Logo Tyfloświat

Doznajemy czegoś w rodzaju olśnienia, gdy widzimy parę osoba niewidoma – pies przewodnik, która sprytnie lawiruje w miejskiej dżungli, tzn. sprawnie omija słupki, pewnie podchodzi do przejść dla pieszych, odnajduje przystanki, szybko trafia do drzwi. Zjawisko to uważamy za coś nieomal magicznego. Nie ma w nim jednak żadnej magii, bo nic nie dzieje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Za sukcesem takiej pary stoi bowiem ogrom pracy wolontariusza, trenera, osoby niewidomej i wreszcie samego psa. O tym, kto i w jakiej sytuacji może ubiegać się o psa przewodnika, jak się takiego psa szkoli, jak wygląda proces przekazywania psa osobie niewidomej napisano już wiele. Wszystkie te informacje można znaleźć na stronach organizacji szkolących psy przewodniki oraz w publikacjach tematycznych. Dlatego w tym artykule postanowiłam skupić się raczej na „kuchni” przyjęcia przez osobę niewidomą takiego czworonoga. Żeby uniknąć zbytniego teoretyzowania, opowiem po prostu, jak to było ze mną.

Dawno, dawno temu, jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku usłyszałam, że istnieje lista mailingowa dla osób, które mają lub chcą mieć psa przewodnika. Chodzenie z takim psem było dla mnie zawsze swego rodzaju mitem. Słyszałam, że jest dużo łatwiej niż z białą laską, ale nie miałam pojęcia jak taki sposób poruszania jest w ogóle możliwy. Zapisałam się więc na wspomnianą listę i zaczęłam czytać. Na początku przytłoczyło mnie wrażenie, iż pies przewodnik wymaga tak ogromnego zaangażowania, że w życiu nie zostanie już miejsca na pracę, hobby czy inne aktywności. Poza tym, ciągle słyszałam, że ludzie chodzą z psami biegać, bo zwierzęta potrzebują dużo ruchu. Pamiętam salwy wirtualnego śmiechu, który wywołałam komentarzem, że w takim razie pies jest nie dla mnie, bo nie potrafię biegać. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że to pies musi biegać, a ja już niekoniecznie.

Mniej więcej w tym samym czasie zelektryzowała mnie wiadomość, że brat znajomej ma psa przewodnika. Psa przewodnika i to w Radomiu! Okazja zbliżenia się do tematu sama pchała się w ręce. Umówiliśmy się na spotkanie i pojechałam. Pan był weterynarzem, który stracił wzrok kilkanaście lat wcześniej. Owszem, zapewniał, że z psem chodzi się dużo łatwiej i szybciej, bo wydaje się mu komendy, a on np. odnajduje przejścia dla pieszych, prowadzi prosto po chodniku i omija przeszkody. Niestety o psie mogłam tylko posłuchać, bo wg słów właściciela, pies nie pozwalał nikomu się do niego zbliżyć, więc na czas mojej wizyty został zamknięty w innym pokoju – oczywiście pies, a nie właściciel. Pamiętam, jak pan żartował sobie, że przytulić się do żony może dopiero, gdy pies śpi lub jest w innym pokoju. „Nie chciałabym takiego psa przewodnika” – myślałam sobie, „który utrudniałby mi kontakty z ludźmi”. Na szczęście wiedziałam już z listy dyskusyjnej, że wcale tak nie musi być i że osoby mające inne psy przewodniki mają równocześnie normalne kontakty towarzyskie i rodzinne. Nadal jednak niczego nie zobaczyłam i nie wiedziałam nawet, jak wygląda uprząż psa przewodnika, ani jak osoba niewidoma go trzyma. Opisywano mi to, lecz usłyszeć, a zobaczyć na własne oczy, (no dobrze, „na własne ręce”) to zupełnie co innego.

Zaszczytu zobaczenia uprzęży oraz kilku psów przewodników w akcji dostąpiłam dopiero w trzy lata później. Miało to miejsce na warsztatach dotyczących psów przewodników, które zorganizowała Fundacja Vis Maior. Nie mogło mnie tam zabraknąć, więc pojechałam z rodzicami. Oprócz osób niewidomych z psami przewodnikami była tam trenerka psów oraz lekarz weterynarii. Całej teorii słuchałam z zapartym tchem, ale najważniejsze było to, że mogłam zobaczyć uprząż oraz ubranego w nią psa przewodnika. Niemałe rozczarowanie stanowił dla mnie fakt, dziś jakże oczywisty, że czworonożnych przewodników nie można głaskać. Ktoś z uczestników pozwolił mi obejrzeć swojego psa ubranego w uprząż, czyli szorki, a ja usilnie starałam się oglądać go jak rzeźbę, choć ręce same wyrywały się, żeby takiego słodziaka choćby podrapać za uszkiem. Wytrwałam na szczęście bez głaskania i wróciłam do domu bogatsza o nową wiedzę i materię do rozmyślań.

Kobieta z psem przewodnikiem na pierwszym planie.

Kolejny szkopuł stanowiła moja dodatkowa niepełnosprawność. Oprócz całkowitego braku wzroku mam niepełnosprawność ruchową – niewielką, bo niewielką, ale jednak, gdybym widziała, pewnie problemy ruchowe byłyby mniejsze, ponieważ wzrok wspomaga równowagę i koordynację ruchową. Nie widzę jednak i zaburzenia równowagi znacznie utrudniają mi życie – nawet bardziej, niż sama zmniejszona sprawność lewej strony ciała. Kiedy interesowałam się tematem, psa przewodnika można było uzyskać tylko za pośrednictwem Polskiego Związku Niewidomych i właśnie w tej organizacji należało złożyć wniosek, a następnie pojechać na rozmowę i zdać egzamin z orientacji przestrzennej. Same formalności nie stanowiły problemu, ale już egzamin z orientacji to była niezła jazda. Z powodu moich kłopotów z ruchem i równowagą bardzo słabo poruszałam się z białą laską. Jeszcze, gdy szłam wzdłuż jakiegoś punktu orientacyjnego, np. trawnika, było nie najgorzej, ale już przejście kilku kroków, powiedzmy, przez pusty plac, leżało poza moimi możliwościami. Znosiło mnie z prostego kierunku i na domiar złego nie umiałam wyczuć, na którą stronę. Łatwo się domyślić, że w tej sytuacji przejście przez ulicę wyglądało bardzo różnie. Wprawdzie zaczynałam na pasach, ale nigdy nie wiedziałam, gdzie wyląduję po drugiej stronie: czy tym razem uda mi się i trafię na chodnik, czy na trawnik, czy na łańcuchy odgradzające jezdnię, czy może (i to było najniebezpieczniejsze), wyląduję na środku skrzyżowania, ponieważ nieświadomie zacznę przechodzić przez dwie ulice jednocześnie.

Nie pomyliłam się. Egzamin z orientacji, który zdawałam w Warszawie, okazał się totalnym fiaskiem. Gubiłam się, zupełnie nie trzymałam prostego kierunku, ze zdenerwowania nie rozpoznałam, że takie wąskie metalowe paski pod stopami, to szyny tramwajowe. Na dodatek chciałam się wydać bardziej sprawna i szybka niż jestem i zamiast poszukać poręczy przy schodach prowadzących do metra, zaczęłam schodzić środkiem i wypadło to okropnie. Jednym słowem, instruktorka orientacji wyraziła duże obawy. Uznała, że najpewniej nie dam rady, że pies może mnie pociągnąć, że będę miała więcej problemów, niż pożytku. Krótko mówiąc, sprawa chwilowo zawisła w powietrzu. Trochę się podłamałam. Zaczęłam myśleć, że chyba rzeczywiście to nie dla mnie. Uznałam, że pewnie moją przyszłością będzie mieszkanie z rodzicami w Radomiu i zdalna praca tłumacza na tamtejszej politechnice. Na razie na tym stanęło.

Żeby nie „zardzewieć” w domu dużo jeździłam na tandemie i chodziłam na długie spacery – wszystko to z ukochanym wujkiem, czyli bratem mojej Mamy. Podczas tych spacerów mówiłam wujkowi, gdzie jesteśmy, w jaką ulicę skręcamy, jak powinniśmy pójść, żeby trafić tu czy tam. Oznaczało to, że orientację w przestrzeni mam i tę przestrzeń rozumiem. Pomyślałam zatem, że gdyby była jakaś siła, która potrafiłaby sprawić, że pójdę w miarę równo do przodu, zamiast zataczać się od krawężnika do krawężnika, to, kto wie…. Kto wie, może mam jeszcze jakiś cień szansy na samodzielne podróże po mieście. A gdyby tą „siłą” miał być pies? Czy ja nad taką siłą zapanuję? Trzeba to sprawdzić, a nie można zrobić tego inaczej, jak tylko praktycznie. Zabrałam się do dzieła. Znalazłam w Internecie kontakt do p. Jerzego Przewiędy, który wtedy w Pile szkolił psy dla PZN. Zadzwoniłam, zapytałam, czy będzie możliwość przejścia się ze szkolonym czworonogiem. Uzyskałam odpowiedź twierdzącą i umówiłam się na spotkanie. Mój ówczesny stopień samodzielności nie pozwalał na samotną podróż pociągiem do Piły, najpewniej z dwiema przesiadkami. Poprosiłam więc o pomoc rodziców i pojechaliśmy tam razem. Już zawsze będę im za to wdzięczna, bo sprawa wymagała wysiłku. Tego pięknego czerwcowego dnia 12 godzin spędziliśmy w samochodzie, a tylko dwie w Pile, z czego pół godziny szłam z psem przewodnikiem po tamtejszych uliczkach. Odbywało się to tak, że ja trzymałam uprząż i smycz, a pan Jerzy trzymał psa na drugiej smyczy, żeby mógł nas zatrzymać, gdyby np. pies się rozproszył i powiedzmy, zapomniał pokazać mi krawężnik. Nawet po zakończeniu marszu nie wiedziałam, że będzie to przełomowe pół godziny. Z psem szło mi się bardzo sprawnie. Pewnie podchodziliśmy do przejść, na drugiej stronie również lądowaliśmy na chodniku, nie zbaczaliśmy z obranego kierunku. U psa znalazłam wszystko, czego brakowało mi w moich umiejętnościach przemieszczania się. Wiedziałam, że ten akurat pies jest dla mnie za szybki. Wprawdzie postarałam się i dałam radę, ale gdybym miała zawsze chodzić tak szybko, to „odpadłabym w przedbiegach”. Dotarło do mnie jednak, że warto spróbować, że moje chodzenie z odpowiednio dobranym psem jest możliwe. Lekko przerażała mnie odległość pomiędzy Piłą, a moim rodzinnym Radomiem. „Gdyby coś złego zaczęło się dziać, gdybym potrzebowała jakiejś pomocy czy doszkolenia psa, będzie to bardzo trudno zorganizować” – myślałam sobie. Dlatego, gdy usłyszałam, że Fundacja Vis Maior, która mieści się w Warszawie, rozpoczyna nabór osób chętnych do przyjęcia psa przewodnika, natychmiast, choć z duszą na ramieniu, złożyłam odpowiednie dokumenty. Okazało się, że pierwszym etapem będzie teoretyczne szkolenie z wiedzy o zdrowiu, pielęgnacji i pracy psa, a jego końcowy etap to sprawdzenie umiejętności samodzielnego chodzenia z białą laską. „Raczej się nie uda” – myślałam – „ale jeśli nie spróbuję, to się nie dowiem na pewno i zawsze już będę miała do siebie żal, że zbyt wcześnie się wycofałam”. Krótko mówiąc, raz kozie śmierć, żeby trzymać się tematyki zwierzęcej. Niestety, jak to w życiu, przeszkody zaczynały się piętrzyć już na początku. Dla całej historii duże znaczenie ma fakt, że w tym samym czasie zapisałam się na podyplomowe studia z tłumaczeń literackich na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wysłałam pracę rekrutacyjną i czekałam na wiadomość, kiedy powinnam zgłosić się na egzamin wstępny. Stało się tak, że termin egzaminu wypadł akurat w środku planowanego „psiego” szkolenia. Zaczęłam więc nękać telefonami odpowiedni dziekanat UJ. Usilnie dopytywałam, czy będzie możliwość przełożenia egzaminu. Powiedziano mi, że raczej tak, jednak na razie nie wiadomo. „Ale jak to?” – prawie krzyknęłam do słuchawki – „Ja mam szkolenie, od którego zależy moja przyszłość, wręcz całe życie, więc muszę wiedzieć tu i teraz!”. Chyba doceniono poziom mojej determinacji, bo tego samego dnia podano mi nową datę egzaminu.

Wreszcie nadszedł dzień początku szkolenia. Przyjechałam i spotkałam kilka nowych oraz kilka znajomych osób niewidomych. Atmosfera była bardzo sympatyczna, a wiedza teoretyczna – zajmująca, natomiast o czekającym mnie egzaminie z orientacji myślałam z przerażeniem. Gdy wychodziłam wraz z instruktorką orientacji, prezeską fundacji oraz trenerką psów przewodników, cała grupa kibicowała mi z zaangażowaniem. Wcześniej z pomocą znajomych obeszłam skrzyżowanie, które mieliśmy pokonywać, ale i tak egzamin zdałam słabo. W całej okazałości wyszła moja nieumiejętność utrzymania prostego kierunku oraz stosunkowo mała wprawa w samodzielnym poruszaniu się. Ponieważ prezeska fundacji p. Jola Kramarz już wtedy korzystała z pomocy psa przewodnika, dobrze znała blaski i cienie takiego rozwiązania. Mówiła mi, że mogę zwyczajnie fizycznie nie dać sobie rady, bo zdarza się, że pies ciągnie i w ogóle chodzi dość szybko. „No, nie wiem” – powiedziałam wtedy – „w Pile dałam radę iść z psem, więc gdyby tylko mój przyszły pies chodził nieco wolniej, to powinnam sobie poradzić. W każdym razie zrobię wszystko, żeby sobie poradzić.” – dokończyłam z zaangażowaniem. W sumie sytuacja była dość stresująca, a z tego stresu ledwo mogłam utrzymać równowagę. Jednak udawałam, że nic podobnego, bo przecież nikt tak pewnie i stabilnie jak ja nie stoi na nogach. Kolejny raz doceniono moją determinację i p. Jola powiedziała, że spróbują przekazać mi psa przewodnika, bo z taką motywacją mogę góry przenosić, a trenerka psów przewodników przychyliła się do tej opinii, choć także miała duże wątpliwości. Już na sam koniec szkolenia miałam możliwość przejścia się z psem przewodnikiem p. Joli i widziałam, że obie z trenerką były mile zaskoczone, poradziłam sobie bowiem wcale nieźle.

Do domu wróciłam zachwycona. Gdy jednak emocje opadły, dopadły mnie wątpliwości. A jeśli p. Jola wie lepiej i rzeczywiście sobie nie poradzę? Przecież ona jest niewidoma i pracuje z psem, to na pewno zna sprawę od podszewki. Z kolei trenerka widzi i dobrze zna różne psy, dlatego jej zastrzeżenia nie są wzięte z sufitu. „Może zatem powinnam się wycofać”? – zastanawiałam się wielokrotnie. Na szczęście jednak nie wycofałam się, bo było mi zwyczajnie głupio, a poza tym, wolność i niezależność, jaką daje pies, wabiły mnie z przemożną siłą. Cały czas bałam się, że jeśli sobie nie poradzę, to zmarnuję czyjąś ogromną pracę i pieniądze włożone w wyszkolenie czworonoga. Wiedziałam, że byłaby to katastrofa, więc za wszelką cenę postanowiłam do niej nie dopuścić. Jeszcze nie wiedziałam, jaka to będzie cena i ile wysiłku będzie mnie kosztować dobra praca z psem, ale byłam pewna, że nie pominę niczego, co mogę zrobić, żebyśmy współpracowali jak najlepiej. Wydawało mi się również, że sprawa wyprowadzania psa na spacery będzie bardzo trudna i że się do tego nie zmobilizuję. Poza tym, trzeba pamiętać, że mieszkałam wtedy z rodzicami, którzy ogromnie się o mnie bali i niechętnie patrzyli na moje próby samodzielnego przemieszczania się. Zastanawiałam się więc czy wystarczy mi sił, żeby tę ich niechęć przezwyciężyć i jednak z psem pracować. Sprawa jawiła się jako trudna, ponieważ bardzo kocham swoich rodziców, a walcząc o niezależność, będę musiała świadomie i dobrowolnie robić im przykrość.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy warto schować obawy do kieszeni, skoczyć na głęboką wodę i po prostu „zejść na psy, na psy przewodniki oczywiście”. Przekonałam się w kilka miesięcy później, ale wróćmy do wiosny 2011 r., czyli do czasu, kiedy już po szkoleniu i kwalifikacji czekałam na dopasowanie mi psa. Było późne popołudnie. Telefon zadzwonił jakoś radośnie i obiecująco. Odebrałam i usłyszałam, że dzwonią prezeska Fundacji Vis Maior oraz trenerka psów. Dopytały mnie jeszcze o parę rzeczy: jak często i jakimi środkami komunikacji podróżuję do innych miast; ile trwają zajęcia na moich studiach podyplomowych, ile lat mają dzieci mojego brata, które często przebywają u nas w domu. Odpowiedziałam na wszystkie pytania zgodnie z prawdą i dowiedziałam się, że są wstępne plany, który pies ma być dla mnie. Okazało się, że to Bryś. Imię bardzo mi się spodobało, a w ogóle, gdy rzecz stała się realna, gdy poznałam termin pierwszego spotkania z psem, radość była tak wielka, że przestał mnie boleć bardzo chory i dokuczliwy ząb. Od tego momentu odliczałam dni z niecierpliwością porównywalną do oczekiwania na wyjazd na ferie ze szkoły z internatem. Leczenie zęba dokończyłam oczywiście, bo emocje emocjami, jednak ból był duży i sama radość jako środek znieczulający mogłaby nie wystarczyć.

Wreszcie nadeszła ta niedziela – pierwsza pogodna i ciepła niedziela tej wiosny. Po południu wyruszyliśmy z rodzicami do Warszawy i dotarliśmy przed restaurację w pobliżu Pola Mokotowskiego (dużego warszawskiego parku). Tam byliśmy umówieni z trenerką, która wkrótce się zjawiła. Podała mi rękę, a na nadgarstku miała zamotaną smycz. Czułam, że na ziemi – w okolicy naszych nóg – coś się porusza. „To jest Twoje zwierzę” – powiedziała trenerka, a ja zjechałam ręką po smyczy, żeby po raz pierwszy dotknąć Brysia. Od jej słów do pierwszego dotknięcia psa minęły ułamki sekund. Śmiało jednak mogę powiedzieć, że to były jedne z najbardziej ekscytujących ułamków sekund w moim życiu. Pogłaskałam Brysia po karku, podrapałam za uchem, a on polizał moje dłonie. Pierwsze zajęcia polegały na wspólnej zabawie, dawaniu smaczków, prowadzeniu psa na smyczy i na przywoływaniu go. Bryś z początku często oglądał się na trenerkę, ale z każdą chwilą coraz bardziej zwracał uwagę na mnie. Pamiętam, że na zakończenie zajęć usiedliśmy w ogródku wspomnianej restauracji, żeby wypić herbatę. Bryś wtedy położył się przy moich nogach. Leżał „do góry kołami”, tzn. Leżał na grzbiecie, wszystkie łapki miał do góry i nadstawiał brzuch do głaskania. Trenerka powiedziała, że pies jest zadowolony i czuje się ze mną bezpiecznie, czyli jest między nami tak zwana chemia. Choć ta metafora jest w tej sytuacji nieco nie na miejscu, zdałam sobie sprawę, że „pierwsze koty za płoty”. Później jeszcze wielokrotnie przyjeżdżałam do Warszawy na zajęcia z Brysiem. Gdy zaczęliśmy chodzić w uprzęży, z początku miałam trudność z zaufaniem psu. „Jak tu iść, jeśli nie badam laską ziemię przed sobą? – Przecież zaraz się potknę i przewrócę”. Podchodząc do schodów w dół hamowałam psa, bo może on się nie zatrzyma i spadniemy. Generalnie byłam dość spięta i z obawy przed upadkiem wystawiałam przed siebie prawą rękę. W wyniku tego pies zaczął mieć problemy z zakrętami, bo słowami wydawałam komendy oznaczające zakręt w prawo lub w lewo, a ręka pokazywała do przodu. Z czasem jednak nauczyłam się trzymać rękę swobodnie i pies przestał to odbierać jako wskazanie do pójścia prosto. Objawieniem dla mnie był moment, gdy szłam po ruchliwej ulicy. Pies zdecydowanie poszedł w bok, a ja podążyłam za nim. Zupełnie nie wiedziałam skąd takie nagłe zboczenie z toru marszu. Dopiero trenerka wyjaśniła mi, że jechał rowerzysta, który nie zamierzał mi ustąpić miejsca i to ja z psem musiałam zejść na bok, żeby ratować całość kości. Najciekawsze jest to, że na ulicy i chodniku panował tak duży zgiełk, że zupełnie tego rowerzysty nie usłyszałam. „Gdyby nie pies” – pomyślałam wtedy – „to rowerzysta na pewno by mnie potrącił”. To było pierwsze z szeregu pozytywnych zaskoczeń, jakie miał mi przynieść czas współpracy z psami przewodnikami. Kolejne – to sprawne, szybkie i proste podążanie po chodniku – kiedyś rzecz dla mnie nieosiągalna. Idę sobie chodnikiem i nawet nie wiem, jak dużo słupków, koszy na śmieci i innych atrakcji mijam. Omijaliśmy nawet zwisające nisko gałęzie.

Kiedy już nabrałam zaufania do psa zaczęłam wyprzedzać go podczas chodzenia i to była jeszcze jedna rzecz, z którą musiałam walczyć. Udało się jednak i zaczęliśmy z Brysiem stanowić coraz mocniej zgrany team. Ciągle trwał czas przekazywania psa.  Trenerka cały czas była gdzieś w pobliżu, ale coraz częściej sama umiałam odczytać zachowanie psa i prawidłowo zareagować na to, co mi pokazuje. Dosłownie zachłysnęłam się swobodą i szybkością chodzenia z psem przewodnikiem. Poczułam się niemal jak osoba widząca, która pędzi sprawnie i szybko do swoich zajęć, bo nie musi punkt po punkcie badać przestrzeni białą laską. Przeważnie nauka z Brysiem stanowiła dla mnie prawdziwą przyjemność i kiedy wydało mi się, że już jesteśmy tacy zgrani, że wszystko umiemy, przyszło otrzeźwienie. Pewnego popołudnia w ramach zajęć jechaliśmy autobusem. Nie usiadłam, bo po co, przecież ja jestem taka super sprawna, że dam radę stać. Rzeczywiście dałam radę, ale tylko do pierwszego ostrego hamowania. Wtedy jedynie refleksowi trenerki zawdzięczam, że nie runęłam jak długa, ani nie podeptałam psa. Podczas wysiadania o mało nie wypadłam z autobusu, bo źle wyczułam wysokość stopnia, jaki pokazywał mi pies. A jakby tego było mało, później się zamyśliłam i zapomniałam, że podeszliśmy do schodów w dół, a nie do pojedynczego stopnia. Oczywiście ruszyliśmy zbyt ostro i spadłam z tych schodów. Nie poobijałam się mocno, ale te zajęcia nauczyły mnie pokory. Jeszcze zanim zaczęłam samodzielną pracę z psem, dowiedziałam się, że będą dni, kiedy wszystko pójdzie super, lecz zdarzą się i takie, w które z różnych powodów będzie nam trudno. Trenerka również zaobserwowała ciekawe zjawisko. Znając moje problemy z poruszaniem, w końcowej fazie szkolenia psa udawała, że sama chwieje się i potyka. Pies oczywiście zważał na to i prowadził ją w takich chwilach delikatniej. Jednak, gdy już chodził ze mną, wyczuwał, że wspomniane kłopoty są „na serio”, więc jeszcze bardziej serio na nie uważał.

W końcu zdaliśmy egzamin i staliśmy się pełnoprawnym ludzko-psim duetem. Pojechałam z Brysiem do Radomia. Jak wspomniałam wcześniej, obawiałam się, że rodzice nie znajdą w sobie dość odwagi, żeby nie przeciwdziałać mojej samodzielnej pracy z psem. Ponieważ chciałam temu zapobiec i dodatkowo zmobilizować się do samodzielnego poruszania się z czworonogiem, powiedziałam, że jeśli pies nie pracuje jeden dzień, to utraci swoje umiejętności, a jeśli trzy dni lub dłużej, to przyjadą z fundacji i mi go z pewnością zabiorą. Patent zadziałał bez pudła, zarówno na mnie, jak i na moją rodzinę, a jak mocno zadziałał, miałam się dobitnie przekonać za niecałe trzy lata. Na początku 2014 roku zdarzyło mi się tak mocno rozbić głowę, że potrzebna była wizyta na SOR, ze zszywaniem rany i tomografem komputerowym włącznie. Dla ułatwienia pojechałam później do rodziców, którzy pomogli mi zająć się psem i w ogóle ogarniać codzienność. Muszę dodać, że leżało wtedy sporo śniegu i trzymał mróz. Po kilku dniach wujek zabrał mnie z psem na spacer. W pewnym momencie powiedział: „Załóż psu szorki i pracujcie, bo on wszystko zapomni”. „Nie, nie zapomni” – odpowiedziałam „Nie pracujemy dopiero 5 dni”. „Ale przecież mówiłaś, że już jak przez dzień nie będzie pracował, to wszystko zapomni”. „Ale przecież jest ślisko albo leży mnóstwo śniegu” – negocjowałam „a ja nie powinnam się teraz przewrócić”. „Dobra, dobra, nie marudź” – odpowiedział wujek stanowczo „Pomogę ci tam, gdzie będzie trudno, a tam, gdzie jest czysty chodnik, niech cię pies prowadzi”. Tak to pobiłam siebie własną bronią.

Kobieta z psem przewodnikiem. Kobieta siedzi na ławce, pies obok.

Najważniejsza obawa też się nie sprawdziła. Nie zmarnowałam potencjału psa. Okazało się bowiem, że jestem w stanie z nim pracować. Najpierw przez kilka miesięcy mieszkałam w Radomiu, a potem dostałam pracę w Warszawie i przeniosłam się tam. Zanim osiadłam w swoim docelowym mieszkaniu, zaliczyłam dwie przeprowadzki – takie ze zmianą dzielnicy. Z psem w miarę szybko ogarnialiśmy nowe okolice i chętnie wypuszczaliśmy się w nieznane miejsca. Ilość nowych tras znacznie się nam zwiększyła, gdy w ramach swojej pracy zaczęłam dojeżdżać do różnych szkół i przedszkoli na zajęcia o osobach niewidomych i psach przewodnikach. Rzecz jasna do pokonania nieznanej trasy wolałam się przygotować. Robiłam i do tej pory robię to tak, że proszę osobę widzącą, która ma taką umiejętność, żeby na podstawie swojej wiedzy lub mapy opowiedziała mi, jak dana trasa wygląda, tj. z którego przystanku i czym pojechać, gdzie się przesiąść i jak dojść na miejsce z przystanku docelowego. Wystarczy mi wiedza, w którą stronę pójść, w którą z kolei ulicę skręcić, itd., a już ewentualnymi przeszkodami: słupkami, koszami, itd. nie muszę się przejmować, bo to jest działka mojego psa.

Niepotrzebnie też obawiałam się, że trudno mi będzie zmobilizować się do wychodzenia z psem i do poświęcania mu czasu. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, spacery, karmienie i inne „około pieskie” zajęcia wchodzą w rutynę jak ubieranie czy mycie zębów, czyli coś, co po prostu robię bez zastanawiania się. Po drugie, więź z psem jest tak silna, a jego pomoc – tak ogromna, że aż chce się zrobić coś dobrego dla niego.

Przynajmniej w moim przypadku nieprawdą okazało się, że pies utrudnia kontakty z ludźmi. Mnie jak najbardziej takie kontakty ułatwia. Jestem ogólnie lepiej odbierana społecznie. Częściej słyszę: „O, jakiego pani ma pięknego psa!” niż „O, jaka pani jest biedna, bo pani nie widzi!”. Poza tym, poznałam wielu sympatycznych właścicieli psów. Z niektórymi tylko wymieniamy miłe słowa. Z paroma osobami natomiast wspólnie chodzimy na spacery, spuszczamy psy ze smyczy, żeby się wybiegały, a nawet od czasu do czasu dzielimy się samodzielnie upieczonymi ciastami, czy chodzimy na kawę – jednym słowem – kumplujemy się.

Nie zaprzeczę, że z psem trudniej jest utrzymać czystość i nigdy nie będzie ona na takim poziomie, jak gdyby psa nie było, ale coś za coś. Może mam trochę brudniej niż mieć powinnam, ale za to łatwiej mi się poruszać i mam cudownego przyjaciela. Na przykład, gdy ktoś mi mówi, że na moim ubraniu jest sierść, odpowiadam, że to nie sierść, tylko dowody miłości. Od razu lepiej brzmi i nastawienie do sprawy się zmienia. Oczywiście staram się dbać o czystość siebie i domu, ale zdaję sobie sprawę, że nigdy do końca się to nie uda.

Stojąca kobieta z psem przewodnikiem na tle zabytkowego budynku z dużymi białymi oknami.

Po ponad dziesięciu latach współpracy z psami przewodnikami uzbierała mi się ogromna ilość anegdot, podpowiedzi i dobrych rad. Nie sposób ich tu wszystkich przytoczyć. Mam jednak nadzieję, że swoim artykułem pomogłam tym, którzy rozważają przyjęcie psa przewodnika. Jeśli kogoś zachęciłam, to dobrze. Jeśli natomiast kogoś zniechęciłam, to też nie jest źle, bo może to jeszcze nie ten moment w jego życiu, by myśleć o psie przewodniku albo może w tej konkretnej sytuacji potrzeba innego rozwiązania. Decyzja dotycząca ubiegania się o psa przewodnika – pozytywna czy negatywna – musi zostać podjęta odpowiedzialnie, a zatem dokładnie przemyślana.

Joanna Kurowska

 

Partnerzy

 Fundacja Instytut Rozwoju Regionalnego                     Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych

Back to top