To była bardzo spontaniczna akcja, jak to dzisiaj mówi młodzież, totalny spontan. Ale zacznijmy opowieść od samego początku.
Była jesień 2019, robiło się już chłodno, od czasu do czasu padało, jak to jesienią. Wieczory były długie. Jak zwykle siedziałam przed klawiaturą i sprawdzałam, czy nie przyszły do mnie jakieś nowe maile. Prywatnych nie było, ale została jeszcze do przejrzenia lista Typhlos. Pośród wielu dotyczących informatyki oraz innych spraw technicznych maili, znalazł się zupełnie inny, nie na temat, ogłoszenie o zbiórce chętnych do udziału w Warszawskim Biegu Niepodległości. Właściwie pojawiły się dwa: jeden dotyczył chętnych biegaczy, a drugi kolarzy. Zainteresowałam się. Ten dla biegaczy to nie dla mnie, ale ten dla kolarzy, to dlaczego nie? Zgłosiłam się, niewiele myśląc. Mój tandem już tak długo stoi w piwnicy, że to byłaby świetna okazja do skorzystania z niego. Co będzie, to będzie.
Przygotowania
Jak już się zdecydowałam to trzeba się było zacząć przygotowywać. Po pierwsze, należało przejrzeć rower, w jakim jest stanie, bo nie używany od wielu lat, mógł być niesprawny. Należało również zatroszczyć się o to, aby miał kto ze mną na tym tandemie pojechać jako pilot. Należało się jeszcze również dowiedzieć, jak cała impreza będzie przebiegać. Poprosiłam mojego brata, osobę widzącą, aby zerknął na tandem, w jakim jest stanie. Nie było tak źle, jak się okazało, należało jedynie podregulować przerzutki, sprawdzić hamulce i napompować koła. Można było jechać. Jeszcze tylko pilot. Mój brat, choć bardzo miał ochotę, nie mógł ze mną pojechać, ze względów osobistych. Zabrakło najważniejszego – kierowcy. Bez tego ani rusz! Jak się nie znajdzie ktoś chętny, to mój udział stoi pod znakiem zapytania. Nie trzeba się tak łatwo poddawać.
Wkrótce przyszła odpowiedź od osoby z Typhlosa, która zbierała chętnych kolarzy na Bieg Niepodległości, że moje zgłoszenie zostało przyjęte. Dostałam również kontakt do osoby, która miała koordynować całe działanie i kontaktować się z organizatorami, czyli z Radą Miasta Warszawy. Mieliśmy jeszcze 3 tygodnie do startu. To dużo i niedużo czasu. Niech się sprawa toczy swoim życiem. Skontaktowałam się z p. Magdą; zgłosiłam swój udział i jeszcze udział dwojga moich znajomych. Zaznaczyłam, że jestem gotowa pojechać, rower własny mam, ale nie mam pilota i tu widzę problem. Przesympatyczna, energiczna p. Magda obiecała, że znajdzie dla mnie kierowcę. Mogłam jechać! Kolega, który wysłał ogłoszenie na listę dyskusyjną Typhlos, również się ze mną kontaktował, podczas którejś rozmowy dowiedziałam się, że to jego kolejny udział w takim biegu. Zaciekawiona spytałam – „jak wygląda cała impreza”? Dowiedziałam się, że najpierw na wyścigu na 10 kilometrów startują osoby niepełnosprawne na wózkach, następnie grupa tandemów, a dopiero po nas startują biegacze. Mm, 10 kilometrów – to znowu nie tak bardzo dużo. Dałam radę pojechać 30 to 10 nie pojadę? No, jasne, że pojadę i to bez problemu, na luzie. To będzie fajna przejażdżka, po prostu sama przyjemność jazdy rowerem. Jak się później okazało, było zupełnie inaczej, ale o tym nieco później.
Wyczekiwanie
Czas mijał. Tym czasem została utworzona na Facebooku grupa, której członkami zostały osoby biorące udział w Biegu Niepodległości. Zapisałam się do niej, przywitałam. Przez ponad 2 tygodnie trwała męcząca cisza. Pani Magda, w tym czasie, załatwiała sprawy formalne z organizatorami Biegu. Mijały dni i do startu było coraz bliżej. Wreszcie zaczęły pojawiać się konkrety. Zadzwoniła do mnie p. Magda i podała mi imię i nazwisko mojego pilota, jak również kontakt do niego. Miał się odezwać, aby omówić szczegóły. Pan Macie zadzwonił po jakimś, niedługim czasie. To była bardzo sympatyczna, lecz konkretna rozmowa. Mieliśmy się spotkać 11 listopada, o godz. 10:00 przy Muzeum POLIM, skąd wspólnie mieliśmy dojechać na linię startu. Pan Maciek miał być u mnie wcześniej, aby pomóc mi wydobyć z piwnicy przygotowany tandem i stawić się ze mną na miejscu zbiórki. Podczas rozmowy mówiłam p. Maćkowi, że dawno nie jeździłam na rowerze i mam nadzieję, że te 10 kilometrów dam radę spokojnie przejechać, bo jeśli dałam radę 30, to tu nie będzie problemu. Ale to jest wyścig – usłyszałam w słuchawce telefonu. No tak, ale to chyba nie problem – mówię. W odpowiedzi słyszę – to jest wyścig, tu trzeba dać z siebie wszystko. Trzeba jechać szybko, bo na nasz powrót na metę czeka 22 tysiące biegaczy, jak oni ruszą, to jazda w tłumie będzie niemożliwa. Tak – mówię, trochę tracąc pewność siebie. Myślę sobie – to nie żarty, trzeba jechać, jak najszybciej, nie można się obijać. Ale to tylko 10 kilometrów – mówię do p Maćka. To przecież nie tak dużo, prawda? No, nie, ale to jest wyścig – kontynuuje p Maciek. I dodaje: najważniejsza jest wola walki. No, myślę sobie – trzeba spróbować. Damy radę – mówię do mojego pilota. Obiecuję się nie obijać – dodałam na zakończenie rozmowy. I tak rozstaliśmy się umówiwszy na 11-go listopada, na 9:30 rano.
Przyszła ta chwila
11 listopada 2019 rano, zjadłam lekkie śniadanie, byłam tak przejęta, że nie mogłam zmusić się do jakiegoś obfitszego posiłku. Przygotowałam się do wyjścia: założyłam wygodne spodnie, adidasy, sznurówki schowałam do środka butów, aby nie zaplątały się w tarcze przerzutek i w łańcuch, kilka warstw na górę: koszulki, polar i kurtka. Jeszcze kask i rękawiczki, klucze do piwnicy, dokumenty, telefon… I można było ruszać. Pan Maciek pojawił się o umówionej godzinie. Zeszłam na dół, weszliśmy do piwnicy po tandem. Przed klatką Pan Maciek zrobił kilka próbnych kółek rowerem, aby sprawdzić ustawienie siodełek i kierownicy. Mogliśmy jechać. Podczas jazdy na miejsce zbiórki, okazało się, że pojawił się drobny problem: nogawki moich jeansów zaczęły zahaczać się o zębate tarcze przerzutek. Trzeba tyło coś z tym zrobić, bo bardzo to przeszkadzało. Ech, niewiele myśląc, wciągnęłam na szerokie nogawki spodni skarpetki. Może nie wyglądało to super, ale spodnie nie plątały się już podczas jazdy. Po kilku minutach dojechaliśmy na miejsce zbiórki. Byli już prawie wszyscy: 6 rowerów. Pani Magda sprawdziła listę obecności i zaczęła rozdawać nam pakiety startowe. W pakiecie startowym znajdowała się koszulka, opaska na rękę oraz numer startowy, który należało przymocować na koszulce na plecach. W grupie uczestników dało się wyczuć lekkie podekscytowanie przed nadchodzącym wydarzeniem. Było jeszcze trochę czasu. Niektórzy sprawdzali koła, rozmawiali, witali się ze sobą. Była też chwila na zrobienie zdjęcia grupowego. Ale czas biegł i chwila startu była coraz bliżej. Wreszcie hasło do wyjazdu na linię startową zostało rzucone. Ruszyliśmy powoli. Chwilami prowadziliśmy rowery, bo tłum był tak duży, że nie sposób było jechać między ludźmi. Dało się wyczuć świąteczną atmosferę. Doszliśmy wreszcie na swoje miejsce. Staliśmy obok siebie, rower przy rowerze. Słychać było gwar, było bardzo dużo ludzi. Nagle nastała cisza. Rozpoczynała się uroczystość. Organizatorzy przywitali uczestników oraz przybyłych gości. W między czasie, nasze numery startowe zostały zeskanowane czytnikiem i wprowadzone do systemu kontroli. W końcu przyszła chwila na uroczyste odśpiewanie hymnu. Po nim nastąpiło krótkie przemówienie wiceprezydent Warszawy p. Kaznowskiej. Teraz już nie było żartów. Najpierw startowały osoby na wózkach, a my zaraz za nimi. Wsiedliśmy więc na rowery. Po przemówieniu huknął starter i pojechaliśmy. Zaczęła się przygoda. Po drodze, na trasie naszego przejazdu mijaliśmy grupy dopingujących nas ludzi. Hałasowali bębenkami, grzechotkami, krzyczeli ku nam dopingujące słowa: brawo, dacie radę, dobrze rozkładajcie siły. To było miłe. Jechaliśmy ulicą, przeskakiwaliśmy przez torowisko, nabieraliśmy prędkości. Kilka razy zdarzyło mi się zgubić pedały. Trudno było je potem złapać, bo prędkość była już duża. Trzeba było trochę zwolnić, aby to uczynić. Nagle słyszę od pilota Maćka: teraz mocniej, bo przed nami górka, kręcisz w ogóle? Mocniej! Bardzo się starałam, nie było łatwo, a to dopiero ledwie nie połowa drogi. Za górką był zjazd, na którym można było się rozpędzić. Teraz już jechaliśmy naprawdę szybko, przynajmniej jak dla mnie. Trochę bałam się prędkości. Znowu Maciek mówi: żyjesz? Dajesz radę? Daję radę, odpowiedziałam. Musimy jechać szybciej – mówi Maciek, zaraz zawracamy i jedziemy prosto do mety. Jechaliśmy więc szybciej. Wkrótce dojechaliśmy do miejsca, w którym należało zawrócić i gdy wyjechaliśmy na prostą, usłyszałam: no, to teraz dawaj, jedziemy! Sprężyłam się. Kręciłam, znów zgubiłam pedały… Nic, ale je znalazłam i jechałam dalej. Maciek mówi: No to teraz mocniej, bo górka, musimy nabrać prędkości, żeby potem się rozpędzić. Przeklęta górka, myślę sobie. Jadę dalej. Ale ta górka zabrała mi jakoś siły. Coś nieśmiało powiedziałam, że się zmęczyłam. Maciek nie pozwalał na żadne takie załamanie. Najważniejszy teraz jest duch walki – powiedział. Dodał jeszcze – przed nami zjazd, musimy się rozpędzić. Teraz jechaliśmy jak szaleni, szybko. Nagle usłyszałam: jeszcze trochę, widać już metę. Te słowa, jakby wydobyły ze mnie rezerwy sił i docisnęłam mocniej. Daleko jeszcze – zapytałam nieśmiało. Jeszcze, jeszcze trochę – widzę już metę, przed tym się pomyliłem, ale teraz to już naprawdę widać – powiedział Maciek. Więc staram się jeszcze bardziej. Nagle czuję, jak Maciek naciska hamulec. Nie kręć – mówi. Już przejechaliśmy metę. Co za ulga – pomyślałam. Jechaliśmy pomalutku i poczułam, jak ktoś zawiesza na mojej szyi medal i usłyszałam Gratuluję. Możesz zsiadać – powiedział Maciek. Zsiadłam z roweru, ale wtedy poczułam, że nie mam siły na nic innego. Nie mogłam złapać oddechu, kręciło mi się w głowie, miałam nudności i bolał mnie brzuch. Słyszałam w koło zaniepokojone osoby: jak się czujesz, co ci jest? A ja nawet nie mogłam odpowiedzieć. Szumiało mi w uszach. Choć usiądziesz sobie, dam Ci coś do picia i banany do zjedzenia – powiedział Maciek. Zaczęliśmy iść, ale jakoś nogi nie chciały mnie nieść, przestraszyłam się. Nie zostałam sama, mój pilot Maciek zaprowadził mnie do miejsca, w którym mogłam odpocząć, dał mi napój energetyzujący i banany. Siedziałam i odpoczywałam. Popijałam okropnie słodki Izo tonik i zagryzałam bananami. Siły powoli wracały, wszystkie dolegliwości ustępowały. Maciek nie odstępował mnie ani na chwilę, póki nie poczułam się lepiej. Gdy doszłam już do siebie, dołączyliśmy do grupy pozostałych zawodników, którzy żywo zainteresowali się moim stanem zdrowia, bo zniknęłam im na jakiś czas z pola widzenia. Dowiedziałam się, że nie wyglądałam najlepiej, bo na przemian robiłam się to blada, to zielona. Ale druga wiadomość była o wiele ważniejsza. Zajęliśmy 3 miejsce w kategorii pojazdów. Pierwsza była pani na wózku, drugi kolega z naszej grupy, a my na 3 miejscu. Ech, warto było! – Pomyślałam, nawet kosztem zdrowia. Satysfakcja ogromna, ogromna radość, że można, nawet bez specjalnego przygotowania.
Pora świętować!
Gdy wszyscy zawodnicy z naszej grupy dojechali już do mety, postanowiliśmy pójść, a raczej pojechać na wspólny obiad. Ponieważ to było święto, nie wszystkie restauracje były otwarte. Byliśmy głodni, zmęczeni, ale w bardzo dobrych nastrojach. Po jakimś czasie poszukiwań, wylądowaliśmy w Barze Gdańskim przy ul. Andersa. Tam siedliśmy wspólnie przy stole i każdy z nas zamówił coś dobrego dla siebie. Pochłonęłam 2 wielkie naleśniki z serem, były pyszne, a ja byłam potwornie głodna. Gdyśmy się już ogrzali, pora była wracać do domu, bo część z nas mieszkała poza Warszawą. Pożegnawszy się więc ruszyliśmy z powrotem. Odstawiliśmy na miejsce rower i pięknie podziękowawszy p. Maćkowi za wspaniale spędzony czas, poszłam do domu. Czułam się szczęśliwa, zadowolona, ale dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem zmęczona, nadal głodna i wychłodzona. Na wszystko się dało zaradzić. Zmieściłam więc jeszcze jeden mały obiadek, a potem już tylko wypoczynek pod puszystym kocem z polaru. Gdy już nieco wypoczęłam, choć zwykle tego nie robię, to opublikowałam na Facebooku zdjęcie z komentarzem, że to mój pierwszy udział w takiej imprezie. Zrobiłam to dlatego, że był to dla mnie wyczyn i uznałam, że warto się podzielić ze znajomymi. Czekałam na efekty. Długo nie musiałam, bo zaraz zadzwoniła komórka. To moja przyjaciółka zadzwoniła, aby mi pogratulować. Obie cieszyłyśmy się moją radością i to było dobre zakończenie dnia.
Wnioski
Podsumowując:
- Warto brać się za rzeczy, które chcielibyśmy zrobić, a których dotąd nie udało nam się zrealizować. Gdy nam się one udadzą, dają nam wiele satysfakcji i nowej energii do życia. Możemy sprawdzić własne siły i przekonać się o tym, na co nas stać.
- Biorąc się jednak za takie przedsięwzięcie, nie warto iść tak całkiem nieprzygotowanym, bo może się zdarzyć coś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
- Przed następnym wyścigiem będzie trzeba chociaż trochę potrenować, aby nie zabrakło sił.
- Trzeba zjeść energetyczny posiłek, a nie byle co na śniadanie.
- Trzeba się też odpowiednio ubrać – cieplej, bo mimo, że jest się w ruchu, to ręce i stopy bardzo marzną podczas jazdy rowerem. Szczególnie, gdy pogoda jest listopadowa i na ciepło nie można już raczej liczyć.
- Jednym słowem, gorąco polecam wszelką aktywność, bo wtedy życie staje się piękniejsze.
Agnieszka Pelczarska