Rozpoczynając studia licencjackie na Krakowskiej Akademii imienia Andrzeja Frycza Modrzewskiego, na kierunku filologia angielska, miałam wiele obaw. Jako osoba uczęszczająca przez większość szkolnych lat do specjalnego ośrodka dla niewidomych, posiadam niewielkie doświadczenie związane z nauką w ogólnodostępnych placówkach. Początkowe studenckie tygodnie były więc dla mnie skokiem w nieznane. Już pierwsze zajęcia stanowiły olbrzymie wyzwanie, ponieważ odbywały się na jednej z uczelnianych aul. Doskonale pamiętam poczucie zagubienia na ogromnej, przepełnionej ludzkim gwarem przestrzeni. Kompletnie nie miałam pojęcia, jak poradzę sobie w nowym miejscu, nie znając nikogo z obecnych tu ludzi. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że będąc całkowicie niewidomą studentką nie należę do wyjątków, i że cała masa osób przede mną zmagała się z dokładnie tymi samymi lękami. Z raportu sporządzonego w 2015 r. na zlecenie rzecznika praw obywatelskich wynika, że w roku 2013 na uczelniach wyższych studiowało 2638 osób niewidomych i słabowidzących. Nie jest to może zbyt wysoka liczba. W tym samym roku podano, że odsetek studentów z niepełnosprawnościami uzyskujących wyższe wykształcenie był znacznie niższy w stosunku do osób pełnosprawnych (9,1 do 25,86). Dobrą wiadomością jest fakt, że wciąż rejestruje się wzrost liczby niepełnosprawnych studentów zarówno na uniwersytetach jak i w szkołach o specjalistycznym profilu zawodowym. Państwo polskie zobowiązało się do zapewnienia osobom dotkniętym niepełnosprawnościami dostępu do wyższego szkolnictwa oraz traktowania ich na równych zasadach co pozostałych studentów. Uczelniom zaleca się m.in. przystosowywanie infrastruktury budynków do potrzeb studentów z różnymi niepełnosprawnościami, umożliwienie takim osobom dostępu do niezbędnych materiałów oraz wszystkich wybranych przez nie zajęć, a także dostosowanie stron internetowych do ogólnodostępnych standardów. Oczywiście nie wszystkie szkoły mają możliwość tudzież wykazują chęć podporządkowania się tym zaleceniom, jednak uczelnie wyższe coraz częściej inwestują w rozwiązania wspierające niepełnosprawnych studentów. W rezultacie takie osoby podejmują studia wyższe znacznie chętniej niż przed laty. Ja również postanowiłam na własnej skórze sprawdzić, jak sprawa dostępności na studiach wygląda w praktyce.
Studenckie życie w Krakowie
Za pośrednictwem strony internetowej dowiedziałam się, że na terenie Krakowskiej Akademii funkcjonuje Biuro ds. Osób Niepełnosprawnych, potocznie zwane BONem. Tam właśnie postanowiłam na początek zasięgnąć języka. Poinformowano mnie, że uczelnia oferuje niepełnosprawnym studentom różne formy wsparcia, m.in. zapewnienie asystenta, który może pomagać takiej osobie przy sporządzaniu notatek podczas zajęć, poruszaniu się po uczelnianym gmachu, przystosowywaniu materiałów tudzież innych czynnościach. Oczywiście niepełnosprawny student nie musi decydować się na taką formę pomocy, jednak dla mnie była ona momentami bardzo przydatna, a i inni napotkani studenci z branży w większości z niej korzystali. Asystenci są zazwyczaj również studentami uczelni, którzy za swoją pracę otrzymują wynagrodzenie. Najczęściej jest tak, że osoba studiująca zaocznie zostaje asystentem tego, kto wybrał studia stacjonarne i odwrotnie; student uczęszczający na studia dzienne zwykle pomaga osobie studiującej niestacjonarnie. Wyjątek stanowią sytuacje, gdy obydwie chętne do współpracy osoby wybrały ten sam kierunek i studiują na tym samym roku. W takim przypadku zajęcia właściwie pokrywają się z pracą asystenta, nie trzeba więc dopasowywać harmonogramu tak, żeby pasował obydwu stronom. Chęć podjęcia pracy jako asystent osoby niepełnosprawnej zgłasza się pracownikom BONu, którzy następnie organizują rekrutowanym szkolenie przygotowawcze dotyczące pracy z osobami z różnymi formami niepełnosprawności. Z pomocy korzystają naturalnie nie tylko niewidomi, lecz również studenci poruszający się na wózkach inwalidzkich, głusi, dotknięci chorobami psychicznymi czy innymi problemami. Kiedy procedura rekrutacyjna dobiegnie końca, pracownicy umożliwiają każdemu z asystentów kontakt z osobą, której ma pomagać. Potem, już indywidualnie, student wyjaśnia przyszłemu asystentowi bądź asystentce, jakiej dokładnie pomocy potrzebuje. W moim przypadku była to głównie pomoc w poruszaniu się po uczelni, a także wypełnianiu niezbędnych dokumentów oraz kierowanych do dziekanatu pism i podań. Asystent może też uczestniczyć w zajęciach studenta pod warunkiem, że wyrazi na to zgodę wykładowca. BON daje osobie niepełnosprawnej oraz asystentowi czas na zapoznanie się, ustalenie wspólnego planu działania i sprawdzenie, jak będzie on przebiegał w praktyce. Jeśli współpraca po obu stronach układa się dobrze, następuje podpisanie umowy pomiędzy niepełnosprawnym studentem, asystentem i BONem. Oczywiście nic nie odbywa się bez biurokratycznych formalności i ogólnie nielubianej, choć powszechnie stosowanej papierologii. Asystent otrzymuje zapłatę na podstawie stawki godzinowej, musi więc każdego dnia dokumentować swoją pracę, otrzymać pod każdym dokumentem podpis osoby, której pomaga i raz w miesiącu zanieść wypełnioną dokumentację do BONu. Umowa trwa przez cały rok akademicki, choć obie strony mają możliwość wycofania się, jeśli coś pójdzie nie tak. Każdego następnego roku należy powtórzyć całą procedurę, jeśli oczywiście osoba niepełnosprawna nadal chce korzystać z asysty. Pomocy nie musi udzielać za każdym razem ten sam człowiek; w moim przypadku asystentki, jakoś tak się złożyło, że trafiałam na same dziewczyny, zmieniały się co roku, jednak każda z nich okazała się nie tylko przydatną pomocą, lecz również ciekawą nowo nawiązaną znajomością.
Inną formą wsparcia oferowaną przez BON osobie niewidomej była możliwość skorzystania z pomocy pracowników biura przy skanowaniu potrzebnych książek z uczelnianej biblioteki. Jeśli więc potrzebowałabym nie zaadaptowanej do wersji elektronicznej książki, która znajdowała się w zasobach uczelnianej biblioteki, należało poinformować pracownika BONu o tym, że chcę otrzymać jej skan oraz dostarczyć do biura tytuł i autora bądź samą publikację. W ciągu kilku dni pracownik powinien dostarczyć mi zeskanowany podręcznik. Osobiście nigdy nie musiałam korzystać z tej formy pomocy. Uczęszczam na studia językowe, więc sporo potrzebnych mi materiałów zostało już wcześniej zaadaptowanych do wersji elektronicznej; duża ich część była również dostosowywana dla studentów przez samych wykładowców. Oczywiście nie wszystko udawało się zdobyć tak łatwo, jednak co drobniejsze zapotrzebowania realizowałam na własną rękę, przy użyciu prywatnego skanera. Z opowieści przyjaciół wiem, że znacznie więcej problemów mają w tej mierze niewidomi wybierający studia takie jak matematyka, fizyka czy kierunki techniczne. W siedzibie BONu otrzymałam też internetowy adres biblioteki akademickiej dostępnej dla niewidomych studentów polskich uczelni, posiadającej znaczne elektroniczne zasoby różnorakiej literatury, niestety dzieł anglojęzycznych okazało się tam być jak na lekarstwo.
Zaznajamianie się z budynkiem, w którym studiowałam nie było łatwym zadaniem przede wszystkim dlatego, iż, niestety, jestem osobą, która szybko gubi się na obcym terenie. Pomoc znajomych z roku, a później też asystentki, okazała się zatem bardzo przydatna. Ogromnym ułatwieniem był także fakt, że sale wykładowe, toalety, pokoje dziekanatu itp. zostały opisane alfabetem Braille’a. Zaletą uczelni było również to, iż jej kompleks składa się tylko z dwóch budynków, w dodatku połączonych ze sobą wewnętrznym łącznikiem; nie trzeba więc wędrować po rozległym kampusie ani szukać rozrzuconych tu i ówdzie budynków celem odnalezienia biblioteki czy dotarcia na zajęcia odbywające się na innym niż nasz wydziale.
Jeśli chodzi o zajęcia same w sobie, uczestnictwo w nich nie stanowiło właściwie problemu. Jak wspominałam, do większości materiałów miałam dostęp elektroniczny, zresztą tak jak wszyscy studenci na roku. Już przy pierwszym spotkaniu poproszono nas o założenie grupowego maila, na który wykładowcy będą przesyłać nam przygotowane materiały. Otrzymywaliśmy je w różnych formach w zależności od wizji konkretnego wykładowcy: prezentacje w powerpoincie, dokumenty w formacie pdf lub w Wordzie, lecz także nierzadko zeskanowane obrazy lub zdjęcia tekstu. Te ostatnie są dla niewidomych najtrudniejsze do obsłużenia, jednak radziłam sobie z nimi za pomocą programu Abby FineReader, który lepiej lub gorzej rozpoznaje zeskanowaną treść i przerabia ją na dostępną dla nas formę tekstową. Literówek, krzaczków, dziwacznych znaków i innych tego typu błędów pojawia się przy tej okazji sporo; wszystko zależy od jakości zeskanowanego obrazu. W większości byłam jednak w stanie, choćby z kontekstu, odcyfrować właściwe litery i wyrazy. Najtrudniejsze do rozpoznania jest pismo ręczne, z którym program prawie w ogóle sobie nie radzi. Z tego powodu nie mogłam, niestety, pożyczać notatek od znajomych, jeśli nie było mnie na jakichś zajęciach.
Największym wyzwaniem w zakresie samych zajęć były jednak dla mnie pierwsze kontakty z wykładowcami. Osoba niewidoma musi, już na samym początku, zwrócić na siebie uwagę osób prowadzących wykłady, konwersatoria, ćwiczenia czy seminaria, w których będzie uczestniczyć. Tuż po pierwszych zajęciach zapoznawczych podchodziłam do każdego z moich akademickich nauczycieli, przedstawiałam się, wyjaśniałam swoją sytuację, po czym próbowaliśmy opracować dogodną formę współpracy. Takie otwarte konfrontacje z obcą osobą, zwłaszcza stojącą znacznie wyżej ode mnie w uniwersyteckiej hierarchii, były mocno stresujące, jednak dość szybko okazało się, że najtrudniej jest przełamać pierwsze lody i barierę własnego charakteru. Na szczęście wykładowcy, na których trafiłam, byli mi przychylni i chętnie uczyli się ze mną pracować. Spotykałam się z różnymi reakcjami – najczęstszą było zaskoczenie, czasem lekki niepokój o to, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, lecz głównie ciekawość i zainteresowanie. Za każdym razem musiałam tłumaczyć, w jaki sposób pracuję, co mogę, a czego w żaden sposób nie będę w stanie zrobić. Trzeba było wyjaśniać rzeczy oczywiste dla każdego niewidomego, np. że sporządzam notatki na komputerze, którym posługuję się dzięki programowi odczytu ekranu, że gdy wykładowca zapisuje coś na tablicy będę wdzięczna, jeśli na mój użytek podyktuje to również na głos, że materiały w formie papierowej są dla mnie bezużyteczne i zdecydowanie preferuję ich elektroniczną wersję, o ile jest w posiadaniu wykładowcy, że prace domowe oraz egzaminy mogę również pisać na komputerze i oddawać wykładowcy na pendrive’ie … Dla większości moich nauczycieli wszystkie te zagadnienia stanowiły zupełną terra incognita, miałam jednak okazję pracować też z osobą, która w przeszłości uczyła niewidomych studentów, więc prawie wszystko było dla niej jasne. Nauka wymaga nakładu pracy nie tylko ode mnie, lecz również od uczących mnie osób. Nie mogę nie wspomnieć o jednej z nauczycielek, która własnoręcznie przepisywała dla mnie rozwiązywane podczas zajęć testy po to, żebym nie musiała użerać się ze skanami. W innych jednak przypadkach musiałam przypominać wykładowcom, żeby przysłali mi mailem obiecane wcześniej materiały, które inni studenci otrzymywali w formie papierowej.
Wykładowcy, którzy wyrazili zgodę na to, bym zaliczała przedmioty w formie elektronicznej musieli wcześniej przygotować dla mnie test i przynieść go w dniu egzaminu. Czasem, kiedy test był skanem lub zdjęciem, musiałam przerabiać go naprędce w trakcie egzaminu. Niekiedy utrudnieniem były też mało czytelne tabelki lub dziwnie porozrzucane elementy tekstu. Na szczęście osobie niewidomej przysługuje odgórnie wydłużony czas pracy podczas egzaminów, o czym nie omieszkałam powiadamiać wykładowców, zawsze otrzymywałam więc kilkanaście dodatkowych minut na dokończenie pracy. Oczywiście nie można rozciągać tego w nieskończoność i zdarzało się, że nie zdążałam ze wszystkimi zadaniami, ale w końcu widzący student też nie zawsze wyrobi się w czasie. Doskonale pamiętam jak jeden z wykładowców zapomniał pewnego razu przynieść dla mnie test i w rezultacie musiałam zaliczać przedmiot ustnie, w dodatku w obecności pozostałych studentów, którzy w tym samym czasie pisali egzamin. Zdarzali się też wykładowcy, którzy od razu uprzedzali mnie, że wolą, bym zaliczała u nich przedmioty ustnie, jednak gdy byłam na to wcześniej przygotowana i nic nie odbywało się znienacka, stres był dużo mniejszy. Takie zaliczenia zwykle miały miejsce już po egzaminie ogólnym, wyłącznie na osobności z wykładowcą, i ostatecznie okazywały się nawet przyjemne, ponieważ jeśli przychodziło się przygotowanym i potrafiło uważnie słuchać, można było czasem otrzymać od nauczyciela naprowadzające wskazówki.
Niestety, nie wszystko przedstawia się tak kolorowo. Trafiły się raz zajęcia, z których musiałam całkowicie zrezygnować. Mowa tu o języku chińskim, który przypadł nam w udziale na trzecim roku studiów. Język ten jest ciekawy, a zarazem niezwykle ostatnio ceniony i poszukiwany na rynku pracy; ma jednak pewną poważną przeszkodę, której jako osoba niewidoma nie zdołałam przeskoczyć. Jego alfabet składa się, mianowicie, nie z liter lecz z rysunków i obrazkowych znaków. Na początku roku naszą nauczycielką była młoda Chinka, którą z zainteresowaniem spytałam, jak radzą sobie w tej sytuacji niewidomi Chińczycy.
– Słyszałam, że istnieje chyba jakaś metoda, ale nic o niej nie wiem – odparła z zakłopotaniem.
Kolejny nauczyciel, choć miał już niejedną okazję pracować ze mną przy innych przedmiotach, również nie potrafił nic w tej kwestii wymyślić, a nauka wyłącznie ze słuchu, z fonetycznym zapisem wyrazów i zgłosek, nie wchodziła w grę. Sama też nie doszukałam się rozwiązania problemu. W rezultacie przestałam uczestniczyć w zajęciach języka chińskiego i w ramach zastępstwa musiałam uczęszczać na wykłady z zupełnie innych przedmiotów ze studentami z innego kierunku. Nie rozpaczałam wprawdzie zbyt długo, ponieważ język chiński, jakkolwiek interesujący, nigdy nie należał do wymarzonych przeze mnie przedmiotów, a obserwując moich udręczonych, zmagających się z zawiłymi znaczkami i niemożliwymi do wymówienia dźwiękami znajomych, byłam nawet z obrotu sprawy zadowolona.
Największe chyba utrudnienie związane było jednak nie z przedmiotami czy nauczycielami, lecz z administracyjno-biurokratyczną częścią studenckiego życia. Zgodnie z obecnym standardem Krakowska Akademia, jak większość szkół wyższych, posiada elektroniczny system obsługi studentów, zwany tam “wirtualnym dziekanatem”. Za moich czasów mogłam za jego pośrednictwem głównie sprawdzić swój plan zajęć i przeczytać o aktualnych wydarzeniach związanych z uczelnią. Kwestie na których zależało mi zdecydowanie bardziej, nie były możliwe do załatwienia elektronicznie. Wszelkie sprawy biurokratyczne, takie jak wnioski o przyznanie stypendium, prośby i podania do dziekana, zaświadczenia czy inne składane dokumenty należało wypełnić i dostarczyć do dziekanatu w formie papierowej. Samodzielnie mogłam więc jedynie pobrać ze strony internetowej i wydrukować odpowiedni formularz, którego wypełnienie musiałam już powierzyć osobom trzecim. Jeszcze gorsze były indeksy. Bieganie z papierową książeczką po podpis wykładowcy na odpowiedniej stronie jest dla niewidomego bardzo uciążliwe zwłaszcza, gdy do konkretnego wykładowcy ustawia się akurat kolejka. Jeszcze większe kolejki ustawiały się przed pokojem dziekanatu w dniu składania indeksów na koniec sesji. Naprawdę trudno było zorientować się w tłumie, gdzie jest koniec długaśnego ludzkiego ogona i kiedy nastąpi moja kolej. W załatwianiu tych formalności pomagały, oczywiście, asystentki, a czasem któraś z koleżanek zbierająca akurat indeksy od całej grupy. Indeksy elektroniczne wprowadzono dopiero rok po ukończeniu przeze mnie studiów.
Pobyt w Łodzi
Po obronie pracy licencjackiej rozpoczęłam nową studencką przygodę, tym razem na Uniwersytecie Łódzkim. Nauczona wcześniejszym doświadczeniem, zaczęłam od poszukiwania wsparcia. Biuro ds. Osób Niepełnosprawnych funkcjonuje na większości polskich uczelni, znalazłam je więc i tutaj. Niełatwo było się tam dostać. W przeciwieństwie do Krakowskiej Akademii, Uniwersytet Łódzki rozrzucony jest w różnych częściach miasta: gdzie indziej znajduje się Wydział Filologiczny, na którym studiuję, gdzie indziej główna biblioteka, gdzie indziej centralna siedziba uczelni, a w jeszcze innych miejscach pozostałe wydziały i instytucje. UŁ posiada też coś, czego zabrakło Krakowskiej Akademii, czyli własne akademiki, zwane tutaj “domami studenckimi”. Biuro Osób Niepełnosprawnych mieści się właśnie w jednym z takich domów, w dzielnicy studenckiej, na końcu małej uliczki, której nazwy, zmienionej niedawno, nie kojarzą nawet rdzenni Łodzianie. Sporo czasu upłynęło zanim zdołaliśmy, wraz z wiozącym mnie na miejsce taksówkarzem, odnaleźć właściwy budynek. Kiedy wreszcie stanęłam twarzą w twarz z pracownikami, pierwsza rzecz, o jaką spytałam, to możliwość uzyskania pomocy asystenta. Wyjaśniłam, że w nowym miejscu bardzo przydałoby mi się wsparcie widzącej osoby w poznawaniu terenu i na tym przede wszystkim mi zależy. Muszę przyznać, że uzyskana odpowiedź mnie zaskoczyła. Zostałam poinformowana, iż uniwersytet owszem, zapewnia taką formę wsparcia, jednakże sam nie rekrutuje asystentów i osoby chętnej do tej pracy muszę poszukać na własną rękę. W związku z tym, że nie znałam w Łodzi wówczas nikogo, kto mógłby się tego podjąć, zadanie było raczej niewykonalne. Podpowiedziano mi, żebym szukała asystenta wśród kolegów z roku, bo tak będzie wszystkim najłatwiej. Jeśli już znajdę kogoś, kto zechce zostać moim asystentem, mogę przyjść z taką osobą do BONu i podpisać odpowiednią umowę. Kiedy już poznałam ludzi z roku okazało się, że niektórzy chętnie pomagają sami z siebie; szybko zarzuciłam więc pomysł samodzielnego werbunku asysty.
Innym aspektem, w którym łódzki BON solidnie mnie rozczarował, była adaptacja materiałów. Całkiem niedawno okazało się, że przy pisaniu pracy magisterskiej potrzebuję pewnej książki, której ani ja, ani prowadząca moją pracę pani promotor, nie odnalazłyśmy w wersji elektronicznej. Wyniósłszy z Krakowa wiedzę, iż istnieje możliwość poproszenia BONu o pomoc w zaadaptowaniu dla mnie konkretnych pozycji z zasobów uniwersyteckiej biblioteki, postanowiłam sprawdzić to i tutaj. Skoro w Krakowie nie miałam okazji z takiej pomocy skorzystać, to przynajmniej w Łodzi nadarza się szansa. Rozmawiając z przyjaciółmi studiującymi w innych miastach dowiedziałam się, że u nich również taka możliwość istnieje i dość sprawnie działa, byłam więc przekonana, że jak wszędzie, to dlaczego nie na Uniwersytecie Łódzkim. Zadzwoniłam w tym celu pewnego dnia do BONu, wyjaśniłam, w czym rzecz, i przedstawiłam swoją prośbę.
– Nie mamy takiej możliwości – odparł wprost mężczyzna, z którym rozmawiałam. – BON się tym nie zajmuje, ale może Pani udać się do głównej biblioteki i poprosić któregoś z pracowników. Na pewno pomoże.
Odpowiedź spotkała się zarówno z moim wielkim zawodem, jak również z jeszcze chyba większym oburzeniem pani promotor. Ciężko bowiem nam obu wyobrazić sobie, że zajęci własnymi zawodowymi sprawami pracownicy biblioteki porzucą nagle wszelkie inne zlecone im zadania i będą stać ze mną przy skanerze kilka godzin potrzebnych do żmudnego zeskanowania całej książki. Nie miałam nawet sumienia prosić ich o coś, co zdecydowanie nie należy, moim skromnym zdaniem, do zakresu ich obowiązków.
Gmach mojego wydziału jest sporym, nowo wybudowanym budynkiem. Niestety, napisy w Braille’u nie są nigdzie umieszczone. Na szczęście dla mnie nasze zajęcia odbywają się w obrębie dwóch sal wykładowych i rzadko dochodzi do zmian w tym zakresie. W budynku mieści się również dziekanat oraz wydziałowa biblioteka; ta główna położona jest w odległości kilku minut spacerem. Miałam raz okazję odwiedzić to miejsce. Główna biblioteka UŁ jest morzem otwartej przestrzeni, podzielonej tematycznie na dziedziny potrzebne poszczególnym wydziałom. Ja chciałam sprawdzić bibliotekę pod kątem jej dostępności dla niewidomych, ponieważ nasza biblioteka wydziałowa nie jest wyposażona w żaden pomocny sprzęt. Biblioteka główna natomiast posiada udźwiękowiony komputer, skaner, monitor brajlowski, auto lektor, program powiększający oraz brajlowską drukarkę. Brzmi pięknie, aczkolwiek po bliższym zbadaniu sprawy można odkryć, że cały sprzęt został zakupiony dobre kilkanaście lat temu, monitor brajlowski już od dawna nie pozwala się uruchomić (nikt nie potrafi dojść dlaczego), nie istnieje osoba, która umiałaby obsłużyć drukarkę, a jedyną rzeczą, z której ktoś w ogóle ostatnio korzystał w praktyce jest program powiększający. Pomimo tych rażących niedociągnięć pozytywnie zaskoczyła mnie postawa pracowników biblioteki. Dwoje młodych ludzi, którzy pokazywali mi sprzęt, wyraźnie ucieszyło się na mój widok. Przyznali, że rzadko kto w ogóle chce korzystać z tych urządzeń. Mieli świadomość, że sprzęt jest już przestarzały i otwarcie wyznali, że mają niewielkie pojęcie o tym, jak go obsługiwać. Szkolenia wprawdzie odbywają się co jakiś czas, są jednak powierzchowne i niewiele wnoszą. Faktem jest, że obecnie większość niewidomych studentów korzysta z własnych laptopów, a i urządzenia brajlowskie nierzadko znajdują się w prywatnych domach, biblioteczne zasoby nie są więc już tak przydatne jak niegdyś. Być może to właśnie jest powodem zaniedbania tej kwestii przez uniwersytet. Jednakże pracownicy, których spotkałam, byli ewidentnie spragnieni wiedzy. Poprosili mnie o kilka konstruktywnych uwag dotyczących samego sprzętu jak również poprawy jego funkcjonowania, których z zaangażowaniem słuchali, a nawet notowali co ważniejsze kwestie. Na koniec zostałam przez nich serdecznie zaproszona na powtórną wizytę.
Nie będę się ponownie rozwodzić nad zajęciami, nauczycielami, egzaminami czy materiałami, gdyż wszystko wygląda tu właściwie identycznie jak w Krakowie z tą tylko różnicą, że tym razem wybrałam studia zaoczne, nie dzienne, jak poprzednio. Muszę subiektywnie przyznać, że studiowanie w weekendy odpowiada mi znacznie bardziej. Zajęć jest mniej i przede wszystkim prowadzone są jednym ciągiem, od rana do popołudnia. Na studiach dziennych nie raz spędzałam bezczynnie długie godziny na tzw. okienkach między zajęciami, podczas których nie bardzo miałam co ze sobą zrobić. W rezultacie dzień wykładowy tylko niepotrzebnie się rozciągał. Tutaj ten problem zniknął zupełnie. Także wszystkie przedmioty są w pełni dostępne. Jedyne zajęcia, jakich mi brakuje, to wychowanie fizyczne. W swym raporcie rzecznik praw obywatelskich [1] zaleca, by ograniczyć zwalnianie osób niepełnosprawnych z zajęć sportowych, o ile nie wymaga tego ich stan zdrowia. Szkoły wyższe powinny raczej zapewnić niepełnosprawnym studentom ofertę zajęć, w których będą oni mogli swobodnie uczestniczyć. W Krakowie wychowanie fizyczne było na studiach licencjackich obowiązkowe, a do wyboru mieliśmy kilka form zajęć sportowych m.in. siłownię, basen, taniec i inne. Studenci mogli zdecydować się tylko na jedną opcję; osobiście wahałam się między basenem a siłownią. Ostatecznie wybrałam to drugie głównie dlatego, że na pływalnię musiałabym dojeżdżać w inne miejsce, co wymagało zarówno więcej czasu jak i logistycznego planowania. Siłownia natomiast mieściła się w budynku uczelni i mogłam bez przeszkód ćwiczyć w przerwach między zajęciami. Trener lub współćwiczące koleżanki chętnie pomagali mi w korzystaniu z poszczególnych sprzętów i mimo niedogodności związanych z odnajdywaniem własnych rzeczy w szatni, zajęcia te sprawiały mi sporo radości no i przede wszystkim dostarczały trochę ruchu. Na Uniwersytecie Łódzkim wychowanie fizyczne nie jest, a szkoda, w ogóle prowadzone na zaocznych studiach magisterskich.
Pozytywnie zaskoczył mnie tu natomiast elektroniczny system obsługi studentów (USOS). Po zalogowaniu się na swoje konto mogę składać wszelkie wnioski, prośby i podania w formie elektronicznej, a także samodzielnie kontrolować etapy ich rozpatrywania. Formularze z reguły są w miarę proste i dostępne dla programów odczytu ekranu. Wszelkie decyzje zapadające w mojej sprawie pojawiają się również na moim koncie bądź są do mnie wysyłane na indywidualną uczelnianą skrzynkę mailową, którą założono niedawno każdemu studentowi. Mogę też na szczęście zapomnieć o papierowych indeksach. Po zaliczeniu przez studenta przedmiotu, wykładowca ma obowiązek wprowadzić ocenę do systemu, a ja mogę z łatwością kontrolować wszystkie moje oceny. Oczywiście USOS ma swoje gorsze dni; zdarza się czasem, że jest w trakcie renowacji bądź z jakiegoś innego powodu nie można wykonać za jego pośrednictwem pewnych działań. Obecnie jednak tego typu usługi stają się standardem i elektroniczne systemy obsługi studentów coraz częściej są udoskonalane.
Jestem jeszcze na ostatnim roku studiów, nie sposób więc nie wspomnieć o tym, jak uniwersytet radzi sobie w nietypowej sytuacji, podczas epidemii korona wirusa. Na uczelnię nie przychodzimy od marca. Na początku studia zdalne polegały wyłącznie na składaniu zadawanych prac pisemnych przez platformę elearningową, czyli moodle. Nie jest ona zbyt skomplikowana i po zarejestrowaniu się na odpowiedni kurs mogę z niej bez większych przeszkód korzystać. Ostatnim sporym wyzwaniem było wrzucenie na nią zrzutu ekranu z wynikami testu, który zrobiliśmy. Jednakże i to zadanie udało mi się wykonać, zdobywając przy tym nową wiedzę i doświadczenie. Niektórzy wykładowcy z kolei preferują kontakt mailowy, prace domowe wysyłam więc do nich za pośrednictwem uczelnianej poczty. Natomiast od mniej więcej dwóch tygodni wkroczyliśmy na drogę zajęć zdalnych, które odbywają się na żywo, za pośrednictwem aplikacji Microsoft Teams, służącej do organizowania telekonferencji. Jestem zmuszona używać tego typu rozwiązania po raz pierwszy i na początku byłam zestresowana, bo aplikacja jest toporna, kiepsko dostępna i w dodatku lubi się wieszać. Za mną jednak pierwsze zdalne zajęcia, które przebiegły właściwie bezproblemowo, liczę więc, że każde kolejne też nie przysporzą większych trosk. Muszę przyznać, że zajęcia spędzone we własnym domu, bez konieczności porannego wstawania i dojeżdżania z kilkoma przesiadkami na uczelnię, na razie przypadły mi nawet do gustu. Zgodnie z zarządzeniem rektora, końcowe zaliczenia przedmiotów również mogą odbyć się w ten sposób. Nas takie zaliczenie czeka mniej więcej za miesiąc. Jedynym dla mnie kłopotem jest fakt, że podczas egzaminu kamera w komputerze musi być ustawiona bezpośrednio na studenta, a ja nie jestem pewna, czy będę w stanie to kontrolować. Cóż, zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Ogólnie biorąc muszę stwierdzić, że obydwie wybrane przeze mnie uczelnie odbieram w dużej mierze pozytywnie. Nie doświadczyłam dyskryminacji ani ze strony nauczycieli czy uczelnianych władz, ani ze strony pełnosprawnych współstudentów, choć prawdą też jest, że z nikim nie nawiązałam głębszych relacji, a kontakty są w większości raczej powierzchowne. Zdaję sobie sprawę, że pewne opisane przeze mnie różnice w występowaniu problemów bądź ich braku mogą wynikać z faktu, że w Krakowie studiowałam na prywatnej uczelni, natomiast uczelnia w Łodzi to placówka państwowa. Obydwie szkoły mają, rzecz jasna, swoje wady i zalety. Wybór odpowiadającej nam uczelni, jak również formy kształcenia, zależy od potrzeb i oczekiwań konkretnego studenta. Niezależnie od podjętej decyzji, niewidomi studenci powinni być gotowi na wymagania, jakie stawia przed nimi chęć uzyskania wyższego wykształcenia, jak również na radzenie sobie z przeszkodami, które mogą po drodze napotkać. Obecnie jednak niepełnosprawny student nie jest już taką rzadkością jak, powiedzmy, kilkanaście lat temu. Większość polskich szkół wyższych dokłada starań, by współpraca między takim studentem a uczelnią nie nastręczała zbyt wiele trudności. Oczywiście nic nie dojdzie do skutku bez starań samego studenta, nauczycieli oraz władz uczelni. Myślę jednak, że rozwój intelektualny, wiedza i umiejętności nabywane przy uzyskiwaniu wyższego wykształcenia są warte pokonania własnych obaw i podjęcia wysiłku, który w ostatecznym rozrachunku może okazać się nie aż tak ogromny, jak przypuszczaliśmy na początku.
[1]
https://www.rpo.gov.pl/sites/default/files/BIULETYN_RZECZNIKA_PRAW_OBYWATELSKICH_2015_nr_5.pdf