cechy wspólne i od negatywów zacznę.
Po pierwsze odwiedziny i relaks.
Odwiedziny i relaks
Boli, jesteś po operacji, nie szkodzi, i tak sąsiedzi , którzy jeszcze nie wiedzą co ich czeka, lubią pooglądać spor w telewizji. Jak się nie ogląda telewizji i nic nie boli to się nudzi. Ważne aby telewizor ryczał, byle nie nad moją głową. Dlatego też obowiązkowym wyposażeniem do szpitala dla mnie są porządne sto perki do uszu. Odwiedziny, czepiam się wiem, tu cewnik wystaje z męskiego urządzenia, tu krew z boku trochę cieknie, worek na mocz dynda u nogi, ale inne potrzeby cisną, “idziemy” do łazienki, ale trzy żony i córeczki odwiedzają tatusiów i mężusiów. A wierny opiekun będąc mamą radzi: „nie możesz chodzić z gołym tyłkiem, są tu przecież kobiety. Przykryj się, okryj się, to nic że boli”. A to szpital, czy dom kultury, pytam przewrotnie, za co zostaję przywołany do porządku. Panie na oddziale naprawdę nie robią na mnie wrażenia, ich problem, niech nie patrzą, sam myślę, że zaraz to wszystko się urwie, odpadnie, wyleci. Inna rzecz, że widzący sąsiad z boku choć cierpi to wie kiedy dyskretnie z gołym tyłkiem i kablami dyndającymi wyskoczyć do łazienki, bo reszta akurat nie patrzy. Ale byłem twardy, chodziłem nago, w końcu to szpital i mój komfort jest ważniejszy od odwiedzających, Pielęgniarki na szczęście mnie poparły pewnego razu wywalając na zewnątrz całą tę miłą hałastrę odwiedzających pań.
Ciężko się leży nie widząc w szpitalu, goście stresują, pielęgniarki nie informują o niczym, za każdym razem pytałem, co mi podłączają, dobrze choć, że większość z nich nie ma problemu i odpowiada,. Choć zdarzały się panie, które mówią – kroplówka, – ale na co i po co już informacji nie dopytasz, pani już biegnie, już śpieszy pomóc innym, bo nie śmiem posądzać tak zapracowanej osoby, że tak jej śpieszno do kawy i plotek z koleżankami w pokoju socjalnym.
Najgorzej jednak jest wciąż z lekarzami. Personel oddolny pomoże, poinformuje, podprowadzi, lub po podziwieniu się trochę już wie, że jak wyjdziesz na zewnątrz oddziału zjeść, albo na ławkę pod oddziałem, to i wrócisz. Ale lekarze na obchodzie tylko biegną i biegną, nie sposób się dopytać, co mi jest, kiedy wyjście. Trzeba być głośnym i dociekliwym, to jedyna szansa przebicia się przez lekarski profesjonalizm i ignorancję. Ja wiem, oni są zapracowani…
Lekarski obchód i posiłki
Jeśli miał bym w tym miejscu podsumować dostępność usług na etapie uprzejmości i „fachowej” pomocy ludzkiej, to nie wypada to zbyt optymistycznie, a zaliczyłem na przestrzeni kilku ostatnich lat trzy szpitale, wszystkie mają status wojewódzkich. W Każdym jest bardzo podobnie, trzeba być zdrowym, aby tam się znaleźć, albo faktycznie bazować na tak zwanym swoim opiekunie. Czułem się tam jak osoba całkowicie ubezwłasnowolniona; w zderzeniu z moim zamiłowaniem do decydowania i stanowienia o sobie samym było to bardzo bolesne doświadczenie. Oczywiście w tych jakże nieprzyjaznych warunkach jakie stwarzają polskie szpitale dla osoby niewidomej zdarzają się również jasne strony. A tu ulubiona pani Agata potrafi i o temperaturze i o tym co będzie podłączane poinformować, panie salowe przebierając łóżko pożartują, inna pani dzwonek da do ręki, bo zwykle gdzieś dynda i nie wiadomo gdzie. Ktoś inny już wie, że z niewidomym to można chodzić a nie zaraz na wózek sadzać. Lekarz jak przyjdzie potrafi odchrząknąć, przedstawić się z nazwiska, powiedzieć: „jestem anestezjologiem, chciałem przeprowadzić z panem wywiad…”. Tak, tak, nie jest tak źle. Najgorzej jednak wspominam okresy posiłków, do tego stopnia, że pierwsze doby po operacji wolałem być głodny niż ceregielić się z tym cyrkiem, zwanym wydawaniem posiłków. Owszem, bywa, że panie potrafią przynieść posiłek i zabrać potem naczynia. Ale statystycznie, mimo, że informowałem o tym, że jest potrzebna pomoc jest tak, że albo udało mi się dokrzyczeć, że jeszcze ja, albo ktoś z sąsiadów jeśli był na chodzie ten posiłek przynosił i odnosił, bo dziś jest nowocześnie i brudne talerze trzeba odnieść aby panią lepiej się pracowało, jak się nie odniesie sterta rośnie. Zupełnie inną sprawą jest to, że te posiłki są stawiane na szafkach. Jeśli ma się siłę można sobie usiąść na łóżku i zjeść, jeżeli jest to stan pooperacyjny, hmm. Mimo szczerych chęci i głodu wolałem głodować. Brakuje stolików, brakuje normalnych siedzisk dla gości, bo od tych metalowych krzesełek tortur można nabawić się zagnieceń na szlachetnej tylnej części własnej osobowości, brakuje dobrych łóżek, sterowalnych, wygodnych, najczęściej są pozarywane albo zwykłe stalowe. Raz miałem okazję dostać nowe łóżko i był to strzał w dziesiątkę. Łóżko w pełni dostępne, sterowane elektrycznie, normalnie guzikami, z materacem przeciw odleży nowym, po operacji jak znalazł, w końcu poczułem się jak człowiek a nie połeć mięsa.
Nie wątpliwie do pozytywnych rzeczy zaliczam zachowanie pewnego pana profesora, który choć nie uczony jak traktować osoby niewidome sam wykoncypował, że na obchodzie jak mówi do mnie, może dotknąć mojego ramienia, przykuwając w ten sposób moją uwagę do tego co mówi, a mi dając komfort pewności, że informacje, które słyszę są kierowane do mnie. To ważne. Bo w ogólnym harmidrze jaki powstaje podczas obchodów lekarskich nie raz i nie dwa czułem się jak obiekt ciekawych dociekań, rodem z książek o pra ojcach medycyny z osiemnastego czy dziewiętnastego wieku, nie będąc do końca pewnym, czy to właśnie zaczął się i skończył obchód, czy to może mamy najazd cyrkowców? Nie wspominając już o zrozumieniu, czy krzyknięte: „jeszcze krwawi, do końca tygodnia” to było do mnie, czy może to koniec dowcipu opowiadanego koledze?
Wracając jednak na chwilę jeszcze do zachowania pana profesora, zaciekawiło mnie ono na tyle, że zapytałem, czy miał on jakieś zajęcia o podejściu do osób niewidomych. Okazuje się, że nie, nie ma bowiem w tym ciężkim sześcioletnim cyklu edukacji na studiach medycznych zbyt wiele o tym, jak traktować ludzi po ludzku, pan sam wymyślił, że skoro mówiąc do kogoś na niego patrzy, to mówiąc do mnie dotknie mojego ramienia.
Żeby nie było jednak za różowo czuję się zobowiązany w tym miejscu dodać, że ten sam miły pan profesor wyznaczając termin ostatecznej wizyty na swoim oddziale na skierowaniu napisał “STOMIA”, nie zająknąwszy się do mnie o tym ani słowem. Dobrze, że dokumentacje potem przejrzała osoba widząca. W przeciwnym razie udał bym się na kolejną wizytę będąc przekonanym, że czekają mnie może nie miłe chwile, ale nic tak drastycznego jak resekcja pęcherza moczowego. A tak miałem dwa miesiące aby zawalczyć o inne rozwiązania niż te, które sugeruje atlas medycyny konwencjonalnej. I okazało się, że można inaczej!
Dostępność jako taka
Czas na zebranie informacji o dostępności służby zdrowia w Polsce z punktu widzenia osoby niewidomej w jakąś syntetyczną całość, z przypomnieniem, że jest to ocena subiektywna.
Na zdecydowaną korzyść poprawiającą dostępność i komfort należy zaliczyć fakt istnienia łazienek przy salach a nie na korytarzach. Dużo łatwiej jest nauczyć się trafiać do łazienki, kiedy do przejścia mamy dwa, trzy metry, zwłaszcza, gdy stan jest bolesny, zamiast snuć się po korytarzu, gdzie często stoją też inne akcesoria typu wózki, stoliki, ławki etc. Jedna z moich pierwszych przygód w dorosłym życiu z szukaniem łazienki w szpitalu była dość drastyczna. Po pokonaniu zagraconego korytarza trafiało się do pomieszczenia, gdzie lepiej było by wchodzić w masce gazowej, taki był stan zadymienia, a dotykać rzeczy najlepiej byłoby w rękawiczkach, tak wszystko się lepiło.
Dużo lepiej jest też trafić na salę, gdzie jest mniej osób albo po prostu sala jest trzy osobowa, mniejszy harmider, mniej odwiedzających, co daje szanse na większą intymność, zwłaszcza po operacji, łatwiej złapać z kimś kontakt, a i lekarze mają mniej do powiedzenia, więc łatwiej wyłapać co do mnie, a co do sąsiada. Warto też zgłosić już na oddziale po przyjęciu personelowi, że wolelibyśmy, aby na sali nie było za dużo osób. Zawsze jest szansa, że taka się znajdzie. Ja prosiłem parę razy o izolatkę, bo nie jestem zbyt towarzyski, gdy coś mnie boli ale tu personel tylko się roześmiał, podsumowywując moją prośbę tekstem: „takie to mamy tylko dla vipów”. Ale Prosić się opłacało, zakwaterowano mnie na salach albo mniejszych albo z mniejszą ilością pacjentów.
Same szpitale jako takie nie są dostosowane do samodzielnego poruszania się przez osobę niewidomą, i trudno sobie wyobrazić jak by to miało wyglądać. Ze względu na specyfikę tych miejsc, zawsze coś pod nogami stać będzie. Trzeba liczyć na pomoc albo współpacjentów albo personelu. Za ostatnią bytnością w szpitalu udało mi się nawet wydostać i pospacerować na zewnątrz oddziału wzdłuż bardzo długiego łącznika z moją niewidomą partnerką.
Co do korzystania z bufetu, automatów z napojami, teoretycznie jest to możliwe, ale zajmuje mnóstwo czasu i energii, zalecał bym jednak korzystać z pomocy odwiedzających lub współpacjentów na chodzie. Jeśli chodzi o personel bywa różnie, a główną przyczyną jest moim zdaniem stereo typizacja osób niewidomych oraz brak jakiegokolwiek przeszkolenia personelu w tym kierunku, więc wszystko zależy od dobrej woli, wyobraźni i chęci, a z tym jak to u ludzi bywa różnie.
Najzabawniej jest jednak, gdy udamy się do prywatnej nowoczesnej przychodni, gdzie za wizytę płacimy od stu do dwustu złotych, zależy jaki specjalista będzie nas obsługiwał i tam wszystko jest piękne, prowadnice na podłodze zrobione z myślą o osobach niewidomych, ale w rejestracji słyszymy:
– Pokój siedemnaście,, dziękuję.
– A gdzie ten pokój?
– Za panem…
Wejść też trzeba po schodach, bo winda co prawda jest z tych co mówią, ale panel z wyborem pięter jest szklany i nie ma guzików. Za to z powrotem można zjechać windą, bo lekarz zaciekawiony, jak ta dostępność działa, bo tyle o niej się teraz mówi, a i remont był budynku, dowiedziawszy się co i jak, sam odprowadzi do windy, sensor dotknie i do miłego pożyczy.
Nie ma co! Trafić do szpitala nikomu nie życzę a i z przychodni te starszego typu jednak bym zalecał, pod względem dostępności. Tam Przynajmniej w rejestracji miłe panie pomogą a w nowoczesnych jak dostępność klatki schodowej się skończy, bo drzwi okażą się zamknięte, będziemy czekać na klienta żeby sensor wcisnął.
Zatem widzimy, że zgodnie z definicją dostępności, którą zamieściłem na samym początku, mogę pokusić się o stwierdzenie, że dostępność w placówkach Polskiej służby zdrowia dla osób niewidomych jest jeśli nie żadna to, co może jest optymistyczne, taka sobie. Myślę, że w przychodni lekarskiej ogarnięty niewidomy jest w stanie sobie sam poradzić. Podobnie ma się sprawa na oddziałach szpitalnych, po dłuższym pobycie, lub po kilku krotnym wracaniu na dany oddział, jesteśmy w stanie tam funkcjonować, znamy już otoczenie, znamy personel a on zna nas i nasze możliwości, więc z większym nakładem energii niż nasi widzący współpacjenci, damy sobie radę. Zupełnie inaczej ma się sprawa z przyjmowaniem na oddział. Tutaj wolał bym nie być kozakiem, mając po drodze kolejkę ludzi, szereg okienek, papierów do podpisu, gdzieś tam przebieralnie, gdzieś tam właściwy oddział, na oddziale, jeśli jest dla nas nowym miejscem, gdzieś tam pokój pielęgniarek, w końcu salę i łóżko, na którym też od razu nie usiądziemy, czy się położymy, bo często trzeba poczekać aż łóżko zostanie zwolnione. Dostępność systemu służby zdrowia w procesie rejestrowania pacjenta jest moim zdaniem żadna i opiera się tylko na dobrej woli personelu. Lepiej mieć kogoś do pomocy, gdyż w przeciwnym razie może być sporo zamieszania a nie jest to miejsce, gdzie przybywamy pełni sił i ochoty do walki z systemem. Na sam koniec opiszę kuriozalne wydarzenie, w którym brałem udział dobre kilka lat temu, gdy to osoba czekająca ze mną na przyjęcie na oddział chirurgii ogólnej w pewnym szpitalu wojewódzkim, z tytułu nieustannego spóźniania się ciała decyzyjnego, musiała iść do pracy. Ciało decyzyjne w końcu przybyło i klepnąwszy pieczątkę na skierowaniu rzekło: „do przebieralni”. Jak, gdzie, którędy zapytałem, lekko spanikowany, bo stresów już dość miałem. Na co w odpowiedzi usłyszałem: „ktoś z kolejki panu pomoże, chwileczkę, zaraz powiem.” I tak też się stało. Poproszona przez ciało decyzyjne miła pani zaprowadziła mnie do przebieralni i na oddział z powrotem. Sama przy okazji się przebrała. Gdyby nie miejsce i okoliczności i że do śmiechu mi nie było, uznał bym to za interesującą grę wstępną.
Nie wiem, czy to się za mojego życia zmieni. Mam też świadomość, że w Polsce nie jest jeszcze najgorzej. Ale wiele się musi zmienić w myśleniu i działaniu polskiej służby zdrowia, aby była dostępna w swej nie przenikliwej niedostępności.