Nurtująca kwestia
Mogę śmiało stwierdzić, że w dzisiejszych trudnych, bolesnych dla wielu czasach, uważam się za szczęściarę. Pomimo tego, że kilkoro moich bliskich i znajomych przechodziło corona wirusa, sama nie zachorowałam, a przynajmniej nic mi o tym oficjalnie nie wiadomo. Czasem pojawia się jednak pytanie, co jeśli. Nie mówię tu wszak o strachu przed samą chorobą, jej objawami, leczeniem i późniejszymi konsekwencjami, bo tego obawia się za pewne mnóstwo ludzi. Mnie zaś, jako osobę całkowicie niewidomą, zastanawia inna rzecz. Z czym wiąże się przebywanie na kwarantannie? Czy da się samemu przebrnąć przez procedurę testowania i całą tę chorobowo-systemową otoczkę? Na te pytania znalazłam, przynajmniej częściowo, odpowiedź jakiś czas temu, gdy mój narzeczony, również całkowicie niewidomy, podejrzewał u siebie Covid. Dodam jeszcze, że mieszkamy zupełnie sami, a z obawy przed narażaniem kogokolwiek na potencjalne zakażenie nie chcieliśmy prosić o pomoc nikogo z widzących członków rodziny lub znajomych. Rozpoczęliśmy zatem samotną batalię ze służbą zdrowia i jej zdezorganizowanym systemem. Zmagania nasze trwały wprawdzie krótko, bo niecałe cztery dni, ale dały nam przedsmak tego, przez co muszą przechodzić chorzy na corona wirusa. Chcecie wiedzieć, co zaszło? Już wyjaśniam.
Początki choroby
Tuż po sylwestrze mój narzeczony zaczyna narzekać na swoje samopoczucie – ma podwyższoną temperaturę, jest osłabiony i męczy go kaszel. Pomimo leżenia w łóżku, leczenia domowymi sposobami oraz zażywania ogólnodostępnych leków na przeziębienie, choroba nie ustępuje, a kaszel i duszności zaczynają się wręcz nasilać. Po tygodniu postanawiamy więc skontaktować się z lekarzem. W przychodni, do której zapisany jest mój narzeczony, większość wizyt przeprowadzana jest za pośrednictwem teleporady, toteż należy zarejestrować się telefonicznie i czekać na telefon od lekarza. Muszę w tym miejscu zauważyć, że rozpiętość godzin, w jakich lekarz może się kontaktować jest naprawdę spora. Rejestratorka uprzedziła narzeczonego, że pani doktor skontaktuje się z nim jeszcze tego samego dnia, pomiędzy dziesiątą a siedemnastą. Na szczęście oboje możemy w tym czasie pozwolić sobie na całodniowe oczekiwanie na telefon, zastanawiam się jednak, jak w takiej sytuacji miałby postąpić ktoś, kto jest akurat w pracy, musi pilnie gdzieś wyjść lub z jakiejkolwiek innej przyczyny nie jest w stanie w każdej chwili odebrać połączenia. Pierwsze pytanie, zadane przez panią doktor po skontaktowaniu się z moim narzeczonym i wysłuchaniu opisanych przez niego dokładnie objawów brzmi: “Czy był pan szczepiony na Covid?”. Uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, lekarka przepisuje antybiotyk, który wszakże nie od razu zaczyna pomagać. Po kolejnych kilku dniach silnych duszności, narzeczony postanawia zrobić test na corona wirusa. Niebawem ma rozpocząć pracę z osobami starszymi, woli więc uzyskać całkowitą pewność co do swojego stanu zdrowia. Decyduje, że ponownie skontaktuje się z lekarzem i poprosi o skierowanie na test.
Dalsze kroki, kwarantanna i nie tylko
Jest piątek. Tym razem od rejestracji do kontaktu z lekarzem mija jeszcze więcej czasu, ponieważ pani doktor dzwoni dopiero późnym wieczorem. Po wysłuchaniu problemu stwierdza, iż owszem, wystawi skierowanie na test, który trzeba będzie wykonać w przeznaczonym do tego punkcie wymazowym. Narzeczony spokojnie wyjaśnia, iż po pierwsze jest osobą całkowicie niewidomą, a po drugie źle się czuje, trudno więc będzie mu samodzielnie dotrzeć do odpowiedniej placówki. Pyta, czy istnieje możliwość wykonania testu w naszym domu, oczywiście przez odpowiednio przygotowany do tego personel medyczny. Pani doktor stwierdza, że sama wprawdzie nic o tym nie wie, ale zobaczy, co da się zrobić, po czym dziękuje za rozmowę i się rozłącza. Krótko później do narzeczonego przychodzi SMS informujący, że otrzymał on skierowanie na test, który wykonany będzie następnego dnia o ósmej rano w najbliższej nam placówce (tu pada jej dokładny adres). Okazuje się, że stacja ratownictwa medycznego znajduje się nieopodal szpitala zlokalizowanego rzeczywiście dość blisko naszego miejsca zamieszkania; nie muszę chyba jednak tłumaczyć, jak trudno jest osobie niewidomej, zwłaszcza nie będącej w pełni sił fizycznych, odnaleźć miejsce, w którym nigdy dotąd nie była. Podczas gdy narzeczony usiłuje opracować w nawigacji ewentualną trasę dotarcia do punktu wymazowego, ja wertuję Internet w poszukiwaniu danych tej placówki celem kontaktu bezpośrednio z jej personelem. Jest już jednak zbyt późno. Telefon odbiera jedynie pracownik szpitala, który z testami nie ma zupełnie nic wspólnego i w ogóle nie orientuje się w temacie, pozostaje nam więc czekać do rana.
Mniej więcej godzinę po rozmowie z lekarzem, narzeczony otrzymuje telefon od nieznanego numeru. W słuchawce daje się słyszeć automatyczny, nagrany syntetycznym głosem komunikat, że zostaje on objęty kwarantanną, wobec czego ma obowiązek zainstalowania w telefonie rządowej aplikacji “kwarantanna domowa”, a także pozostawania w domu aż do zakończenia kwarantanny. Może również skontaktować się z nim policja. “Brzmi dość złowieszczo” – myślę. “Zwłaszcza wypowiedziane tak suchym, bezosobowym tonem.” Z aplikacją na razie dajemy sobie spokój, ponieważ znacznie bardziej trapi nas problem dotarcia na test. Swoją drogą to absurdalne, że potencjalnie zakażona osoba musi narażać innych na kontakt z wirusem np. stojąc w kolejce do pobrania wymazu. W Internecie znalazłam firmę oferującą profesjonalne wykonanie badania w domu pacjenta, bez potrzeby wychodzenia gdziekolwiek. Należy wybrać rodzaj testu, jaki chce się wykonać, podać swój adres, a odpowiednio wyszkolony personel, oczywiście za odpowiednią opłatą, zajmie się resztą. Szkoda, że nie przyszło nam do głowy rozejrzeć się wcześniej za tego typu usługą.
Następnego ranka budzimy się wcześnie. Jest sobota, a my, zamiast delektować się leniwym weekendem w łóżku, nadal obmyślamy sposoby bezpiecznego dotarcia na test. Krótko przed ósmą decydujemy ponownie skontaktować się ze stacją ratownictwa medycznego. Tym razem telefon odbiera miła i kompetentna pracownica. Wysłuchawszy całej historii tłumaczy, że nikt z pracowników nie może tak po prostu do nas przyjść, prosi jednak o przesłanie Smsem danych osobowych i obiecuje wyjaśnić sytuację. Narzeczony przesyła więc swoje dane, a kobieta oddzwania niedługo potem.
– Lekarz wystawił panu dwa skierowania – tłumaczy. – Jedno typu drive, to znaczy, że trzeba osobiście stawić się w placówce, a drugie na karetkę wymazową. Nie wiem, dlaczego tak się stało. W każdym razie, karetka przyjedzie do pana już jutro. Proszę cierpliwie czekać.
Oboje oddychamy z ulgą. Przez resztę dnia nic się nie dzieje poza tym, że na telefon narzeczonego przychodzą powiadomienia informujące, że ma on ustawowy obowiązek zainstalowania w telefonie aplikacji “kwarantanna domowa” i składania za jej pośrednictwem raportów dotyczących przebywania w domu. Nieco zaintrygowani tym “ustawowym” obowiązkiem, postanawiamy jednak zbadać sprawę. Aplikacja dostępna jest zarówno na telefony z systemem iOS jak i android; można pobrać ją ze sklepu Play oraz z AppStore. My testujemy to rządowe narzędzie na iPhone’ie. Po zainstalowaniu aplikacji należy zarejestrować się, podając swój numer telefonu, a następnie zweryfikować konto, wprowadzając kod autoryzacyjny otrzymany w wiadomości SMS. Po aktywowaniu aplikacji możemy już, bardzo teoretycznie, potwierdzić miejsce odbywania kwarantanny; aby to uczynić, należy zrobić sobie zdjęcie umieszczane w aplikacji na dowód tego, że przebywamy w domu. Dostępność tego narzędzia pozostawia jednak wiele do życzenia. Po zalogowaniu się natrafiamy na kilka dziwnie zaetykietowanych przycisków, oznaczonych albo kilkoma kropkami albo tajemniczymi, trudnymi do wypowiedzenia nazwami; żadna z nich nie sugeruje w każdym razie, za co dany przycisk miałby odpowiadać. Metodą prób i błędów udaje się w końcu wejść w ikonkę umożliwiającą zrobienie zdjęcia, co narzeczony zresztą czyni. Nie dostajemy żadnego potwierdzenia ani komunikatu o błędzie, toteż dajemy sobie spokój z dalszymi próbami. Dopiero później dowiadujemy się od bardziej zorientowanego w sprawie kolegi, że osoby niewidome zwolnione są z obowiązku korzystania z “kwarantanny domowej”, co jest w gruncie rzeczy logiczne, jako że w żaden sposób nie jesteśmy przecież w stanie stwierdzić, czy zrobiona przez nas właśnie fotografia przedstawia naszą twarz, a nie np. stojącą obok szklankę z wodą. O korzystaniu z aplikacji nie potrafię więc powiedzieć nic więcej, jednakże gdyby komuś brakowało teoretycznej wiedzy na ten temat, można zasięgnąć informacji na rządowej stronie pod linkiem:
https://www.gov.pl/web/koronawirus/kwarantanna-domowa.
Test i ostateczny rezultat
Zgodnie z obietnicą, karetka wymazowa przyjeżdża do nas w niedzielne przedpołudnie. Mniej więcej godzinę wcześniej pracownik uprzedza narzeczonego telefonicznie o swoim przybyciu i prosi, aby do czasu wykonania testu niczego nie jadł, nie pił i nie palił papierosów. Czekamy cierpliwie. Kilkadziesiąt minut później rozlega się dźwięk domofonu, a po chwili do mieszkania wchodzi, szeleszcząc specjalnym kombinezonem, sympatyczny pan. Prosi, aby narzeczony usiadł na łóżku, a następnie sprawnie wykonuje badanie, wkładając przeznaczony do tego patyczek w jedną z dziurek nosa. Jak twierdzi mój partner, najpierw czuć nawet przyjemne łaskotanie, potem pojawia się nieprzyjemny ból. Na szczęście, badanie trwa zaledwie kilka sekund. Pracownik wyjaśnia, że wynik powinien być dostępny w ciągu najbliższej doby; można będzie poznać go kontaktując się ze swoim lekarzem bądź zaglądając na internetowe konto pacjenta, jeśli się je posiada. Nie ma potrzeby podpisywania jakichkolwiek dokumentów, okazywania dowodu osobistego ani nic w tym rodzaju; pracownik po prostu zbiera swoje rzeczy i oddala się z życzeniami zdrowia. Na mnie nie zwraca najmniejszej uwagi. Warto być może w tym miejscu wspomnieć, że nikt, ani lekarz pierwszego kontaktu, ani pracownica infolinii na stacji ratownictwa medycznego ani ktokolwiek inny nie zapytał, czy narzeczony z kimś mieszka lub czy inni w jego otoczeniu wykazują objawy choroby, nie mam więc bladego pojęcia, jak powinna zachować się osoba przebywająca z kimś potencjalnie chorym na Covid. Na wszelki wypadek ja również przez ten czas nie wychodziłam z domu.
Tuż przed zaśnięciem do naszych uszu dociera powiadomienie, że wynik testu jest już dostępny na stronie internetowej, sprawdzamy go jednak dopiero następnego dnia. Zarówno ja jak i mój narzeczony posiadamy, skąd inąd dość przydatny, profil na internetowym koncie pacjenta, nie musimy więc nigdzie dzwonić. Rezultat badania, dzięki Bogu, jest negatywny, jednakże w ten poniedziałkowy poranek narzeczony otrzymuje jeszcze telefon z policji. Policjantka prosi, aby pokazał się przez balkon i pomachał sygnalizując, że jest w domu.
– To będzie trudne – wyjaśnia mój partner – ponieważ jestem osobą niewidomą. Przebywam w domu, ale nie mogę zagwarantować, czy zobaczą mnie Państwo przez balkon.
– Rozumiem – odpowiada policjantka, po czym uprzejmie pyta:
– Jak się Pan czuje? Może trzeba w czymś pomóc? Zrobić zakupy?
– Dziękuję, nie trzeba. Czuję się już lepiej i mam tu wszystko, czego potrzebuję. Poza tym, właśnie otrzymałem negatywny wynik testu, więc kwarantanna powinna jeszcze dzisiaj zostać zdjęta.
Policjantka odnotowuje tę informację i nikt więcej nie kontaktuje się z nami w sprawie Covida.
Na szczęście cała historia dobrze się skończyła. Antybiotyk pomógł w końcu narzeczonemu wrócić do zdrowia i zarówno on jak i ja czujemy się teraz dobrze, jednak ta krótkotrwała przygoda dała nam pewien ogląd sytuacji. Chaos, zamieszanie i niewiedza towarzyszące procedurom testowania oraz kwarantanny sprawiają, że trudno odnaleźć się w tym wszystkim osobie niewidomej, szczególnie w złym stanie zdrowia i bez stałej pomocy kogoś widzącego. Pozostaje tylko wykazać się samodzielnością, licząc na kompetencję i dobre chęci służb odpowiedzialnych za organizację oraz przeprowadzanie wszystkich tych operacji.