Logo Tyfloświat

Zastanawialiśmy się ostatnio z moją narzeczoną nad prostym z pozoru zagadnieniem. Czy jest jakaś różnica, poza oczywiście miłością, która, jak pisał Paweł apostoł: “wszystko znosi, we wszystkim pokłada nadzieję”(za BT, 1 kor. 13:7), między związkami osób niewidomych a związkami, w których jedna z osób widzi? Naszym zdaniem, różnice w funkcjonowaniu tych związków muszą istnieć. Wiedza o samych związkach jest tak obszerna, że tylko cząstkę informacji udało się nam tu zamieścić, a ciężar poszukania odpowiedzi na pytania o różnice w związkach spocznie na wywiadach z parami, które chciały z nami o tym porozmawiać. Obawiam się, że na naukowe i statystyczne dociekania nie starczy miejsca, zatem dużo ich nie będzie.

CO TO JEST ZWIĄZEK MIĘDZY LUDZKI?

Carl Gustaw Jung powiedział: “Spotkanie dwóch osobowości przypomina kontakt dwóch substancji chemicznych: jeżeli nastąpi jakakolwiek reakcja, obie ulegną zmianie”. Naszym zdaniem, to bardzo ładnie oddaje sens związków, zatem trochę to rozwiniemy. Związek między ludźmi na pewno nie jest sumą cech każdego z partnerów, nie jest stały w czasie, ale ciągle się rozwija, ponieważ jest relacją, każdego dnia budowaną i tworzoną na nowo. Wszelkie deficyty, jakie powstają na tym gruncie, pochodzą z faktu, że dzisiejsze społeczeństwo coraz gorzej funkcjonuje relacyjnie, a relacja to katalizator, bez którego nie będzie prawidłowo przebiegać ta burzliwa reakcja “chemiczna” jaką jest związek dwóch różnych osobowości.
Co zyskujemy będąc w związku z drugim człowiekiem?
Zyskujemy szansę na rozwój osobisty oraz w parze, poprzez relację z drugim człowiekiem, poznajemy swoje mocne i słabe strony, możemy wyjść na przeciw własnym ograniczeniom i pokonywać je razem; możemy weryfikować swoje myślenie, poglądy, uczyć się szacunku, dbałości i troski o drugą osobę oraz o samego siebie. Relacja z drugą osobą, nie tylko z partnerem życiowym, lecz również z rodzicem, bratem, siostrą, to także sztuka kompromisów, wspólnego podejmowania decyzji. Decyzje te nie zawsze są łatwe i przyjemne, bo związek to nie tylko motylki w brzuchu, które w przypadku zakochania pojawiają się, owszem, ale termin ich przydatności dość szybko mija i pozostaje to, co jest głębiej, co wyrosło na dobrze podlewanym, pielęgnowanym gruncie miłości i wzajemnej relacji.
Czym związek absolutnie nie powinien być? Nie powinien być próbą zaspokojenia deficytów z dzieciństwa, rajem na ziemi, bo to nie możliwe. Nie powinien być też obowiązkiem, społeczno-rodzinnym rytuałem, którego należy dopełnić, gdyż grozi to zachowaniem bierności i obojętności.

Z CZYM WCHODZIMY DO ZWIĄZKU?

Wnosimy ze sobą całkiem pokaźny bagaż rozmaitych doświadczeń – choćby to, jacy jesteśmy, jaki mamy temperament, osobowość, zdrowie, nasze doświadczenia z innych związków, relacji wyniesionych z domu, nie zawsze korzystnych. Na kształtującą się relację mają również wpływ uwarunkowania kulturowe, społeczne, sposób, w jaki inni mogą postrzegać nasz obecny związek, nasze role społeczne czy płciowe. To wszystko składa się na poczucie zadowolenia lub jego brak. Nie jest dobrze, gdy próbujemy budować związek na podstawie jakichś planów z przeszłości, pokładając nadzieję, że zrealizują się one w przyszłości. Nie można z wyprzedzeniem zaplanować wspólnego seksu, picia razem kawy, zabawy z dziećmi itd. i trzymać się takich zasad na sztywno, bo nasza więź przestanie być żywa. Wielu rzeczy nie da się przewidzieć i zaplanować, dlatego dobrze jest na bieżąco uczyć się potrzeb drugiej osoby, rozmawiać o radościach i problemach. Aby stworzyć dobrą więź, należy relację oprzeć na wzajemnej odpowiedzialności za to, że będziemy ze sobą rozmawiać o tym, czego chcemy, o tym, co mamy zmienić, co jest dobrze lub nie. Taki proces nosi nazwę kontraktowania. Ma on sens tylko wtedy, gdy warunkiem jest przyjęcie założenia: oboje chcemy dla nas dobrze.

CZY BRAK WZROKU TO BRAK ZDROWIA?

Często spotykamy się, zarówno w środowisku osób niewidomych, jak i wśród osób widzących, z pytaniem: „A twój partner jest zdrowy?”. Tak, jest zdrowy, choć nie widzi. Ja i moja narzeczona też jesteśmy zdrowi, choć nie widzimy. Brak wzroku to nie jest choroba, chociaż zapewne, jeśli nie wypadek, to jakaś choroba do takiego stanu doprowadziła. Zdrowie, według WHO, to: „stan pełnego fizycznego, umysłowego i społecznego dobrostanu. W ostatnich latach definicja ta została uzupełniona o sprawność do prowadzenia produktywnego życia społecznego i ekonomicznego, a także wymiar duchowy”. Jak widać, o braku rąk, nóg czy wzroku nie ma tu ani słowa. Jednak każdy, kto choć trochę poddaje rzeczywistość analizie, musi rozumieć, że jakieś różnice w funkcjonowaniu osób widzących i niewidomych istnieją. Przyjrzyjmy się paru z nich, gdyż ten dobrostan fizyczny może nie do końca być stuprocentowy.

OSOBY NIEWIDOME. CZY MYŚLĄ INACZEJ?

Oczywiście, że tak. Po pierwsze niewidzenie lub niedowidzenie wywiera dość znaczny wpływ na życie społeczne takiej osoby poprzez to, że uszkodzenie wzroku może mniej lub bardziej ograniczać tę sferę życia. Owszem, znam takich odważnych niewidomych, co potrafią sami pójść do klubu, ale należą do rzadkości. Szczególnie w sferze życia społecznego, wzrok wydaje się być wręcz niezbędny, gdyż daje wgląd w całość otaczającej nas rzeczywistości, a słuch czy dotyk daje dostęp tylko do bardzo wybiórczych informacji, co przekłada się na ocenę sytuacji i wyciąganie wniosków. Co więcej, człowiek nie tylko obserwuje rzeczywistość, ale również ma zdolność jej kreowania, choćby w takich obszarach jak: zabawa, nauka, praca, czynny odpoczynek itd. Ponadto, w obszarach takich jak: wykonywanie czynności życia codziennego, czynności zawodowych (produkcyjnych), poruszaniu się w przestrzeni itd. wykorzystujemy różne możliwości, zarówno kinestetyczne jak i wzrokowe.
Po drugie, brak kontaktu wzrokowego i ograniczenie relacji z innymi, w połączeniu z niższą samooceną, która znacznie częściej dotyka osoby niewidome, mogą stanowić poważne utrudnienie już na etapie zawierania bliższych kontaktów z innymi ludźmi.
Po trzecie, z badań wynika, że w kontaktach społecznych, osoby niewidome znacznie częściej przejawiają takie cechy jak: napięcie, skrępowanie, które może prowadzić do unikania kontaktów lub też pogłębiania zawartych znajomości, zamiast poszukiwania nowych, brak wiary we własne możliwości, oczekiwanie na pomoc i wsparcie ze strony osób widzących.
W dodatku, u osób niewidomych często pojawia się potrzeba, aby zaprzyjaźnić się z kimś, kto byłby dla nich wsparciem, przy jednoczesnej silnej potrzebie pomagania innym oraz wykazania się większymi umiejętnościami w sytuacji zadaniowej. Jak uważają badacze tego zjawiska, ma to związek z silną potrzebą udowodnienia swoich możliwości mimo występowania niepełnosprawności i ma charakter kompensacyjny.
Co więcej, gdy porównano niewidome studentki i niewidomych studentów z ich widzącymi rówieśnikami okazało się, że niewidomi, nie zależnie od płci, są bardziej łagodni i niepewni w kontaktach z innymi, mogą wykazywać brak stanowczości i asertywności wobec spotykanych osób oraz wyższy poziom życzliwości i troskliwości o innych. Osoby niewidome ogólnie przejawiają wyższy poziom submisyjności i mają problemy z przejęciem inicjatywy w sytuacjach społecznych, gdyż nie są w stanie zapanować nad całością sytuacji. Ponadto, u niewidomych kobiet bardziej niż u widzących przejawiają się cechy takie jak: większa uległość, łatwowierność, naiwność, zależność i lęk przed odrzuceniem oraz otwartość na osoby z otoczenia, towarzyskość, uczuciowość, uczynność. Kobiety niewidome częściej niż widzące chcą pomagać innym. Podobnie ma się sytuacja w przypadku niewidomych mężczyzn.
A jak to jest u par, z którymi przeprowadziliśmy wywiady? Czy odnajdziemy tam echa powyższych twierdzeń? Porozmawialiśmy z sześcioma parami – trzema całkowicie niewidomymi i trzema takimi, których jedno z partnerów jest w pełni sprawne wzrokowo. Każdej parze zadaliśmy te same pytania; odpowiedzi okazały się nader intrygujące.

ROZMOWY O RELACJACH

Na początku rozmawiamy z parą narzeczonych, którzy wolą zachować anonimowość. Ona jest osobą całkowicie niewidomą, on w pełni widzącą.
– Jak się poznaliście?
– Spotkaliśmy się w Krakowie na ulicy. Szłam z koleżanką i, jak to zwykle ja, nie miałam ze sobą laski – opowiada dziewczyna. – Szturchnęliśmy się przypadkiem i on powiedział do mnie: „Co ty, ślepa jesteś?”, a ja odpowiedziałam: „No”. I tak to się właśnie zaczęło. W dodatku on też jest ze Śląska, jak ja, więc mamy do siebie 40 kilometrów.
– No i co, od razu poczuliście do siebie miętę czy rozciągnęło się to jakoś w czasie?
– Nie, nie. Jemu po prostu było głupio z powodu tej sytuacji, przepraszał, w ramach przeprosin, że zachował się jak burak, zaprosił mnie na kawę. Powiedziałam: „No dobra, ale nie teraz” i dałam mu swój numer.
– Przecież to Ty na mnie wpadłaś – śmieje się on.
– No, wybacz, nie zauważyłam Cię – odpowiada żartobliwie ona.
– Wow, to całkiem romantyczna historia. Jak z filmów – zauważamy. – A jak długo jesteście razem?
– W lutym będzie trzy lata.
– O, to już całkiem niezły staż. Mieszkacie razem czy dojeżdżacie do siebie?
– Nie, jeszcze nie mieszkamy razem na stałe. Czasem przyjeżdżam do niego na tydzień, bo on ma własne mieszkanie, ale póki co mam swoje życie tu, on ma swoje życie tam, i ciężko na razie nam to pogodzić.
– Wszystko w swoim czasie.
– Jasne, że tak. A kiedy już jesteście razem w jednym mieszkaniu, macie jakiś podział obowiązków? Kto zajmuje się domem, kto robi zakupy czy załatwia inne sprawy na zewnątrz?
– Większe zakupy zazwyczaj robimy razem, a potem on najwyżej coś dokupuje. Jak jestem u niego, to nie pracuję, bo pracę mam u siebie, więc wtedy ja gotuję…
– Ogólnie mamy podział mieszany – wtrąca on.
– Czyli się uzupełniacie.
– Dokładnie. Jeśli on jest w pracy, to przecież nie będę od niego wymagać, żeby po powrocie jeszcze gotował, a jak ja jestem na studiach, to on zajmuje się domem.
– A kto jest lepszym kucharzem?
– Ona! – bez namysłu odpowiada chłopak.
– On często lubi przesadzić np. z przyprawami. Nie słucha mnie, a potem i tak przyznaje, że miałam rację.
– Trudność pojawia się np. w przypadku paneli dotykowych, których ona nie umie obsłużyć. My akurat mamy kuchenkę z pokrętłami.
– Tak. Specjalnie szukaliśmy właśnie takiej, bo kuchenkę czy piekarnik dotykowy obsługiwałabym na chybił trafił; albo trafię we właściwe miejsce albo nie. Poza tym żadnych innych trudności nie mam – stwierdza ona.
– A co ze smażeniem? – dopytujemy jeszcze.
– A, to akurat robię ja – odpowiada on. – Ona też, ale woli, jak ja to robię.
– No tak, bo jest jednak łatwiej. Oczywiście, jak go nie ma w domu, to ja usmażę, ale jeśli jest taka możliwość, że np. ja przygotuję kotlety, a on przyjdzie i je usmaży, to jest mi tak lepiej.
– Piekarnik też raczej ja obsługuję, ale to wszystko bardziej kwestia wygody – dodaje jeszcze on.
– Dokładnie. Jak jego nie ma, to ja to wszystko zrobię. Nie jest tak, że czekam aż wróci, ale jeśli on jest w domu, to czemu ja mam się męczyć?
– Jasne! Po to ma się faceta. Oni mogą poparzyć sobie ręce; są bardziej gruboskórni – śmiejemy się.
– Jeśli chodzi o obowiązki, to do jego wyłącznych zadań należy mycie okien. Ja tego nie robię – przyznaje ona.
– Ja składam też meble z Ikei – dodaje ze śmiechem on. – Mamy raczej taki tradycyjny podział na obowiązki kobiety i mężczyzny, ale zwykle wszystko, co się da, robimy razem. Kiedy np. urządzałem swoje mieszkanie, pytałem narzeczoną o kolory itd. i wszystko wybieraliśmy razem. Opowiadałem jej, co gdzie będzie, a ona wnosiła też własne propozycje.
– A czy Ty kiedyś widziałaś? – zastanawiamy się.
– Tak. Straciłam wzrok, gdy miałam szesnaście lat.
– O, więc kolory są dla Ciebie ważne?
– Dokładnie. Pamiętam, jak wyglądają różne kolory i mają one dla mnie znaczenie.
– Ja w ogóle nie traktuję jej jak osoby niewidomej – zauważa on.
– Tak. Jak ostatnio chodziłam na praktyki z koleżanką ze studiów, to ona informowała mnie nawet o półcentymetrowym progu i kazała uważać na wszystko, a narzeczony to już w ogóle połowy rzeczy mi nie mówi, tylko każe trzymać się mocno.
– No i jeszcze się nigdy ze mną nie wywaliłaś – żartuje on.
– Powiedzcie nam jeszcze, czy dostrzegacie jakieś mocne i słabe strony związku osoby niewidomej z widzącą?
– Pewnie! Jak idziemy na imprezę, to zawsze ja jestem kierowcą – woła ze śmiechem on.
– No fakt. Ale to plus czy minus?
– Dla mnie minus, a dla niej plus, no nie?
– Jak go namawiam na taksówkę, to on twierdzi, że już woli sam jechać.
– Nie lubię taksówek – przyznaje on.
– A macie w życiu jeszcze jakieś sytuacje, w których jest wam trudniej albo wręcz przeciwnie?
– Bywa czasem tak, że gdy czegoś szukam, bo ktoś mi coś przestawi, i proszę go, żeby mi pomógł, bo przecież po to ma oczy, to on mówi: „Dasz radę!” i olewa temat – po chwili namysłu odpowiada ona. – Z tym znajdowaniem przedmiotów to w ogóle jest problem, bo jak ja sobie coś gdzieś położę i ktoś przesunie to nawet o pół metra, to już nie jest to samo miejsce i mam problem.
– A czy Ty już się nauczyłeś odkładać rzeczy w to samo miejsce, czy robisz czasem narzeczonej psikusy?
– Nie, nie… Wygląda to bardziej tak, że ona przyjdzie, położy sobie coś idealnie na środku stołu albo pokoju, człowiek idzie, potknie się o to, więc przestawi gdzie indziej, a potem sam już nie pamięta, gdzie to położył.
– Tak, ale jak jestem u niego, w miejscu, gdzie przebywamy głównie tylko my, to takie sytuacje zdarzają się już rzadko. Nawet, jeśli on coś przestawi, to już raczej kojarzy, gdzie to odłożył.
– Ona też pyta mnie, czy ubrudziła się przy jedzeniu albo jaki kolor ma ta czy tamta koszulka.
– To chyba plus, bo możesz czuć się potrzebny – żartuje nasza rozmówczyni.
– Tak. Za to minusem było to, że moja babcia długo nie potrafiła zaakceptować i wyobrazić sobie tego, że ona nie widzi. Mówiła, że w takim razie pewnie nic nie potrafi zrobić i musieliśmy tłumaczyć, że to nie prawda. Taka karuzela trwała pół roku.
– Nawet dłużej. Jego babcia przez rok nie odezwała się do mnie po imieniu.
– Teraz już chyba to przetrawiła, ale bywały różne dziwne akcje. Kiedyś przyjechaliśmy z siostrą mojej narzeczonej, która widzi, a babcia mówi do mnie: „To może za tą widzącą siostrę się bierz?”. Babcia lubi walnąć takim tekstem, nie zastanawia się, dla niej to nic takiego.
– Ale to było przy Tobie? – pytamy naszą rozmówczynię. – Słyszałaś to?
– Tak.
– No, moja babcia jest bezpośrednia, nie widzi w tym nic złego.
– Wybaczamy jej to, ale było ciężko.
– Babcia w ogóle nie miała styczności z osobami niewidomymi i kiedy np. mojej narzeczonej coś spadło, to babcia z wielką ciekawością patrzyła, co ona zrobi, czy to podniesie…
– A jak reagowała reszta Waszych bliskich czy znajomych? Mieli coś przeciwko Waszemu związkowi?
– Nie, wszystko było normalnie. Moi rodzice bardzo polubili mojego narzeczonego, a jego mama i tata też od razu mnie zaakceptowali.
– Znajomi byli tylko zaskoczeni tym, jak ona obsługuje telefon. Jeden kumpel chciał ją na stosie spalić za to, że jest czarownicą…
– Tak, bo ja mam zawsze wyciemniony ekran i coś tam sobie macham.
– Racja, ludzie często bardzo się temu dziwią – przyznajemy.
– Ze znajomymi był też na początku taki problem, że nie wiedzieli, jak reagować na pewne nasze żarty. Wiadomo, ja mam dystans do siebie i często się śmiejemy z pewnych rzeczy. Kumpel np. lał wódkę i narzeczony zasłonił mój kieliszek i powiedział: “Nie, nie, bo to szkodzi na oczy”. My się roześmialiśmy, a oni nie wiedzieli, jak się zachować na początku, czy mogą się śmiać czy nie. Teraz, jak już mnie znają, wszystko jest normalnie i śmieją się razem z nami.
– A macie raczej więcej znajomych widzących czy niewidomych?
– Wszyscy są widzący, ewentualnie słabowidzący.
– No dobrze. Mamy więc ostatnie pytanko. Czy miałaś kiedyś doświadczenia w związku z niewidomym chłopakiem, a Ty w związku z widzącą dziewczyną? Macie jakiekolwiek porównanie w tej kwestii?
– Ja nie byłam nigdy w związku z kimś, kto miał problemy ze wzrokiem; wszyscy moi poprzedni partnerzy byli widzący.
– Jak zaczęliśmy się spotykać, miałem problem, kiedy szliśmy razem do restauracji i ona się mnie trzymała. Miałem wtedy takie głupie wrażenie, że wszyscy się na nas gapią, ale szybko mi to minęło. Przez chwilę jeszcze myślałem: „A, wziął se ślepą, bo jest brzydki”. Wszyscy tak żartowali, ale też szybko sobie to rozpracowałem. Miałem wcześniej widzące dziewczyny, więc po prostu wziąłem to na logikę.
– Twoje widzące dziewczyny miały auta, więc mogły do Ciebie przyjeżdżać – zauważa ona.
– Tak. Różnice są takie, że z poprzednimi dziewczynami spotykałem się na mieście; ustalaliśmy, że widzimy się tu i tu, o tej i o tej godzinie…
– No właśnie, a po mnie musisz przyjechać, bo mieszkam na wsi, więc nie łatwo się stąd wydostać bez samochodu.
– Z innych rzeczy, nauczyłem się przy niej odczytywać menu w restauracji, czytać jej na głos książki i opowiadać, co dzieje się na ekranie podczas oglądanego wspólnie filmu. Tego nigdy nie robiłem z widzącymi dziewczynami.

Andrzej i Marta (imiona zmienione) oboje są niewidomi, są małżeństwem od wielu lat.
– Jak się poznaliście?
– W pracy. – opowiada Andrzej. Znaliśmy się ładnych kilka lat, a pewnego dnia odkryliśmy, że oboje chcemy, aby było to coś więcej niż spotkania na drugim śniadaniu.
– Jak długo jesteście razem?
– Prawie 12 lat.
– Jaki macie podział obowiązków domowych i załatwiania spraw poza domem?
– Zanim się związaliśmy, każde dość długo żyło w pojedynkę, więc siłą rzeczy musiało zajmować się wszystkim istotnym we własnym zakresie. Związek pozwolił na wprowadzenie jakiegoś podziału według tego, w czym każde z nas radzi sobie lepiej. I tak wyszło, że dość tradycyjnie ten podział przebiega: ona się wyspecjalizowała w prowadzeniu domu, ja bardziej w kwestiach nowoczesnych technologii.
– Czy brak wzroku w jakiś sposób wam utrudnia życie, czy są jakieś zalety lub wady?
– Trudno mówić o zaletach, chyba tylko takich, że oboje wiemy, jak to jest nie widzieć i możemy się dobrze porozumiewać w kwestiach, które dla osób widzących byłyby niezrozumiałe. Wad jest całe mnóstwo, bo się nie pojedzie samochodem, nie wypatrzy czegoś ciekawego na wystawie itd., natomiast trudno też dyskutować z faktami.
– Czy rodzina i znajomi mieli jakieś obiekcje co do Waszego związku?
– Właściwie to nie, bo oboje na tyle długo mieszkaliśmy z dala od rodzin, że ich wpływ na nas, albo nasz na nich stał się sprawą pomijalną.

Kolejną rozmowę przeprowadzamy z Justyną i Philipem, parą różnej narodowości. Justyna jest całkowicie niewidoma, Philip jest osobą widzącą.
– Jak się poznaliście?
– Poznaliśmy się przez Internet, na portalu randkowym i tak to się zaczęło. To był serwis „właśnie on”. Ja napisałam pierwsza do Philipa, bo zainteresował mnie jego opis. Nie pisał tam, gdzie chce zabrać kogoś na wakacje, czy ile ma domów, tylko było napisane, że jest pół Anglikiem, pół Niemcem, że ma polskie korzenie, interesuje się polską kulturą i uczy się polskiego. W porównaniu do opisów, które wcześniej widziałam, miałam wrażenie, że Philip jest osobą normalną, co nie jest częste na tych portalach. Długo mi nie odpisywał, aż w końcu odpisał. Potem spotkaliśmy się w realu i tak nam zostało.
– A długo się znacie?
– Cztery lata. Liczymy to razem z randkowaniem, bo jak się pierwszy raz spotkaliśmy, to postanowiliśmy, że chcemy kontynuować naszą znajomość.
– A jaki macie podział obowiązków, kto dba o dom, kto załatwia sprawy poza nim?
– My oboje, razem. Razem sprzątamy i oboje robimy zakupy -opowiada Philip.
– Dzielimy się. Jeżeli Philip dużo pracuje, to ja robię to, co jest do zrobienia: gotuję, ogarniam dom; a jeżeli ja jestem w pracy, to robi to Philip.
– Poza domem to raczej Justyna. – wtrąca Philip.
– Poza tym, jak trzeba gdzieś pojechać i coś odebrać, to łatwiej jest z osobą widzącą. Każdy robi to, co może.
– A kto wychodzi z propozycją zmian, powiedzmy, kupna czegoś nowego do domu albo wspólnego wyjazdu?
– Oczywiście Justyna. Ona decyduje, jeżeli potrzebujemy coś nowego – bez namysłu odpowiada Philip.
– Ale jeśli gdzieś trzeba pójść, na spacer, w jakieś nowe miejsce, no to też Philip – wtrąca Justyna. – Ja myślę, że to jest tak po równo. Ja jestem od zaopatrywania nas w środki chemiczne i kosmetyczne, bo znam się na tym nieźle, a także w sprzęty kuchenne, ale mistrzem kreatywności w kuchni jest Philip.
– A czy dostrzegacie jakieś wady lub zalety związku osoby niewidomej z widzącą?
– Nie wiem, czy to jest prawdziwy minus – mówi Philip – ale czasami bywa ciężko. Kiedy dostajemy listy, to moim obowiązkiem jest, aby je przeczytać.
– Tak jest najłatwiej, bo mi się tego skanować nie chce – wtrąca Justyna.
– Wydaje mi się, że nie jest to prawdziwy minus – dodaje on. – Czasami, jak Justyna musi gdzieś wyjść, to ja się trochę boję, czy ona trafi do tego miejsca. Czasami więc jedziemy razem do różnych miejsc. Przyznam, że Justyna jest bardzo samodzielna i zazwyczaj trafi tam, gdzie musi. A do plusów można zaliczyć to, że czasami w mieszkaniu nie musi być tak bardzo czysto, na błysk, jeżeli coś leży na podłodze, to niech tam zostanie… – śmieje się Philip.
– Jeśli chodzi o minusy, to na pewno jednym z nich jest inne podejście do życia. Dla mnie logiczne jest, że się odkłada rzeczy na swoje miejsce; dla Philipa nie jest to tak oczywiste. On widzi, rozejrzy się, a zanim ja obmacam całą kuchnię rękami, to trochę czasu minie. Zdaję sobie sprawę, że takie jest życie z widzącym. Z pedantem nie mogłabym mieszkać, na pewno umyję tę podłogę trochę gorzej niż gdybym widziała. Nie lubię też pytań typu: “A pani partner to widzi?”. Gdy mówię, że tak, ludzie zazwyczaj odpowiadają: „O, to dobrze, ma pani łatwiej. Będzie pani pomagał.”. Zawsze mówię, że ja to bym z tym polemizowała. Owszem, on posprząta i ugotuje, ale to nie jest tak, że to jego obowiązek. W pewnych kwestiach się też nie zgadzamy i się nigdy nie zgodzimy. Jak ja coś robię, to muszę mieć plan działania, a Philip nie, bo widzi, może się na bieżąco dopasowywać. Inaczej sobie wszystko planuje, zupełnie wizualnie. Nie wiem, czy jest to minus – na pewno różnica. Na pewno dużym minusem jest to, że nie pooglądam sobie z Philipem wspólnych zdjęć. Dużym plusem za to jest to, że łatwiej jest mi poznać nowe miejsce, gdy jestem tam z Philipem. Może mi on pokazać jakąś drogę i będzie szybciej i dokładniej niż gdybym szła tylko z GPS’em. Wydaje mi się, że życie z widzącą osobą uczy różnych rzeczy, np. jak trzymać poprawnie kieliszek z winem, jak sobie zdjąć jeden plasterek sera z talerza, a nie wszystkie. Nikt mi tego wcześniej nie pokazał, a Philip ma do tego cierpliwość i mi pokazuje.
– Podoba mi się, że z Justyną tryb życia jest trochę wolniejszy i jestem w stanie doceniać te małe, fajne rzeczy w życiu. Nie ma takiego ogromnego pośpiechu, i jak jesteśmy razem, możemy doceniać ten czas.
– Jesteśmy parą, która rozumie, że każdy ma wady i zalety – zarówno ja, jak i Philip. Jak coś nam się nie podoba, to od razu sobie to wyjaśniamy i potem idziemy pić kawę. Nie trzymamy w sobie złych emocji pół roku.
– A czy w Waszych rodzinach albo wśród znajomych były jakieś zastrzeżenia co do Waszego związku?
– Moi rodzice się cieszyli, że jestem w związku i że jestem szczęśliwy. Mój tata powiedział, że nie dostrzega żadnego problemu w tym, że partnerka nie widzi. Mam wrażenie, że mama w pierwszej chwili, jak się dowiedziała, że Justyna jest niewidoma, może trochę się bała, czy to jest dobry pomysł. Za to jak poznała Justynę, to od razu ją polubiła i teraz nie ma z tym żadnego problemu.
– A u mnie w domu Philipa wszyscy polubili, ale mój starszy brat powiedział mu delikatnie, że ma się mną dobrze zajmować, bo inaczej będzie miał z nim do czynienia. Na początku nie ufnie do Philipa podchodził. Taka postawa starszego brata, ale teraz jest w porządku. Co do znajomych, myślę, że spoko. Dziewczyny z pracy tylko przed pierwszym spotkaniem pytały, czy to jest dobry pomysł, aby tam pójść, bo to chłopak, którego nie znam. Przypomniałam im delikatnie, że same tak robią. Kiedyś jeden znajomy powiedział mi w żartach, że Philip mi się trafił jak ślepej kurze ziarno. śmieje się Justyna…

Zuzia i Rok są małżeństwem, oboje są niewidomi.
– Jak się poznaliście?
– Poznaliśmy się w Rumuni na ICC, obozie komputerowym dla niewidomych – opowiada Rok.
– To było tak, – wtrąca Zuzia – że byliśmy w większej grupie, siedzieliśmy na ławce i każdy się przedstawił.
– Jak długo jesteście już razem?
– Od początku poznania się, 8 lat, a oficjalnie od końca 2014 roku.
– A jaki macie podział obowiązków? Kto za co odpowiada, kto załatwia sprawy w domu, kto poza domem? Macie to jakoś rozdzielone między siebie?
– To skomplikowane, bo nie ma u nas jakiegoś takiego sztywnego podziału – zaczyna Rok. – Do sklepów to chodzi Zuzia, ona pamięta, co trzeba kupić.
– U nas jest ogólnie taka zasada, że ten, kto ma czas, ten robi, więc jak Rok pracował, to ja się starałam zajmować wszystkim, a jak ja jestem w pracy, to fajnie, jak Rok przejmuje obowiązki. Fajnie, że Rok to rozumie i robi. Mamy jednak takie stałe rzeczy: np. Rok odkurza i częściej myje podłogi, a ja robię pranie, bo lubię sobie słuchać przy tym książek.
– I Zuzia przy tym łazienkę robi – wtrąca Rok. – Ja to odkurzać nie specjalnie lubię, ale jak trzeba zrobić, to się robi.
– Tak, łazienkę robię i kroję.
– Zuzia kroi ładniej – wyjaśnia ze śmiechem Rok.
– Ja ogólnie gotuję i smażę, ale Rok robi trudniejsze rzeczy, takie jak jajka sadzone. Ja tego nie potrafię robić. A jeżeli oboje mamy czas, to ustalamy podział. Aha, Rok ma jeszcze obowiązek budzenia mnie. Od rana jestem nieprzytomna.
– A jak się wam żyje nie widząc? Czy są jakieś zalety, czy tylko wady?
– Zacznijmy od zalet. Pierwsza rzecz, jaką zauważyłem na podstawie wcześniejszych doświadczeń to fakt, że skoro oboje nie widzimy, to nie będziemy się nawzajem wyręczać. Nikt nie powie: „Ja szybciej zrobię, bo Ty nie widzisz; nie będziesz się męczyć”. Każdy ma takie same prawa i możliwości. Nikt nikomu nie współczuje za mocno, nikt się nad nikim nie lituje – po namyśle odpowiada Rok. – Minusem są, moim zdaniem, takie małe kłopoty, gdy np. coś ci spadnie na podłogę i wtedy słyszysz bardzo rzadko słyszaną u mnie frazę: „Kurde, dlaczego ja muszę być ślepy!”. Mam też problem z dokładnym rozlewaniem zupy.
– A dla mnie plusem wspólnego niewidzenia jest to, że sporo się nauczyłam. Jak mieszkałam w domu rodzinnym, to rodzice zawsze mówili: „Ty się musisz uczyć!”. Nie dojrzałam do tego, że muszę np. coś ugotować. Zrozumiałam to dopiero na studiach, ale w moim akademiku była jedna kuchnia, więc nie zrobiłam nic przez dwa lata. Dopiero gdy zamieszkaliśmy razem, zaczęłam coś robić w domu. Zmieniło to też podejście mamy, bo ona wcześniej się bała o mnie, no a jak mieszkaliśmy już razem, to przychodziła i pokazywała mi różne rzeczy. Były po drodze pewne problemy, ale wypracowałyśmy jakiś wspólny sposób postępowania. Dzięki temu bardziej się usamodzielniłam. Plusem jest też to, że często chodzimy razem, nie używamy nawigacji i każde z nas pamięta inne szczegóły drogi. Rok pamięta kierunek, ja pamiętam, co mijaliśmy po drodze, i stąd wiemy, czy idziemy w dobrą stronę, czy nie. Tak samo jest z jakimś nowym urządzeniem; jedno z nas się nauczy i może dokładnie opisać drugiemu, jak się posługiwać tym urządzeniem. Łatwo możemy przekazać sobie nawzajem wiedzę i rozwiązać problem. Wady też są, ale aby je zniwelować, trzeba byłoby być w związku z kimś widzącym.
– Moglibyśmy np. chcieć pojechać do Paryża – wtrąca Rok. – No dobrze, zamówilibyśmy sobie taksówkę i asystę nawet do samego hotelu. Tylko co dalej? Jak sobie poradzić poza hotelem? Może jest we mnie za mało chojraka, ale w tym momencie moja ślepota mnie hamuje.
– Ja pojechałam sama do Berlina – dopowiada Zuzia. – Dla mnie to było ciekawe doświadczenie. Poszłam na spacer do parku. Stwierdziłam, że trudniej jest wrócić w to samo miejsce bez nawigacji. Zgubiłam się tam, chociaż w tym parku podobno się wszyscy gubią. Może nawet spróbowałabym wyjazdu gdzieś we dwoje, ale skoro wiem, że Rok nie będzie się przy tym dobrze bawił, to jeszcze nam się nie udało. Nie wyobrażam sobie też samodzielnego chodzenia na imprezy. My nie lubimy muzyki takiej, jak większość współczesnych ludzi, ale powiedzmy nawet, że wybralibyśmy się na imprezę z muzyką, którą lubimy i powiedzmy, że Rok bardziej lubi tańczyć i chcielibyśmy sobie potańczyć. Wszystko fajnie, ale jak się kręcę, to zupełnie tracę orientację i nie potrafiłabym z powrotem odnaleźć bezpiecznego miejsca przy stole, nie mówiąc już o sprawdzeniu, co tam jest do jedzenia, czy do picia. Nie byłabym w stanie się obsłużyć. Musielibyśmy mieć do pomocy jakiegoś asystenta albo być ze znajomymi, ale to już nie jest samodzielny wypad.
– Racja. Nie da się tak zupełnie spontanicznie gdzieś pojechać i coś zrobić, to już wymaga energii i czasu na przygotowania – zgadzamy się.
– Rozumiemy się w kwestii tego, jak funkcjonujemy pod wieloma względami. Może ktoś widzący na początku mógłby nie rozumieć, że podstawą dla nas jest porządek. Chodzi mi o to, że Rozumiemy, dlaczego ktoś woli coś robić w sposób, który dla widzącego może być niezrozumiały. Czasami mamy różne opinie, ale są takie kwestie, w których mamy podobnie, wtedy nie musimy tracić energii na tłumaczenie sobie tego.
– A czy Wasze rodziny lub znajomi mieli coś przeciwko Waszemu związkowi?
– O, z tym był niezły przebój! – opowiada Rok. – Przede wszystkim, moja mama bardzo się przejmowała. Bolało mnie to, że zaczęła namawiać kilkoro bliskich mi ludzi, aby odwiedli mnie od pomysłu wejścia w związek z Zuzią.
– Było słychać, że nie są to ich słowa. – Dopowiada Zuzia.
– Jeden przyjaciel, z którym śpiewaliśmy razem w chórze, byliśmy tenorami, razem chodziliśmy na wystawy samochodów, na różne zloty motoryzacyjne, spytał mnie raz: „Jak ty to sobie wyobrażasz? Jak będziecie żyć? Pomyśl o Waszej godności. Będziecie potrzebować asysty 24 godziny na dobę. Cały czas ktoś Was będzie musiał pilnować”. Fakt, mieszkając z mamą, tak naprawdę nic nie robiłem w domu, ale to po prostu dlatego, że moja mama jest kontrolująca. Nie pozwala mi nawet nalać zwykłego picia. Jeśli coś rozlałem, nie potrafiła mi wytłumaczyć, co źle robię, pokazać, jak wytrzeć, okazać jakiejkolwiek cierpliwości. W ten sposób mógł powstać obraz, który był przekazywany dalej, że ja sobie nie poradzę, bo jestem bałaganiarzem, bo nie widzę, jak jest porozwalane dookoła. Niektórzy znajomi dali się nabrać mamie na taki mój obraz i na dobre mi wyszło, że z niektórymi zakończyłem znajomość. Ale wiele bliskich mi osób mnie wsparło. Kiedy miałem jechać po Zuzię na lotnisko, rodzice chcieli pokazać mi, jak to będzie ciężko, gdy nikt mi nie pomoże. Musiałem sam zorganizować sobie pomoc i okazało się, że nie jest to takie straszne. Pomogli mi znajomi. Wielką pomoc okazał też dyrektor szkoły dla niewidomych. Mówił mi, żeby pępowinę z rodzicami przeciąć, ale powoli, stopniowo. Wiedział, że mama chce mnie trzymać w domu. No i oczywiście dostaliśmy wsparcie ze strony rodziny Zuzi.
– Moja mama na początku Roka wystraszyła, bo uznała, że to fajny kandydat i za wszelką cenę chciała mnie zareklamować. Stworzyła trochę nerwową atmosferę, próbując pokazać Rokowi, co potrafię robić. Mówiła: „A teraz Zuzia zrobi herbatę, a teraz pójdziemy na spacer, a teraz włączymy jakiś występ…” Rok poczuł się z tym dziwnie.
– Byłem trochę niepewny. To było od razu po pięciu miesiącach naszej bliższej znajomości, przyjechałem na 5 dni, a mama Zuzi stwierdziła, że zaatakuje mnie na wszystkich frontach. „Zuzia umie to, Zuzia umie tamto…” Poczułem się jak na targu – jak najszybciej sprzedać i żebym na nic nie patrzył, tylko brał i koniec.
– Ja też miałam jedną taką dziwną sytuację ze znajomymi, której nie rozumiem do dzisiaj. Miałam taką grupkę znajomych na studiach, niezbyt bliską, ale trochę czasu spędzaliśmy razem. W momencie, gdy Rok przyjechał do mnie na chwilę, pomyślałam, że gdzieś razem z nimi sobie pójdziemy, a oni nie dość, że się do Roka nie odzywali, nie zwracali w ogóle na niego uwagi, to potem, gdy Rok pojechał, przestali się odzywać również do mnie. Może myśleli wcześniej, że jestem jakaś biedna albo samotna. Zupełnie tego nie rozumiem do dzisiaj. Na szczęście poznałam potem inną grupkę i oni byli normalni.

Rozmawiamy z niewidomym Łukaszem i jego widzącą żoną Sabiną. Kiedy informujemy ich, że oboje jesteśmy całkowicie niewidomi, Łukasz nie kryje zdumienia.
– Wow! – woła. – Nie spodziewaliśmy się tego! Szacun!
Śmiejemy się, a potem przechodzimy do meritum:
– Jak doszło do Waszego poznania?
– Poznaliśmy się w Poznaniu na dworcu. Oboje jechaliśmy do Wisły i tak naprawdę to tam się zaczęło – opowiada Łukasz.
– Jechaliśmy na wyjazd dla studentów niepełnosprawnych z Uniwersytetu Adama Mickiewicza – uzupełnia Sabina. – Byłam świeżo wybrana na sekretarza tamtejszego zrzeszenia studentów niepełnosprawnych
– A ja dopiero co przyjechałem z Erasmusa i wróciłem na uczelnię, gdzie zaproponowano mi ten wyjazd, a że ja byłem jeszcze rządny wrażeń, to stwierdziłem, że jak na Litwie mi krzywdy nie zrobili i się dogadałem, to i tam sobie poradzę. Jadąc na ten wyjazd myślałem, że jak tam żony nie znajdę, to już wracam na wieś i będę z żabami gadał. No i tak się stało, że naprawdę poznałem tam żonę. Na pierwszej randce byłem strasznie zestresowany. Sabina od razu mi się spodobała, chociaż najpierw uganiałem się za jej koleżanką.
– To prawda – potwierdza Sabina. – Ta koleżanka mówiła do mnie: „Słuchaj, ten Łukasz ciągle za mną łazi, a przecież ja mam chłopaka”. „No to mu o tym powiedz, bo on mi się akurat podoba” – odpowiedziałam jej. Kumpela rozegrała całą sytuację tak, że Łukasz bardzo się zasmucił…
– No, ale potem to już tylko liczyła się Sabina – wtrąca chłopak.
– Najpierw pisaliśmy ze sobą na Messengerze, ale że on nie lubi pisać, to do mnie zadzwonił – kontynuuje Sabina. – Był pierwszym facetem, z którym od razu tak dobrze mi się rozmawiało; spodobało mi się jego poczucie humoru i intelekt. Ja jestem romantyczką, więc już po pierwszej rozmowie telefonicznej mówiłam przyjaciółce, że to jest ten jedyny.
– A długo się znacie?
– W styczniu minie cztery lata. Po ślubie jesteśmy dwa miesiące.
– Oświadczyłem się w czterogwiazdkowym hotelu. Udało mi się pogadać z kuchnią, mieliśmy salę jadalną tylko dla nas dwojga. Stół nakryli nam jak w wykwintnej restauracji: kwiatki, świeczki, wszystko romantycznie, a na ścianie wisiał Dalajlama. Było więc pięknie i egzotycznie.
– Pierścionek wybrał właściwie idealny, bo przyjaciółka podstępem wzięła rozmiar mojego palca.
– Brzmi świetnie! Przejdźmy w takim razie do mniej romantycznych kwestii. Jak wygląda u Was podział obowiązków – zajmowanie się domem, załatwianie spraw na zewnątrz? Dzielicie się tym jakoś?
– My właściwie wszędzie chodzimy razem – wyjaśnia Sabina. – Wiąże się to zwłaszcza z tym, że przez pandemię, przez to, że ciągle siedzieliśmy w domu i nic nie robiliśmy, zwiększyły mi się lęki przed wychodzeniem z domu, więc jak gdzieś wychodzimy, to ja Łukasza prowadzę, a on z kolei mi towarzyszy, żebym się nie bała. Dzięki temu mam większą motywację do wychodzenia z domu. Ostatnio moja przyjaciółka stwierdziła, że nie zniosłaby bycia z osobą niewidomą, bo według niej wiąże się to z koniecznością chodzenia razem w niektóre miejsca i zaprowadzania gdzieś swojego partnera, a dla mnie to właśnie jest korzyść. Słabo znoszę samotność i Łukasz towarzyszy mi praktycznie bardzo często. Oczywiście, nie jesteśmy zrośnięci jak bliźnięta syjamskie, bo z tego nic dobrego by nie wyszło, ale ta intensywność naszego kontaktu (chodzenia wszędzie razem) nie przeszkadza ani mi, ani jemu. W domu wygląda to tak, że dzielimy obowiązki na dwoje. Czasem denerwuje mnie, że Łukasz czegoś tam nie zauważy. Mimo że znamy się już cztery lata, to jako stereotypowa kobieta czasem uważam, że coś zrobiłabym po prostu lepiej – lepiej wytarła, lepiej odkurzyła, lepiej zmyła, lepiej powstawiała do zmywarki czy cokolwiek. Ale potem sobie myślę, że jeśli będę po nim poprawiać, to zajmie to dwa razy więcej czasu niż gdyby on to zrobił po prostu tak, jak umie. Najwyżej na drugi raz powiem mu, żeby uważał na pewne rzeczy, bo poprawianie po nim jest bez sensu. Załatwiam też sprawy takie, jak skanowanie dokumentów do pracy czy zamawianie produktów w Internecie.
– Tak – potwierdza Łukasz. – Sabina np. miała na głowie wszystkie rzeczy dotyczące organizacji naszego ślubu, zwłaszcza te związane ze wzrokiem – wybieranie kolorów, rezerwację sali, zamawianie paczek… Jak przeprowadzaliśmy się do nowego mieszkania i mieliśmy remont, to też ona wybierała kolory ścian, płytek, paneli, meble itp.
– Ale z drugiej strony bywa tak, że czasem jestem w stanie zrobić wszystko: posprzątać, pozmywać, załatwić coś w urzędzie i wykonać jeszcze wiele innych zadań, a czasem po prostu sobie leżę jak śnięta ryba na pustyni i nic nie jest zrobione – przyznaje Sabina. – Wtedy siłą rzeczy Łukasz musi zająć się wszystkim i zrobi tyle, ile zrobi.
– Zakasuję rękawy i sprzątam w domu. Jak trzeba zrobić, to robię, a potem ogarniam moją Sabinę.
– Czy istnieją, Waszym zdaniem, jakieś wady i zalety takiego związku, w którym jedna osoba widzi, a druga nie?
– To nie jest tak, że jak ktoś ma dwie ręce, dwie nogi i oczy, to może wszystko zrobić, bo bywa też tak, że wracam z pracy, a ta druga osoba ma gorszy dzień i też trzeba się nią zająć.
– Łukasz czasem by chciał, ale po prostu fizycznie czegoś nie może zrobić, bo nie widzi. A ja mogę fizycznie, chciałabym nawet, ale nie mogę, bo jest blokada lękowa.
– Mieliśmy kiedyś taką sytuację, że miałem staż w orkiestrze dętej, i musiałem wyjechać 20 kilometrów za Poznań, żeby podpisać umowę stażową. Sabina powiedziała, że ze mną pojedzie, bo ja tam nigdy nie byłem. No i tak sobie pomyślałem, że faktycznie, sam nie bardzo będę wiedział, jak tam jechać. Ale rano się okazało, że żona się źle czuje, coś jej zaszkodziło i musiałem jechać sam. Sytuacja była ciężka, ale ogólnie biorąc, my się wspieramy. Uzupełniamy się, jedno jest oparciem dla drugiego. Ja staram się być dla Sabiny taką bezpieczną bazą, a jak gdzieś mamy iść, to uwielbiam, jak ona jedzie ze mną. Nie czuję się taki ograniczony.
– A czy Wasze rodziny lub znajomi mieli jakieś obiekcje co do Waszego związku?
– Jak poznałam Łukasza, miałam dopiero co skończone lat 20. Byłam na drugim roku studiów, i wiecie, byłam taką córeczką mamusi, taką dziewczynką jeszcze – odpowiada Sabina. – W ogóle dla mojej mamy to był szok. Przyjechałam i mówię tak: “Mama! Poznałam takiego chłopaka, jest cudowny…!”. Mama zapytała, czy jest pełnosprawny. Ja na to, że jest niewidomy. Mama była po prostu w szoku, przerażona, że Łukasz mnie zbałamuci. Tata mówił: “Nie wiesz, na co się porywasz, będziesz się nim zajmować, opiekować…”. Potem to się jakoś rozproszyło, mama szybciej zaakceptowała to, że Łukasz jest starszy i nic nie widzi. Jeśli są jakieś waśnie, to dlatego, że nie jest idealnie między mną a moimi rodzicami.
– A rodzice Łukasza lubią ciebie?
– Lubią. Moi rodzice też lubią Łukasza, tylko się czasami nie dogadują.
– A czy mieliście jakieś doświadczenia we wcześniejszych związkach? – pytamy. – Sabino, byłaś kiedyś w związku z widzącym chłopakiem, albo ty, Łukaszu, z niewidomą dziewczyną?
– Łukasz to mój pierwszy chłopak i pierwszy mąż, po prostu pierwsza miłość. To nie jest tak, że nie miałam wcześniej kontaktu z innymi chłopakami, ale raczej wszyscy byli tacy dziwni, że związek z nimi w ogóle nie wchodził w grę.
– Trochę ich było, mam już 33 lata. Jestem w PZN bardzo długo, ale w ogóle nie utrzymuję kontaktu ze środowiskiem niewidomych. Na Erasmusie poznałem taką niewidomą dziewczynę, która śpiewała mi kolendy, a ja jej akompaniowałem na pianinie. Może gdybym tam był jeszcze 2 miesiące, to coś by z tego wyszło, ale nie rajcowało mnie to za bardzo.

RODZINNE WYZWANIA W CIEMNOŚCI

Jak wiadomo, związek dwojga ludzi to nie tylko dbałość o wzajemne relacje czy domowe obowiązki, lecz także odpowiedzialność za rodzinę, którą tworzą. Zawsze nurtowało nas, jak niewidomi radzą sobie z opieką nad dziećmi. Wielokrotnie słyszeliśmy, że to przecież niemożliwe; ludzie widzący często nie wyobrażają sobie, jak niewidomy będzie w stanie zajmować się dzieckiem. Światło na tę sprawę rzuca małżeństwo całkowicie niewidomych osób, które wolą zachować anonimowość.
– Jak się poznaliście?
– Na uniwerku – odpowiada ona.
– Oczarował cię jakoś? Kto zagadał pierwszy? – dopytujemy.
– Nie, nie, bez żadnych oczarowań na początek. Po prostu powiedzieliśmy sobie „cześć” i tak się poznaliśmy. Trudno powiedzieć, kto zagadał pierwszy, bo to było w centrum komputerowym uniwersytetu, ale to on zawsze lubi gwiazdorzyć, więc pewnie coś powiedział. Ja tam wtedy w ogóle nikogo nie znałam, byłam przerażona, gdzie ja w ogóle jestem.
– O, ona wtedy w ogóle nic nie mówiła – potwierdza jej mąż, na co nasza rozmówczyni dodaje:
– Byłam bardzo przestraszona, to prawda. Przejęta wszystkim, co tam się dzieje. A ja nie jestem zbyt gadatliwa, nawet w przyjaznych okolicznościach.
– A jak długo jesteście razem? – dopytujemy dalej.
Następuje chwila wahania.
– Trudno powiedzieć… Przyjmijmy jakoś tak… Powiedzmy… 13,5, może 14 lat… Ale myśmy nigdy tego tak bardzo nie liczyli. My nie mieliśmy tak, że zaraz jakaś miłość od pierwszego wejrzenia – wyjaśnia ona. – Myśmy się znali, dobrze nam się gadało… To jest bardzo nieromantyczna historia.
– Teraz zachodzi proces odwrotny… Z biegiem lat jest nam coraz lepiej – dodaje on.
– No dobrze, to może przejdźmy do obowiązków. Mamy takie podchwytliwe pytanie. Jaki macie podział obowiązków w domu i poza domem?
– Ja wszystko robię; on też, ale jak ma siłę – pada zwięzła odpowiedź.
– Ja mógłbym żonę bardzo odciążyć, nie ma nic prostszego, tylko musiałbym przejąć wychowywanie dzieci, co oznaczałoby danie im większej samodzielności i mniejszą ilość pracy dla rodzica. Ona chciałaby, żeby trochę jej obowiązków przejąć, ale na jej zasadach.
– No właśnie, porozmawiajmy o dzieciach, bo to było nasze kolejne pytanie. Macie dwie córki i syna w wieku szkolnym. Jak radzicie sobie z odrabianiem lekcji, sprawdzaniem, czy dobrze zrobili pracę domową? Większość rzeczy zadawanych w szkole wiąże się jednak z widzeniem.
– No tak. Z najstarszą córką był trochę problem na początku, bo ona wcześnie poszła do szkoły, jako sześciolatka, więc nawet nie umiała nic przeczytać, powiedzieć ani nic – kompletnie, totalnie zero. Wtedy pomagała nam trochę taka sąsiadka, do której córka chodziła. A teraz to się jakoś samo kręci. Jak dzieci czegoś nie wiedzą, to starsze przyjdzie, przeczyta, a kiedy już przeczytają polecenie, to jesteśmy w stanie pomóc. Były też problemy, kiedy trzeba było rozszyfrować coś na rysunkach, czego córka nie umiała wytłumaczyć. Wtedy wysyłaliśmy zdjęcia komuś widzącemu. Jeszcze sześć lat temu WhatsApp i inne tego typu narzędzia nie były tak rozpowszechnione; teraz możemy czasem połączyć się na żywo i coś pokazać, chociaż w zasadzie nie ma już takiej potrzeby, bo jeśli np. najmłodszy syn ma coś zadane, to któraś z dziewczyn rzuci okiem i powie od razu, o co tam chodzi. A potem zostaje już tylko pilnowanie, żeby w ogóle odrabiali lekcje. Jak już umieją czytać, to jest łatwiej. Nawet ostatnio syn, który jest dopiero w pierwszej klasie, literował mi cały czterowersowy wierszyk, i potem uczyliśmy się go na pamięć, i nawet bez pomocy dziewczyn nam to poszło. Wiecie, są problemy, np. kiedy trzeba wytłumaczyć coś z matematyki, ale jakoś tam dajemy radę. Czasami rozrysowuję córce coś na kartce i jakoś idzie.
– A jak sobie radziliście, kiedy dzieci były małe? Mieliście jakieś problemy np. z wychodzeniem na spacer albo innymi rzeczami?
– O, tak. Jednym z problemów było obcinanie paznokci. Najstarszej córce obcinał zwykle paznokcie ktoś, kto akurat do nas przyszedł, potem próbowałam trochę sama, a przy młodszych dzieciach to już ja obcinałam. Dwoje z nich nadal nie lubi, kiedy dotyka się ich paznokci, więc zaczęli je obgryzać, za to średnia córka chętnie pozwalała mi to robić i teraz sama obcina sobie paznokcie, więc nie wiem, od czego to zależy. Kolejny problem, który wydawał mi się wielki, gdy najstarsza zaczęła chodzić, to jak tu wychodzić z nią na podwórko. Jak już stanęła na nogi, zaczęliśmy dzwonić po różnych organizacjach, żeby przysłano nam może jakichś wolontariuszy, którzy mogliby z tym dzieckiem wyjść. Okazało się, że gdyby dziecko było niepełnosprawne, to może znalazłaby się jakaś pomoc, ale dla rodzica to już niekoniecznie. W końcu znaleźli się jacyś ludzie, ale się okazało, że jeden czy drugi wolontariusz może przyjść raz na tydzień, a dziecko musi jednak dwa razy dziennie na to podwórko wyjść, bo w domu nie ma za bardzo co robić. No więc zaczęłam z nią wychodzić sama; potem kupiłam takie szelki produkowane po to, żeby dzieci nie uciekały, no i prowadzałam ją na tych szelkach, i to nam się bardzo dobrze sprawdziło. Ona mnie prowadzała np. po placu zabaw – trochę się zawsze bałam, że pod huśtawkę wejdziemy, ale jakoś udało się nie wejść. Chodziłyśmy tak chyba prawie rok, a jak już miała ze dwa lata z kawałkiem, to się okazało, że na ten plac zabaw przychodzi trochę innych dzieci, więc potem ludzie mnie już tam znali i mówili: “Pani ją puści, my będziemy patrzeć, co ona robi”. Przy młodszych dzieciach też miałam takie szelki, a dodatkowo przywiązywałam im jeszcze dzwoneczek, bo np. średnia córka w ogóle nie chciała się odzywać, gdy się ją wołało. Najstarsza, kiedy ją zawołałam, zawsze coś tam mruknęła, a średnia absolutnie nie lubiła się w ogóle odzywać, więc jak ją puszczałam po tym placu zabaw, to nie wiedziałam, gdzie jest, dlatego przywiązywałam jej dzwoneczek wędkarski. Ona sobie dzwoniła, a ja zawsze mogłam ją mniej więcej zlokalizować. Oczywiście, zawsze puszczałam ich na zamkniętym, ogrodzonym placu zabaw. Parę razy gdzieś mi wyszły, ale wtedy najczęściej jacyś ludzie informowali mnie, że dzieci wychodzą, a ja zabierałam je za karę do domu i nauczyły się więcej tego nie robić. Oczywiście każde dziecko przeszło przez etap uciekania. Raz córka uciekła nam na chodniku, ale kręciło się tam dużo ludzi, więc ktoś ją przechwycił i mi przyprowadził. Zwykle nie ganialiśmy za dziećmi i każde z nich wracało do nas jak niepyszne.
– Dokonaliśmy wtedy podstawowego odkrycia, że dziecko, wbrew pozorom, ma instynkt samozachowawczy – stwierdza on. – Wszystkim widzącym rodzicom też to polecamy: spróbuj ze trzy razy nie gonić za dzieckiem; nigdy więcej nie ucieknie.
– Na początku mieliśmy też balkon ogrodzony siatką, żeby dzieci nie wychodziły ani nie wyrzucały przez niego rzeczy, ponieważ nasze dzieci wymyśliły sobie wspaniałą zabawę – wyrzucanie wszystkiego przez balkon. Kiedyś przyszli sąsiedzi i powiedzieli, że paczka nawilżanych chusteczek leży pod naszym oknem, bo dzieci sobie wyrzucają.
– A kiedyś pani przyniosła pięć dych; okazało się, że córka wyciągnęła znajomemu z rozpiętej torby…
– Całe szczęście, że nie zdążyła rzucić jego dowodem, bo tam były przecież wszystkie dokumenty.
– A najlepsza to była nasza średnia córka. Miała dwa lata, kiedy przeżyłem z nią największą przygodę. Nie mówiła jeszcze; wzięła mnie za rękę, zaprowadziła na bardzo odległy plac zabaw, posadziła na ławce, poszła się pobawić godzinę, przyszła, wzięła za fraki i przyprowadziła do domu. No po prostu bym nie uwierzył! I to na plac zabaw, na który sam bym nie trafił!
– Ja nigdy nie pozwalałam się prowadzać dzieciom, zawsze kontrolowałam sytuację. Ludzie, jak nas mijali, uwielbiali komentować, że dziecko ładnie prowadzi mamę, więc ja cały czas musiałam bardzo mocno protestować, bo nie chciałam, żeby dzieci nabrały przekonania, że one naprawdę mają jakąś władzę, że wiedzą coś lepiej ode mnie. Zawsze powtarzałam, że jak na razie to ja prowadzę dzieci, a nie one mnie. Teraz mogę poprosić ich, żeby pokazali, którędy iść niezbyt mi znaną drogą, ale gdy byli mali, to nawet, jeśli nie znałam drogi, oni o tym nie wiedzieli, bo w końcu ja tutaj rządzę, nie oni. Chociaż np. dzieci fajnie pokazywały, z której strony znajduje się klamka, albo omijały samochody; takie dwuletnie dziecko jest jak pies przewodnik, prowadzi dosyć nieźle, ale nigdy nie możesz mieć zaufania. Trzeba jednak zachować całkowitą kontrolę.
– Z tym kontrolowaniem to jest niezła historia – wspomina on. – Kiedyś jakaś mama mówiła w przedszkolu, że była niezwykle przerażona, widząc ze swojego samochodu nasze dzieci pędzące chodnikiem na rowerach w stronę ulicy. My szliśmy daleko z tyłu. Tamta mama myślała, że dostanie zawału; nie wiedziała, czy wyskakiwać z samochodu, łapać te dzieciaki, a oni wszyscy elegancko zatrzymali się przed światłami i poczekali na nas.
– O, to fantastyczne! Jak ich tego nauczyliście?!
– Najpierw ciągle powtarzaliśmy im, że na każdym czerwonym świetle stoimy, w ogóle nie ma biegnięcia do zielonego światła, zawsze czekamy – tłumaczy ona. – Z puszczaniem ich na rower był problem. Najstarsza córka miała cztery lata, kiedy jej pozwoliłam jeździć rowerkiem, bo się bałam, że stracę nad nią wszelką kontrolę. Nawet jak już średnia córka zaczęła chodzić i trzymałam ją za rękę, to starsza zawsze trzymała się mnie za kurtkę czy kieszeń od spodni, bo miałam tylko jedną rękę wolną, a musiałam czuć, że jest blisko. No a na rowerku nie było już takiej możliwości, więc trudno mi było pozwolić jej jeździć. Ale te młodsze dzieci już znacznie szybciej dostały rower. Syn zaczął jeździć, jak miał chyba dwa lata; musiał jeździć przy siostrach i się zatrzymywać razem z nimi, no i tak się nauczyli.
– Potem było tak, że mogą jeździć, gdzie chcą, tylko jak chcą przejechać przez ulicę, to muszą na nas poczekać.
– No dobrze, przejdźmy zatem od dzieci do dorosłych. Czy Wasze rodziny lub znajomi mieli coś przeciwko temu, że jesteście razem? Niektórzy bliscy martwią się, że dwójka niewidomych nie da sobie samodzielnie rady.
– Moja rodzina nic nie mówiła i nie wiem, co myślała, ale jego mama była bardzo zachwycona, choć myślę, że chyba zawsze marzyła o synowej z samochodem – odpowiada ona. – Ogólnie biorąc, nie wyrażali żadnych negatywnych opinii, ale jak się miała urodzić pierwsza córka, wszyscy się bardzo przerażali, jak sobie damy radę. Każdy się niepokoił, no ale nikt przecież nie przyjdzie z nami mieszkać, bo wszyscy pracują, mają swoje życie, więc próbowali tego niepokoju za bardzo nie podkreślać, żeby też nas nie przerażać. A jak byłam w ciąży po raz drugi i trzeci, to było tak samo; wszyscy mówili: „O boże, macie już jedno małe dziecko, jak wy sobie dacie radę z drugim…!”.
– No tak, niejedna widząca para nie jest w stanie poradzić sobie z własnymi dziećmi, więc właściwie nic w tym dziwnego – przyznajemy.
– A my w dodatku nie mamy tu nikogo, żadnych dziadków do pomocy. Mieliśmy jednych sąsiadów w podobnej sytuacji; oni też nie mieli rodziny w pobliżu.
– Ich córka chodziła z naszą do przedszkola, więc czasem mogliśmy zostawić im dzieci, a czasem oni nam.
– I widzący ludzie zostawiali wam swoje dzieci? – nie możemy powstrzymać zdumienia.
– Powiem wam, że w przedszkolu było paru takich zakręconych rodziców, co się nie bali. Kiedyś nawet dyrektorka przedszkola wezwała mnie na rozmowę, że ja chyba nie powinnam odbierać cudzych dzieci, a ja pomyślałam: „Kurczę, skoro matka nie ma nic przeciwko temu, to czemu nie”. Zawsze, gdy odbierałam cudze dziecko, trzymałam je za rękę. Nawet, jak było w wieku moich dziewczyn, które same już sobie chodziły, to nad obcym dzieckiem wolałam jednak mieć większą kontrolę.
– Rodzice, którzy mieli artystyczną duszę, się nie bali – zauważa on.
– Dzieci zostawiali nam w domu dość często – wyjaśnia ona. – Ale to już musieli nas trochę znać. Ci mało znani jednak tego nie robili. Jak kiedyś do syna przyszli koledzy na urodziny, to chłopcy bawili się w pokoju, a my zabawialiśmy matki i ja nawet wolałam, żeby one zostały z tą całą zgrają. Ale jak kiedyś przyszło do nas dziesięć dziewczynek i wszystkie matki sobie poszły, to dopiero była niezła rozróba! Ja sama też nigdy nie oferowałam, że będę zaprowadzać czy odprowadzać czyjeś dzieci, ale jak mnie ktoś poprosił, to nie odmówiłam. Większość rodziców znaliśmy dlatego, że nasze dzieci kolegowały się z ich dziećmi, ale było kilkoro takich, którzy zapoznawali się z nami bez względu na to, czy nasze dzieci się ze sobą bawią, czy nie, i to nawet było fajne.
– A powiedzcie nam jeszcze, czy dostrzegacie jakieś mocne lub słabe strony bycia w związku z osobą niewidomą?
– Nigdy się nie zastanawialiśmy, czy jest trudniej czy łatwiej. Ale wiem, jaki jest plus tego, że mam niewidomego męża – przypomina sobie ona. – Gdy ludzie mnie spotykają i dowiadują się, że mam dzieci, wzdychają, że na pewno jest mi bardzo ciężko i pytają, czy mam męża. Kiedy mówię im, że tak, myślą, że mąż mi pomaga i się mną opiekuje, na co ja tłumaczę, że mąż też jest niewidomy. Wtedy dopiero są zszokowani i przerażeni!
– Ja mam dokładnie tak samo – Przyznaję radośnie. – Kiedy mówię znajomym na studiach, że mieszkam z narzeczonym, sądzą, że na pewno on mi pomaga i się mną zajmuje. Kiedy tłumaczę, że właściwie wspieramy się nawzajem, bo narzeczony też jest niewidomy, od razu zmienia się ich stosunek do naszej relacji.
– No właśnie – zgadza się ona. – W przypadku związku naszej niewidomej koleżanki z widzącym mężem jest tak, że ludzie myślą, iż on na pewno się nią opiekuje. W wypadku naszej relacji nikt nie może tak pomyśleć. Poza tym, w małżeństwie przestaje to chyba mieć takie znaczenie, bo najważniejsze jest, żeby dopasować się charakterologicznie i fajnie się ze sobą czuć.

PODSUMOWANIE

Jak widzimy na podstawie powyższych wywiadów, w kwestii relacji nie ma co szukać dziury w całym. Okazuje się, że najważniejsze jest dopasowanie charakterów, wzajemny szacunek, wsparcie, troska i uzupełnianie się, czyli to, co powinno charakteryzować każdą „zdrową” parę. Można jednak napotkać pewne różnice. Zauważyliśmy, że w rodzinach, do których osoba niewidoma przyprowadza widzącego partnera, spotykamy się raczej z aplauzem. W sytuacji odwrotnej, pojawiają się stare jak świat argumenty: „Czy dasz sobie radę, czy wiesz, co robisz, jaki kłopot sobie ściągasz na głowę, jak to sobie wyobrażasz…”. Podobny sprzeciw może pojawiać się też w wypadku rodzin, w których łączą się pary całkowicie niewidome. Nie zapominajmy wszakże, że mamy już XXI wiek! Cywilizacja i technologia w dużym stopniu niwelują sporą część przeszkód.
Kolejna obserwacja, której dokonaliśmy, dotyczy faktu, że w relacjach między partnerem niewidomym a widzącym, większa odpowiedzialność za zadaniową część życia spoczywa na osobie widzącej. Nie oznacza to, że niewidomy partner w takim związku o niczym nie decyduje ani niczego nie robi, lecz raczej, że partner widzący zwykle przejmuje obowiązki, z którymi trudniej byłoby sobie poradzić osobie niewidomej. Naszym zdaniem, w tym obszarze może pojawić się ryzyko, że osoba niewidoma zacznie się rozleniwiać. Pary całkowicie niewidome tego komfortu nie mają, co stawia przed nimi wyższe wymagania, a przy tym daje szanse na większą samodzielność.
Chcieliśmy ugryźć więcej z tego tematu, ale nie da się tego zrobić bez użycia zaawansowanych psychologizmów. Zostawiamy więc Czytelnika z własnymi przemyśleniami na temat tej materii.

Kinga Łaniak i Tomasz Amsolik

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top