Edukacja dla osoby niepełnosprawnej jest szansą na zajęcie w życiu dobrej pozycji. Można wymyślić wiele pochwalnych sloganów na potwierdzenie tej tezy. Jednak zdobycie wykształcenia dla osoby z niepełnosprawnością wzroku jednak nie jest łatwe, a w czasach, gdy ja uczęszczałem do szkoły, było jeszcze trudniejsze. Oto moja podróż sentymentalna do czasów, w których niepełnosprawność była pobocznym wątkiem mojego życia, a stres wywoływały u mnie raczej kartkówki i nauczyciele, niż bariery w dostępności. Tych jednak również nie brakowało. Z perspektywy czasu zastanawiam się czasem nad tym, jakie korzyści, a jakie niedogodności łączyły się z faktem podjęcia edukacji w zwykłym trybie powszechnej szkoły.
Pomimo wcześnie rozpoznanej poważnej wady wzroku, moi rodzice podjęli decyzję o wysłaniu mnie do zwykłej, publicznej placówki przedszkolnej, a następnie do szkoły podstawowej. Jestem im za to wdzięczny, ponieważ dzięki temu, nauczyłem się stawiać czoła takim wymaganiom, jakimi byli poddawani inni uczniowie. Nie doświadczyłem tak zwanej „taryfy ulgowej”, ani nie miałem do czynienia z żadnymi udogodnieniami. Podejrzewam, że chodzenie do szkoły przygotowanej pod moją niepełnosprawność wiązałoby się z mniejszymi trudnościami i mniejszym stresem, w miejsce istnej walki o przetrwanie, której częścią byłem w zwykłej szkole. W tamtym czasie jednak nie dopuszczałem do siebie myśli, że jestem niepełnosprawny – chciałem być taki, jak moi koledzy. Z perspektywy czasu uważam, że przystosowana szkoła wyrównuje trochę szanse zdobycia wykształcenia, ale też ogranicza. Mam tu na myśli zamknięty krąg niepełnosprawności, w którym się żyje, chłonąc jak gąbka postawy innych. Kilka razy słyszałem, że o ośrodkach dla osób niepełnosprawnych mówi się „Getto”. Poznałem wielu rozmówców i znajomych, którzy się w takich placówkach uczyli i trudno mi się oprzeć wrażeniu doświadczanej alienacji, gdy patrzę na ich życie, postawę, kontakty i samodzielność. Dodatkowo sądzę, że swoista integracja, jaka miała miejsce w moim przypadku, wypadła korzystnie dla moich kolegów z klasy. W wielu rozmowach wykazywali oni zwiększoną empatię i zrozumienie dla problemów i barier. Nie chciałbym jednak oceniać, czy chodzenie do szkoły powszechnej jest lepsze dla ucznia niż chodzenie do szkoły przystosowanej – każda z opcji ma swoje wady i zalety. W poniższym tekście skupię się raczej na barierach, których doświadczałem, będąc częścią powszechnego systemu edukacji.
Przedszkole
Wszystko zaczęło się w przedszkolu. Ze względu na młody wiek, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, w jakim zakresie różnię się od innych. Można wręcz powiedzieć, że żyłem, jakby niepełnosprawności nie było. W grupie przedszkolnej miałem trzy osoby niesłyszące – to one byłe niepełnosprawne, nie ja. Było mi ich żal i trochę się ich bałem. Miały dziwne aparaty słuchowe, niewyraźnie mówiły i nie zawsze robiły to, co cała grupa w tym samym czasie. Były po prostu inne, ale nie ja. Owszem, często się o coś potykałem, albo uderzałem się o klamkę, drzwi, stół, szafkę, krzesło, poręcz itd. Jednak traktowałem to jako coś normalnego, bo komu się takie wypadki nie zdarzają? Rodzice mówili, że słabo widzę, ale jakoś w ogóle nie wyobrażałem sobie, jak widzą inni, ani nie wiedziałem, co to oznacza. Przecież bawiłem się tymi samymi zabawkami, co inni, grałem w te same gry i uczyłem się tych samych rzeczy. Wniosek był prosty – byłem taki, jak pozostałe dzieci. Tylko Ci, którzy odstawali od grupy, byli inni. Nie mogę zatem powiedzieć, że niepełnosprawność w jakikolwiek sposób wpływała na moje życie przedszkolne.
Podstawówka
Kiedy rozpocząłem naukę w podstawówce, byłem już bardziej świadom swoich ograniczeń wynikających ze słabego wzroku. Wprawdzie mogłem jeszcze czytać, pisać i widziałem z tablicy, ale chodzenie do zwykłej podstawówki i tak było wyzwaniem. Podczas przerw ganialiśmy się po korytarzach i po boisku. Nauczyciele nie byli w stanie przypilnować rzeszy rozkrzyczanych i nieodpowiedzialnych małych ludzi. Dla mnie te biegi często kończyły się bolesnym zderzeniem z niedostrzeżonymi przeszkodami. Przy znacznie zawężonym polu widzenia jest się narażonym nie tylko na zderzenia z obiektami statycznymi. Niezwykle ciężko uczestniczy się we wszelkich wojnach na latające przedmioty, które były w szkole bardzo popularne – śnieżki, kulki z papieru, piłki i worki z butami – wszystko potrafiło latać i nabijało guzy, jeśli na czas ktoś się nie uchylił.
Wychowawczyni klasy oczywiście została uprzedzona przez rodziców o mojej przypadłości. Sięgając pamięcią do tamtych lat, nie pamiętam, aby w jakiejkolwiek chwili dała mi do zrozumienia, że wie. Jak przystało na ofiarę stereotypu o słabym widzeniu, zostałem posadzony w pierwszej ławce, co wcale mi się nie spodobało – trudniej było z tego miejsca jakkolwiek socjalizować się z grupą, a pozostałe miejsca w pierwszych ławkach okupowane były tylko przez dwie kategorie uczniów – tych nadambitnych i tych najsłabszych, zesłanych tam przez nauczycieli.
Pierwotnie rodzice próbowali oszczędzać mój wzrok, np. poprzez zakup zeszytów z grubymi liniami. Nikt mi jednak nie pokazał, jak mam w nich pisać i ponieważ wszyscy we wczesnych latach podstawówki pisali w specjalnych zeszytach z trzema linijkami na słowo, ja robiłem to samo w moim zeszycie z grubymi liniami. Był on przewidziane dla uczniów starszych klas. Wyglądało to śmiesznie, ale nawet nauczycielka nie wiedziała, jak na to zareagować – nie pokazała mi właściwego sposobu pisania w takim zeszycie i tolerowała moje wielkie na trzy tłuste linijki litery, myśląc zapewne, że skoro ma mi to pomóc, to nie jest to problem. Pamiętam też lekko barwione folie, które miały ułatwiać czytanie, ale w praktyce nic nie dawały – nie dosyć, że nie musiałem wtedy zmieniać tła tekstu na ciemniejsze, to jeszcze folie błyszczały i odbijały światło.
To, z czym od początku miałem duży problem to używanie gładkich zeszytów do geometrii. Samo rysowanie nie było problemem, ale pisanie treści zadań geometrycznych w takich brulionach było dla mnie udręką. Zaczynałem pisać linijkę nawet w dobrym miejscu, ale potem pięła się ona samowolnie w górę lub w dół. Myślę, że przyczyną tego było małe pole widzenia – nie potrafiłem nic prosto napisać w gładkim zeszycie, bo nie miałem innego punktu odniesienia. Doradzano mi używanie liniuszka, ale jego także nie umiałem prosto położyć.
Podczas długiej przerwy szkolna stołówka podawała obiad. Trzeba było do niej pokonać trzy piętra po nieoznaczonych schodach i oczywiście w biegu. Nie potrafię zliczyć moich wypadków na schodach. Za wielki sukces mogę jednak uznać to, że nigdy nie złamałem kości. Po odebraniu obiadu z okienka, trzeba było zanieść talerz (tac nie mieliśmy) do stolika. Jeśli niosłem talerz z zupą, zwykle coś rozlałem. Pamiętam, jak w szóstej klasie dreptałem z zupą do stolika, wpatrując się w talerz, by nie wylać. Nie widziałem jednak dokąd idę i wpadłem na dosyć ostrą nauczycielkę fizyki. Cała zupa z makaronem wkomponowała się w kolorowy kostium nauczycielki. Wykrzyczała swoją frustrację na całą świetlicę. Nie poczytałem jednak sobie tego jako wstydliwą sytuację, bo wiele uczniów pogratulowało mi odwagi. Późniejsze zajęcia z tą panią nie należały do najprzyjemniejszych dla mnie.
Nie wiem, czy w podstawówkach nadal panuje zakaz używania długopisu na rzecz wyłącznego pisania piórem. Bardzo lubiłem pióra, zwłaszcza, gdy pojawiły się takie poręczne na naboje. Dawały dobrze widoczną kreskę i używałem ich jeszcze długo po zakończeniu edukacji. Stosowanie ich miało jednak kilka efektów ubocznych. Po pierwsze, jeśli nie widać było co się robi, można było rozetrzeć atrament po całej kartce. Po drugie ręce wyglądały jak niebieskie dalmatyńczyki. No i najpoważniejszym problemem dla mnie było napełnianie pióra atramentem. Nie widziałem, ile cieczy już pióro wciągnęło i w konsekwencji zwykle brudne miałem ręce, twarz, ławkę, ubranie i kolegę obok.
Wspominam także stres, który towarzyszył mi podczas lekcji czytania na głos. Czasem, po dłuższym czytaniu, tekst blaknął mi przed oczyma. Często przy wtórze śmiechu innych uczniów. Nie pamiętam, jak skomentował to nauczyciel, ale z pewnością wyglądało to na nieumiejętność czytania. W późniejszym czasie zauważyłem też, że czytanie idzie mi dużo wolniej, niż zdrowym osobnikom. Teraz, gdy przerzuciłem się całkowicie na słuchanie książek, potrafię ich przeczytać kilka w miesiącu. Z użyciem wzroku nigdy nie było to możliwe.
Późniejsze lata podstawówki były nieco bardziej znośne, bo przyzwyczaiłem się do różnić, które występują pomiędzy mną, a innymi uczniami. Dało się wyczuć, że pewne przedmioty idą mi lepiej, a z innymi się męczę. Miałem tendencję raczej do języka polskiego i historii i całkowitą awersję do biologii, fizyki i matematyki.
Sprawdziany
Zakładam, że szkołę podstawową musiał ukończyć każdy z czytających te słowa. Zatem wszyscy pamiętamy stresy wywoływane przez kartkówki (zwłaszcza te niezapowiedziane), prace klasowe i testy. Jeśli ktoś cierpiał na odporność na wiedzę lub zwyczajne lenistwo, posiłkował się ściągami. Podpowiadanie było zbyt ryzykowne, więc pozostawały mikroskopijne ruloniki w długopisie, karteluszki zapisane drobnym maczkiem w piórniku (ręcznym pismem, bo komputera wtedy nikt nie miał) i pomoce doklejane do spodu ławki. No i tu oczywiście musiał się pojawić problem – nie byłem w stanie ani rozczytać się z tych mini-źródeł, ani ich tworzyć, ani nawet ściągnąć niepostrzeżenie. Wielokrotne próby skończyły się uwagami, dyskwalifikacją kartkówki, dwóją, awanturą w domu i ogólnym zniechęceniem do tych, którym się udało ściągnąć jak należy. Kiedyś usłyszałem od kolegi z ośrodka szkolno-wychowawczego dla niewidomych, że on miał prościej, bo znał brajla. Drukował sobie ściągę, lub ją sam wykonywał, a potem podklejał od spodu ławki.
W znacznie późniejszym etapie mojej edukacji obmyśliłem nowy sposób wspomagania swojej pamięci. Wymagał jedynie dobrej koordynacji ruchowej i nieco dłuższych włosów. W kieszeni siedział sobie mini dyktafon, na który w pojedynczych, chronologicznych plikach nagrywałem głosowe podpowiedzi. Słuchawka była przypięta od spodu do zegarka na nadgarstku, a kabel łączący urządzenie ze słuchawką biegł pod koszulą. Sposób był niewykrywalny i wymagał tylko dobrego zapamiętania kolejności plików. Używałem tego patentu w ostateczności, bo właściwie, przygotowując nagranie, zapamiętywałem, co czytam. Istotne jednak było przytoczenie dat, liczb, których nie umiałem spamiętać w większym natężeniu.
Najbardziej lubiłem odpytywanie, bo szło mi znacznie lepiej niż pisanie sprawdzianu. Jeden mały wyjątek stanowiło odpytywanie z map geograficznych lub historycznych. Wiedziałem, że na mapie zawarte są niemal wszystkie informacje, których potrzebowałem, ale nie zawsze umiałem się w nich odnaleźć. Podczas postojów przy mapie na środku klasy, czułem się trochę jak głupek i widziałem różnicę między mną i całą klasą. Potrafiłem już wtedy dostrzec, że winię za to słaby wzrok.
Wychowanie fizyczne
W szkole podstawowej uczęszczałem na lekcje WF. W większości przypadków siedziałem na ławce rezerwowych, ponieważ zwykle graliśmy na sali gimnastycznej w gry zespołowe jak koszykówka, siatkówka i dwa ognie. Pomimo, że chłopcy z klasy mnie lubili, nie marzyli o tym, by mnie mieć w swojej drużynie. Liczyło się zwycięstwo, a mi dosyć ciężko przychodziło wypatrzenie lecącej piłki na tle sufitu. Zajęcia z gimnastyki były domeną żeńskiego WF, więc pozostawało mi kibicowanie. Trochę inaczej to wyglądało, gdy wychodziliśmy na zajęcia poza mury szkoły na boisko. Tam byłem chętnie wybierany do drużyny piłkarskiej na obrońcę, ponieważ dzięki postawnej sylwetce odstraszałem rywali od naszej bramki. Starałem się zawsze wejść w skład drużyny, której napastnicy byli lepsi, bo wówczas piłka rzadko znajdowała się po mojej stronie boiska.
Kiedyś, podczas WF-u na boisku szkolnym wypatrzyłem wybitą dużym kopniakiem piłkę na niebie. Leciała prosto na mnie, więc pomyślałem sobie, że tym razem mam świetną okazję do główki, czyli odbicia piłki czołem. Przygotowałem się, spiąłem i ciągle patrzyłem na zbliżającą się piłkę. Nagle coś na mnie wpadło i się odbiło. Nie miałem czasu, spojrzeć, bo piłka była coraz bliżej. Odbiłem ją jak trzeba, ale wtedy zobaczyłem, że właściwie nikt nie gra już w piłkę, a wszyscy na mnie patrzą. Pod moimi nogami, trzymając się za głowę, leżał napastnik przeciwnej drużyny i leciała mu na zmianę z głowy krew i łzy. Później okazało się, że kolega doznał wstrząśnienia mózgu.
Nie wiem, czy dałbym radę uniknąć różnych wypadków na WF-ie, gdybym widział. Pewnie byłoby łatwiej dostrzec ruch i zagrożenie. Pamiętam jednak, że moi koledzy, którzy przecież dobrze widzieli, wychodzili z lekcji wychowania fizycznego bardziej pokiereszowani, zakrwawieni, a niektórzy – w liceum – z wybitymi zębami.
W czasach liceum, lekcje WF-u składały się już niemal wyłącznie z krótkiej rozgrzewki i gry zespołowej. Poprosiłem więc o zwolnienie z tych zajęć i miałem spokój. Czas ten wykorzystywałem na ciekawe rozmowy z dziewczynami, również często niećwiczącymi, albo na spisywania zadania z matematyki. Dwie godziny pod rząd WF traktowałem po prostu jako wolne. Jeśli plan był tak ułożony, że zajęcia sportowe były a początku lub na końcu lekcji, nie przychodziłem wcale.
Dziś, z pespektywy czasu, myślę, że lekcje te mogłyby być bardziej różnorodne. Nie miałbym nic przeciwko zajęciom na basenie, siłowni, albo co najmniej na rozgrywkach w szachy.
Zajęcia komputerowe
W okresie, w którym uczęszczałem do szkoły podstawowej, komputerowy boom dopiero się zaczynał. Oczywiście niektórzy już wcześniej grali na swoich ZX Spectrum plus lub Commodore, ale nie było to tożsame z pracą na komputerze PC. Takie komputery pojawiły się w szkole, gdy byłem w siódmej klasie.
Nauczyciele nie bardzo wiedzieli, co zrobić z tymi zajęciami, więc pierwsze lekcje były teoretyczne (bez włączania komputerów). Uczyliśmy się o kodzie binarnym oraz nazw urządzeń, z których większość wkrótce wyszła z użycia. Najważniejsze było przyswojenie regulaminu BHP pracowni komputerowej – po zdaniu kartkówki z zakresu przepisów doszliśmy do etapu, w którym mogliśmy włączyć komputer.
Maszyny pracowały wówczas na systemie DOS, a Windows był jedynie nakładka/aplikacją, w której można było porysować w Paincie, napisać coś w WordPadzie i pograć w sapera. DOS całkiem mi się podobał. Ponieważ był na czarnym tle z jasnymi literami, był dla mnie dobrze widoczny. Uczliśmy się DOS-owych komend, które właściwie w całości zastępował program Norton Commander, ale było fajnie. Oczywiście o jakichkolwiek programach wspierających wzrok w normalnej szkole można było tylko pomarzyć, a zresztą nawet nie wiedziałem, że takie są.
Dopiero po upowszechnieniu się Windowsa jako systemu operacyjnego zobaczyłem, że widzenie na monitorze można było jakoś wesprzeć. Podczas nauki w liceum Windows już się rozpanoszył po wszystkich sprzętach, zastępując czarne tło DOSa jasnymi i graficznymi okienkami interfejsu użytkownika. Wówczas mogłem jeszcze pracować na standardowych ustawieniach systemu, więc nie odczuwałem bariery. Można nawet powiedzieć, że zainteresowanie komputerami stawiało mnie na czele grupy. Na zajęciach uczyliśmy się funkcji Excela i Worda, a nawet podstaw MS Accessa.
W czasie studiów nie byłem już w stanie używać zwykłego ekranu i podczas zajęć praktycznych w pracowni komputerowej to, że używam trybu dużego kontrastu, generowało to pewne problemy dla wykładowcy. Nie bardzo wiedział, co robię i dlaczego, dlatego na wszelki wypadek rzadko do mnie podchodził i o nic nie pytał. Niestety wszelkie zadania i pokazy były prezentowane z przodu, na ekranie podświetlanym przez projektor – okazało się to barierą nie do przejścia i to nie tylko podczas zajęć komputerowych. Wykładowca puszczał na ekranie swoje prezentacji w standardowych ustawieniach kolorystycznych, więc nic na nich nie widziałem. Utrudniało to bardzo zapamiętywanie informacji oraz przyswajanie nowych rzeczy.
Lubiłem wykładowców, którzy każdy slajd czytali i dokładnie tłumaczyli, bo dzięki temu mogłem się domyśleć, o co chodzi. Nadmienię, że podejście bliżej ekranu, nawet gdyby było możliwe, nie rozwiązywałoby problemu. Światłowstręt uniemożliwia czytanie z jasnego tła.
Również z perspektywy czasu uważam, że to źle, że nie uczono nas pisania bezwzrokowego na klawiaturze. Taka umiejętność przydałaby się nie tylko mnie, ale także każdemu innemu użytkownikowi komputera. Nawet dzisiaj, w dorosłym życiu, często słyszę pytanie, po co na klawiaturze są wypustki na literkach F i J. Wielu kolegów uważa, że to jest dla niewidomych udogodnienie. Kiedy tłumaczę im, że nie dla niewidomych, tylko dla każdego, by pisać bezwzrokowo, słyszę – no właśnie, czyli dla niewidomych.
Tablica
Pierwsze tablice, na jakich nauczyciele zapisywali ważne informacje i zadania były czarne. Miały jednak dosyć gładką powierzchnię i kreda słabo się ich trzymała. Nawet z pierwszej ławki ciężko było mi nieraz dojrzeć, co było na nich napisane. Potem wprowadzono zielone tablice, na których lepiej widziałem treść. Wszystko jednak pod warunkiem, że były suche. Nadgorliwi dyżurni potrafili w czasie przerwy tak zmoczyć powierzchnię tablicy, że można by ją wykręcać. Na mokrej powierzchni kreda traciła kontrast, a dodatkowo odbijała się w niej cała klasa. Starałem się nie siedzieć w kolumnie pod ścianą, tylko pod oknem, by mieć cień szansy dojrzenia czegoś z tablicy.
Moje problemy z odczytywaniem mokrej tablicy były jednak niczym w porównaniu z nieszczęściem, które nadeszło wkrótce. Kreda została zamieniona na zmywalne pisaki, a duże, ciemne tablice, na mniejsze, jasne, śliskie i gładkie. W takich warunkach nie mogłem już niczego dojrzeć, zwłaszcza, gdy dzień był słoneczny. Na początku próbowałem małego sabotażu – chowałem gdzieś zbyt słabo piszące pisaki, zostawiając nauczycielowi jedynie te, które zostawiały grube ciemne kreski. Niektórzy nauczyciele jednak lubili malować na różne kolory i zdobywali nowe komplety mazaczków. Musiałem uznać swoją klęskę i o wszystko pytać kolegów.
Ponieważ byłem jedynym niepełnosprawnym uczniem w klasie, uważałem, że dla mnie jednego modyfikacja koloru tablicy na ciemniejszy nie byłaby możliwa. Ilekroć moi rodzice zgłaszali na wywiadówce jakiś mój problem z widzeniem, w odpowiedzi słyszeli, że mogę przecież pójść do szkoły specjalnej lub do ośrodka dla niewidomych. Najczęściej też padała sugestia, że mogę siedzieć w pierwszej ławce, co w opinii nauczycieli było jedyną propozycją do przyjęcia.
Eksperymenty naukowe
Mogę się poszczycić, że zarówno moja podstawówka, jak i liceum, umożliwiały nam ćwiczenia praktyczne podczas chemii i fizyki. Mieszaliśmy mikstury, powodując powstanie dymu, zmianę koloru czy efekty świetlne. Bawiliśmy się z prądem i dźwiękiem. Czasem budowaliśmy coś na zajęciach z prac ręcznych. Wspominam to naprawdę miło.
Jak w wielu innych przypadkach, również podczas eksperymentów, moja niepełnosprawność stanowiła pewien problem. Nie potrafiłem równo odmierzyć cieczy, precyzyjnie dokręcić jakiejś części. Kluczem do przetrwania w tych warunkach było znalezienie dobrej koleżanki do pary. Uczennice niezbyt garnęły się do ponoszenia odpowiedzialności za eksperyment, ale bardzo chętnie w nim uczestniczyły. Były więc moimi oczami i jakoś to szło. Myślę, że to były pierwsze momenty, w których świadomie prosiłem kogoś o bycie moimi oczami i wiedziałem jak to zrobić, by nie wystraszyć. Dało to solidną naukę na przyszłość.
Douczanie
Jedno z bardziej przykrych wspomnień ze szkoły podstawowej, a właściwie z początków nauki w tej placówce, były lekcje douczania. Nie szło mi tak dobrze, jak innym, więc rodzice postanowili zapisać mnie na lekcje douczania. W teorii miały być to zajęcia wyrównawcze, pomagające nadrabiać materiał i zaległości. W praktyce jednak lekcje te niczego nie wyrównywały. Uczęszczali na nie najmniej zdolni uczniowie z całej szkoły i poziom był poniżej mułu. Chodzenie na te zajęcia na długo przyczepiało do osoby metkę mniej zdolnej, gorszej, głupszej i nierozgarniętej.
Z początku chodziłem na douczanie, bo nie dało się uciec. Kiedy moi koledzy z klasy szli do domu, ja zostawałem w szkole z bandą trudnej młodzieży. Warunki panujące na tej niedoli wcale nie pozwalały mi na wyrównywanie szans – problemy z widzeniem podczas zwykłych lekcji były takie same, jak na douczaniu. Ponadto równało się raczej do dołu, chłonąc postawy od innych na zsyłce.
Prosiłem rodziców, by mnie wydostali z tego więzienia i w końcu się ugięli. Byłem wolny, ale też nabrałem pewnej pokory do uczniów, którym nie szło.
Bijatyki
W tym miejscu napiszę tylko, że lałem się tak samo, jak inni. Wzrok nie stanowił wielkiej przeszkody, raczej liczyła się siła i ciężar. Czy mi głupio z tego powodu, że czasem uczestniczyłem w bójkach? Nie. Trzeba było nieraz ratować swój honor, bronić swoich rzeczy, kolegów, albo po prostu uczestniczyć w ogólnej kotłowaninie. Brak zaangażowania w bijatyki, kotłowaniny i brojenie mógłby spowodować alienację, ostracyzm i postawienie się w roli ofiary. Oczywiście, gdybym się dowiedział, że moje dziecko uczestniczy w bójkach, to bym się zdenerwował. Rolą rodzica jest się zdenerwować, rolą ucznia odbyć pokutę, ale i tak bronić swojego następnym razem.
Nieobecności
Stan zdrowia bardzo mocno determinuje obecności na lekcjach. W moim przypadku, co pół roku byłem nieobecny w szkole przez dwa tygodnie ze względu na terapie szpitalne. Nawarstwiało to problemy z nauką i ułatwiało znikanie z zajęć bez wzbudzania podejrzeń. Oczywiście odbywanie terapii było koniecznością i to wcale nie przyjemną. Zdarzały mi się jednak czasem wagary z powodu rzekomej wizyty u lekarza, o którą nikt potem nie pytał. Zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby nieobecności było jeszcze więcej, miałbym problemy z ukończeniem szkół, do których chodziłem. Nie znam nikogo w moim wieku, kto miałby indywidualny tryb nauczania w domu, ale chyba taka możliwość też była. Na szczęście nie musiałem z niej korzystać.
W toku edukacji spotkałem nauczycieli z powołania, nauczycieli złośliwych i słabych, postacie z autorytetem, wykładowców elastycznych, uczniów dobrych, złych, kłopotliwych. Przeżywałem stresy, strach przed wywiadówką, uczucie symbiozy z grupą i radość. Sądzę, że poszedłem dobrą drogą. Wada wzroku powodowała trochę więcej kłopotów i dyskomfortu, ale nie była ciężkim stygmatem. Wiele znajomości z podstawówki, liceum i studiów przetrwało próbę czasu i trwają do dzisiaj. Myślę, że podążanie ścieżką ogólnodostępnej edukacji wyrobiło we mnie większe ambicje i umiejętność dostosowywania się do panujących warunków. Wierzę, że nauka była dla mnie jedyną drogą do życia we względnym bezpieczeństwie. Oczywiście są epizody szkolne, z których nie jestem dumny, ale na szczęście zanikły gdzieś w odmętach niepamięci. Nie chciałbym cofnąć się do czasów szkolnych teraz. Podejrzewam, że mogłoby być tak samo trudno, albo trudniej. Patrzę z niepokojem na pomysły podręczników elektronicznych, bo jeżeli nie będą zakładały dostępności dla osób niewidomych oraz dla tych, którzy potrzebują trybu dużego kontrastu do czytania, może się to skończyć wypchnięciem osób niepełnosprawnych poza margines społeczeństwa. Wierzę jednak, że świadomość niepełnosprawności jest dzisiaj większa i może to zabezpieczy uczniów przed marginesem. Jestem zwolennikiem integracji, ponieważ daje ona korzyści nie tylko osobom z niepełnosprawnościami, ale także kolegom i koleżankom z klasy i szkoły. Trochę żałuję, że pośród obowiązkowych zajęć, nie uczy się dzieci o różnorodności zdrowotnej społeczeństwa. Moim zdaniem na lekcjach wychowawczych można by przekazywać wiele istotnych treści, służących akceptacji i tolerancji, a także praktycznych wskazówek, jak wspierać osoby niepełnosprawne na ulicy, w urzędzie itd. Chciałbym, by tego rodzaju tematów było więcej. Nie narzekalibyśmy wówczas na znieczulicę społeczną i zjawisko rozproszonej odpowiedzialności. Reagować trzeba się nauczyć za młodu.
Michał Dębiec